192 LOSY PASIERBÓW
— Czemu nie, kiedyś przyjdzie, ale nas już tu nie będzie.
O południu spotkali opuszczone przez kogoś ognisko, zagotowali na nim herbatę, popili ją z Chlebem i po półgodzinnym odpoczynku ruszyli dalej. Zatrzymali się dopiero wieczorem przed niedużą stacyjką. Słonko jeszcze wisiało na niebie, lecz Kozyr już bardzo był wyczerpany, nie mógł iść dalej.
Odpoczęli parę godzin i nocą zaryzykowali nową jazdę koleją na gapę. Tym razem powiodło się przyjaciołom. O świcie dojechali na odległość pięciu kilometrów od Cataliny. Nie tracąc czasu puścili się torem pieszo i po godzinie marszu stanęli u mety.
Stacyjka i miasteczko — jeżeli je tak można nazwać — były maleńkie, lecz jakieś przytulne. Rozgałęzienie torów na przestrzeni dwóch stajań osłaniały z obu stron rzędy wyniosłych topoli. Dwadzieścia kilka rzadko rozstawionych siedzib prywatnych zdobiły bujne rozrosłe kasztany, wiśnie, grusze i inne drzewa owocowe. O parę stajań na północ od stacji przecinało tor pasemko lasku, na pozór samorodnego. Przy nim stały rzędem namioty arteli, do której zdążali. Ogółem było czterdziestu robotników. Wszyscy młodzi i krępi. Takiej samej budowy był przedsiębiorca i kapatas w jednej osobie, z pochodzenia Hiszpan. Akurat stawiali na tor drezyny, szykując się do odjazdu, gdy przyszli Polacy.
— Quć deseaban muchachos? — zagadnął Hiszpan zanim zdążyli go pozdrowić.
Dubowik uchylił na przywitanie czapki i powtórzył pracodawcy słowa ziomka, który ich tu skierował.
— Bardzo żałuję. Już przyjąłem. Tyle czasu nie mogłem czekać.
Chłopcom w oczach pociemniało. Lecz nie dawali za przegraną. Dubowik poinformował Hiszpana co ich spotkało w drodze i jął prosić by ich przyjął. Ten słuchając opowiadania mierzył oczami bary Zygmunta i kiwał głową.
— Ciebie przyjmę — zgodził się.
— A mnie?! — zajęczał Kozyr.
Pracodawca potrząsnął przecząco głową.
— Weźcie i mnie, seńor! Ja czy kito, ale fuerty.
Hiszpan roześmiał się na głos. Drobna postać Kozyra po pięciu dniach paki i dobie forsownego marszu wyglądała bardzo mizernie.
— Galio pigmeo! — powtarzał i śmiał się całą gębą.
— Niech pan i jego przyjmie — ujął się Zygmunt. — On naprawdę jest żylasty, posłuszny i pracowity chłop, tylko że zmizerniał przez długą podróż. To jest mój brat cioteczny. My z nim tyle już biedy wspólnie przyklepali, więc jakżeż nam teraz się rozłączać. Gdzie on biedny pójdzie? Niech pan go przyjmie...
— Basta! — przerwał Hiszpan. — Niech i on zostaje. Zobaczymy co z niego będzie. Już jedliście śniadanie?
— Tak, jedliśmy — zełgali. — Od wczoraj nie mieli nic w ustach, ale z radości zapomnieli o głodzie i wyczerpaniu.
W jakieś dwadzieścia minut byli już przy pracy. Układano na przygotowanej przez inną artel grobli nowy tor. Szyny były długie, pokłady z czerwonego ąuebracho — ciężkie jak żelazo, każde więc zajęcie wymagało dużo siły, Hiszpan przyglądał się rozpaczliwym wysiłkom Kozyra i kiwał z politowaniem głową.
— Galio pigmeo — powtarzał.
Ale nie oddalił. Po dwóch dniach próbnej pracy zaliczył obu do stałego etatu.