272 LOSY PASIERBÓW
Dobył z worka gallety suche i gryząc je, zapijał zimną wodą.
— Lepiejżeż ta dzietkom gościńca za te grosze kupię — mówił sobie. — Cóż to głód mam? Taki czysty i biały chlebiec!...
O siódmej dwadzieścia wieczór ocknął się na Constitutión w Buenos Aires. Pociąg osobowy do La Platy odchodził punkt ósma, więc wykupił bilet i zatrzymał się przed kioskiem łakoci. Wzrok spoczął na pięknym, czerwonym pudełku z niebieską kokardą.
— Co to jest? — spytał po chwili wahania.
— Bombones. Cztery pezy kosztują — odparł właściciel niedbale, szacując uważnie klienta.
Prawie cały dzień pracy z młotem w ręku — zawahał się. Ale miłość ukochanych osób przemogła. Zapłacił, poprosił zawinąć w papier, wsunął do worka i ruszył na peron.
Pociąg już czekał na pasażerów. Zygmunt odnalazł wagon drugiej klasy dla palących, wsunął bagaż w próżnym przedziale pod ławkę i usiadł nad nim.
Za chwilę weszło do tegoż przedziału dwóch wysokich mężczyzn. Jeden starszy wiekiem i zażywny, drugi młody i chudy jak szczapa. Usiedli na przeciwko siebie. Chudy zapalił papierosa, gruby spojrzał na zegarek i rzekł po polsku:
— Jeśli wszystko pójdzie normalnie, to o dziesiątej będziemy w Berisso.
— Może nawet wcześniej — dodał chudy.
Zygmuntowi usta się rozwarły z ciekawości.
— Przepraszam za śmiałość. Panowie do Berisso jadą? — spytał.
— Tak, do Berisso. Do domów swoich — odparł gruby. — A rodak widać z kampy wraca?
— Tak. Pracowałem pewien czas przy budowie kolei, potem na kosieczę wyjechałem. W Berisso mam żonę z dziećmi.
— A gdzież mieszkacie?
— Przy końcu Sesenta, na kwartale Fanto-niego, ale od wschodniego kanału, to znaczy się przy Gćnova. A panowie gdzie?
— Mniej więcej w centrum miasta. Niedaleko Towarzystwa.
— Jakiego Towarzystwa?
— No jakiegoż? Polskiego, co przy Nńpoles.
Zygmunt patrzył na człowieka zdumiony.
— Dalibóg nie znam. Prawie trzy miesiące mieszkałem w Berisso, i nawet nie słyszałem o żadnym polskim Towarzystwie.
— To jest bardzo dziwne. Przecież w samym środku miasta stoi.
— Nigdy nie przychodziło się tam być, żadnej potrzeby nie miałem w tamtej stronie. Mieszkałem znowu pośród ludzi bardzo nam wrogich, nie wchodząc z nimi w wielkie gawędy. Po drugie familijnym będąc, nie chciało się szwędać po mieście, śpieszyło zawsze do rodziny. Wkońcu dostałem pracę w fabryce i zacząłem reperować ranczo dla siebie, więc zajęcia miałem po uszy. I to duże, prawdziwe Towarzystwo?
— Ponad sześćdziesiąt chłopów mamy. Książki do czytania ludziom swoim pożyczamy, dzieci po polsku uczymy, dom własny powiększamy!
— Są może i nasi z Kresów Wschodnich?
— Co najmniej połowa stamtąd. On też kresowiak — wskazał na chudego.
— Jaka szkoda. Myżby inaczej się czuli w tym Berisso. Na pewno ominęłaby nas niejedna przykrość. Licho nas zagnało w towarzystwo ludzi złych i bardzo głupich, zbałamuconych propagandą bolszewicką.
I przechodząc od rzeczy do rzeczy, poinfor-