178 LOSY PASIERBÓW
winie. Ja wam dużo ciekawych rzeczy powiem.
Obiad kucharze ugotowali na miejscu. Był rosół z makaronem, spora porcja wołowiny i chleb. Kucharze mieli w przywiezionych skrzyniach wino, lecz za nie liczyło się osobno, więc nie wszyscy się kwapili do niego.
Niższy zwierzchnik zdawał się przyjaźnić z Polakami. Zjadł rychło swą porcję, wychłeptał litr wina i przysiadł się do nich na pogawędkę.
— Jak to, wy swej puczery wcale nie zapijacie?
— Gdzież nam gringom do wina — odparł Zygmunt.
— Gringom... Dużo nie trzeba, ale półlitrówki w obiad i tyleż chociaż do kolacji, to i Boh wielit.
— Chorzy jesteśmy: on ma reumatyzm, a ja suchoty — wtrącił Kozyr.
— To tym bardziej musicie pić. Starzy gau-czo mówią, że właśnie wino jest najlepszym lekarstwem na takie choroby. Daje się na kredyt. Jeżeli chcecie, to ja zaraz pomówię z kucharzami i sprawa będzie załatwiona — nalegał sądząc widocznie że ziomkowie mu zafundują.
— Nie, na razie nie będziemy brać — odmówił Dubowik stanowczo.
Po dwóch godzinach przerwy obiadowej wrócili do pracy. Nowicjuszów bez przyzwyczajenia bolały trochę krzyże, lecz czas schodził szybko. Słoneczny i ciepły dzionek, widok zielonego stepu i świeże powietrze ożywiały kolegom ducha.
— No i jakżeż ci się zdaje, braciszku, będziemy mogli żyć co? — rzekł Kozyr.
— Póki co dobrze.
— A widzisz! Z Kozyrem nigdzie nie zginiesz.
— Udało się ci, nie ma co. Proszę cię tylko nie wymądrzaj się zbytnio, tak z tym choch-łem jak i z innymi. Nie nauczymy ich i nie przekonamy. Lepiej pokornym, durnieńkim się zrobić i posłuchać w spokoju, co on prawi.
— Ty się nie bój o mnie, kuty już jestem na wszystkie cztery.
Jazda drezyną zaliczała się do godzin pracy, tedy o 17-ej byli już wszyscy przy namiotach. Czas, jaki pozostawał do zmroku, robotnicy spędzali na praniu i reparacji odzieży, piciu wina i maty, graniu w karty, względnie na przeklinaniu losu i wzdychaniu za krajem.
Artel tworzyli starzy emigranci i nowi. Pierwsi byli dobranym przez starszego kapitasa zespołem opojów. Dla ludzi tych wino stanowiło cały sens życia. Dla wina pracowali i dla niego żyli. Niektórzy z nich byli do tego stopnia długą poniewierką sterani i zatruci alkoholem, że ledwie nogi włóczyli, lecz Czarnogórzec nie oddalał ich, gdyż to były jego „dojne krowy”.
Nowi natomiast żyli nadzieją powrotu do krajów rodzimych, pracowali gorliwie, oszczędzali i tęsknili.
Dubowik z Kozyrem cały wieczór spędzili nad sporządzaniem sobie łóżek.
Na kolację dostali puczero i zupę. Kucharz wręczając im porcje, oficjalnie oznajmił, że mogą brać wino na kredyt.
— Czy to jest obowiązkowe? — spytał Kozyr.
— Ależ nie. Możecie sobie nie brać. Ja tylko was powiadamiam.
— Dziękuję. Na razie będziemy się obchodzić bez wina.
Lecz nazajutrz przy pracy kijowlanin oznajmił ziomkom po przyjacielsku, że jeśli nie dadzą kapitasowi zarobić na winie to on znajdzie okazję do wydalenia ich z pracy.
— Jeżeli my będziem pić to nam nic z tych zarobków nie pozostanie — zaczął Dubowik. —