254 LOSY PASIERBÓW
Jezusowi Chrystusowi, dziś do nas zesłanemu?
Zrazu po cichuśku jakby się wstydził tej ziemi i nie kończącego się roju motyli; potem uniósł się na kolana zdjął czapkę i jął śpiewać na głos.
My zaś sami z piosneczkami za wami pośpieszymy
A tak tego Maleńkiego niech wszyscy zobaczymy...
I nie wiadomo, czy to przez zwykły przypadek, czy już była w tym wola Boża — z chwilą gdy podjął śpiewanie, na milczących dotąd om-bu powstał naraz tłumny świergot wróbli, a przy nim zjawiło się stado kuropatw. A jakichś swojskich, wcale nie bojaźliwych. Szperały wkoło niego szukając żeru i spoglądały nań ciekawie jak kurki domowe. A po chwili jakiś inny ptak przy drzewach zakwilił i zarżał koń wesoło. Ale nie oglądał się, aby nie profanować świętej pieśni.
Ukończywszy pierwszą, zaczął drugą:
Gdy się Chrystus rodzi i na świat przychodzi,
Ciemna noc w jasnościach promienistych
[brodzi.
Aniołowie się radują, pod niebiosy wyśpie-
[wują —
Gloria, gloria, gloria in excelsis Deo!
Pieśń tę śpiewał z Domką na chórze, gdy jeszcze byli nie żonaci i bardzo młodzi. I gdy przypomniał to sobie, zdało mu się, że ona i teraz z nim śpiewa. Ot — jakby słyszał jej miluśki, aksamitny głosik i trafność wtóru. Coraz wyraźniej i uporczywiej ulegał takiemu wrażeniu, aż w końcu lęk go ogarnął.
— Pewnie zwariowawszy już jestem — pomyślał. — Słonko w upał w głowę uderzyło.
Zaczął nową strofkę, ale już nie wytrzymał. Obejrzał się i oniemiał, zrywając się na nogi. Stała przy nim dziedziczka.
— Siga Sigmón, siga! — powiedziała łagodnie, kładąc mu rękę na ramieniu. Była w tym samym co zwykle kapeluszu słomkowym, w popielatej spódnicy do konnej jazdy, w bluzie seledynowej, osłoniętej peleryną i — boso. Koń i buty stały przy ombu.
— Siga, querido. Muy lindo! Siga! — powtórzyła, tarmosząc go za ramię. Na smukłych licach grały rumieńce, duże, czarne jak żużle oczy drgały uśmiechem.
— Vamos, Sigmón, vamos! Gloria in ezcelsis Deo — nalegała.
Zygmunt podjął pieśń na nowo, lecz już mu nie szło: głos się łamał, mylił słowa i melodię. Dośpiewał więc strofkę i przeżegnał się, udając zakończenie pieśni.
— Bardzo pięknie! — pochwaliła. — Ja muszę się nauczyć tego. A to co? — wskazała na wygrzebany w ziemi dół.
Zygmunt runął przed nią na kolana.
— Pani moja! Złota!... Kochana moja! — zaczął całując ją raz po raz w ręce.
— Sigmón! Po co to? Cóż to ja święta jakaś, czy królowa?
— Dla mnie królową jesteś. Od słowa twego zależy los mój i szczęście całe... Pani złota!...
— Szczęście od mego słowa... Querido!
— Tak pani. Sprzedajcie mi tu kawałek ziemi, ja na niej sobie czakrę założę.
Na twarzy dziedziczki osiadł grymas.
— Aaaaa!... To ci o ziemię idzie? — powiedziała tonem rozczarowania.
— Tak, o ziemię. Sprzedajcie, paniuśka. Przecież to u was bez pożytku żadnego leży...
— Ależ z przyjemnością — przerwała. — Jak