252 LOSY PASIERBÓW
licy nie należało do rzeczy łatwych. Można było zbłądzić jak w lesie głuchym.
Ale Dubowik wracając z obławy, zanotował w pamięci wszystkie możliwe znaki potrzebnej mu marszruty i teraz orientował się według nich. Minął niedożętą łatę pszenicy, otarł się o łan łopuszystej kukurydzy, przekroił szeroki z pasącym się bydłem odłóg, napoił przy spotkanym wiatraku konia, opowiedział pasterzom o hucznej farra w Osadzie i po dwudziestu minutach dalszej jazdy wyjechał w na pół dziką kampę. Tam już nie było bydła, ani studni, ani wierzby, a tylko drobna, właściwa terenowi zwierzyna się hodowała. Co pewien czas zrywały się spod krzaków ostu kuropatwy ukazywały się lisy i zające. Nikt nie polował na nie, a niszczycieli na wzór naszych wilków nie było, tedy płodziło się to wszystko i żyło jak u Pana Boga za plecami.
Dobrą godzinę kluczył zanim odnalazł znajome ombu. Poznawszy je, ucieszył się jakby na widok chaty własnej. Podjechał, zeskoczył z konia, wodze uwiązał za gałąź drzewa, zapalił papierosa i rozglądając się dokoła, ruszył pomaleńku naprzód.
Wieczór jakby przeznaczony był na ten wielki dzień. Niebo wisiało wysoko, jasne i przejrzyste. W głębiach jego pływała para orłów, przybyłych z Kordoby lub Andów. Z dali stepowej dochodziło szczekanie psów, nawoływania pasterzy, ale w pobliżu — jak oczy mogą dojrzeć — żywej duszy nie było.
Karnpa tchnęła świeżością. Nie było skwaru ni kurzu, ni dokuczliwych owadów. Podlana przed paru dniami trawa rodziła już nowe pędy. Spod nóg zrywały się koniki zielone, z tyłu płynęły roje małych, rudzieńkich motyli, niezliczone i niezmierzone. Niektóre przysiadały na chwilę dla żeru lub odpoczynku i zaraz znowu zrywały się do lotu. Odbywały jakąś wędrówkę, ale skąd, dokąd i w jakim celu nie wiadomo.
Zygmunt obejmował wzrokiem płaszczyznę i zapalał się do niej.
— Tu, tylko tu — szeptał. — Lepszego chyba nie znajdę. — Kopnął sandałem. — Czarno-ziem jak na rżysku pszenicznym. Nie wiadomo tylko jak to głęboko? — Dobył noża, przykucnął i jął kopać: pięć cali, dziesięć, piętnaście. Aż nie dowierzał. — Toż lepsza jak słucka. Co ja mówię! Tu i Podole nie dokaże. Trzeba wszystkie siły łożyć, aby to zdobyć.
— Pomóż mi Boże! Dziś w dzień narodzin Twych proszę Ciebie, Maleńkiego, nagiego w ja-sełku i jak ja bezdomnego. Daj taki rozum właścicielom i myśl daj im taką, by nie odmówili mi sprzedaży, gdy ich o to poproszę. Przecież ona odłogiem tutaj, bez pożytku żadnego leży. Pozwól nam osiąść tutaj, daj nam wreszcie przytułek jakiś na tym świecie...
— A my tu z Domką życie chrześcijańskie zaprowadzim i dzietki swoje po bosku pohodu-jem. Bez rozpusty miejskiej, bez łajanki ulicznej. I u nas człowiek będzie za człowieka, i święto za święto, święto nie z nożem przy upieczonym na rożnie byku, ale z opłatkiem święconym, z kutią bogatą, z pasterką kościelną i pieśniami na cześć urodzin Twoich!...
— Jak to u nas kiedyś bywało... Konika w sanki założywszy i na zimnik: przez lasek śniegiem oblepiony przez rzeczkę i łęgi. A przy kościele narodu swojego ze wszystkich kątów parafii, radosnego, rozśpiewanego w kolędach różnych. Boże mój Boże!...
I zatopiony we wspomnieniach miłych, sam się nie spostrzegł, jak zaczął nucić kolędę:
W żłobie leży, któż pobieży kolędować małemu,