220 LOSY PASIERBÓW
wypłowiałe kapelusze, kosztowniejsze chustki u szyi, czyściejsze nieco koszule, bogatsze błyskotki u pasa, przyzwoitsze bombaczas i zamiast parcianych alpargatów — buty z cholewami. Przesuwali się pomiędzy pracującymi konno, po-
piechu radZlli’ miejscami Podganiali do poś-
Zygmunta olśniewało bogactwo ziemi. Ważył w ręku snopy, spoglądał co pewien czas na złote morce kłosów i kopał sandałem glebę.
— Wy patrzajcie, chłopaki — mówił z zach-
r ?r,och! Czarnoziom! Toż ani nasza słucka nie dokaże! — I w duchu zaraz do siebie. Boże, Boże! Gdyby tak chociaż z dwa-dzieścia dziesięcinek tego! Jakaż by to była radość! Jakież szczęście dla nas!...
Litwin potakiwał mu, ale bez większego za-pału. A Kozyr zdawał się nie słyszeć co do niego mówi. Kwaśny był i zamyślony.
Zy^mSntt0bie j6St? CZemU ty taki? ~ spytał
— Mańka Wierabiejczyk mu nie daje spokoju — zauważył na poły żartobliwie źyłanis.
— Wcale się nie wypieram tego — odparł mały. — Dręczy mię ta sprawa. Gażegi nosate zamęczą ją na śmierć.
— Nie przejmuj się. Wszystko się skończy pomyślnie — pocieszał Zygmunt.
O ósmej zjawiła się na lekkiej dwukółce gospodyni przywożąc śniadanie. Była w słomianym, wyżartym przez słońce kapeluszu z szerokim rondem, płóciennej ochronnego koloru bluzie, w kolorowej zarzuconej na ramiona chustce i w płóciennej w kratki spódnicy Młoda jeszcze, ale szczupła, śniada, opalona. Towarzyszył jej pisarz w starszym już wieku i z bardzo poważną miną.
Ludzie podchodzili do niej kolejno i zdejmując kapelusze, pozdrawiali ją uprzejmie :
— Buenos dias, patrona. Como le vd?
— Bień, gracias, usted? — odpowiadała nie mniej uprzejmie i wręczała każdemu po kanapce i pół litra wina. Pisarz z kolei zaciągał do księgi nazwiska.
Ziomkowie przyglądali się zapowiedzianej grozie i dziwili się skromności milionerki.
— Musić to ta patrona-jędza? — rzekł Kozyr.
— Toż widzisz — odparł Zygmunt. — Tylko że na jędzę wcale nie podobna.
— No i na dziedziczkę też nie podobna. Smo-lanka jakaś. Jej tylko bydło paść i wodę żydom nosić.
— Ostrożni bądźcie — mruknął żyłanis. — Może jak na licho rozumie po naszemu, albo nawet po ruchach pozna, że ją krytykujemy i przegoni nas.
Podeszli do niej w swą kolej i pozdrowili zwyczajem innych zdjęciem czapek.
— Wy pierwszy dzień? — spytała stojącego na przedzie Dubowika, przyglądając się mu uważnie.
— Tak, pierwszy — odrzekł łagodnie.
Przyjrzała się wszystkim trzem, wręczyła porcje i odjechała.
W dwie godziny później zjawiła się na rżysku konno. Teraz już była w butach z cholewami, z byczyną w ręku i pistoletem u boku. Piękne gniade konisko z łysinką na czole zdawało się szczycić swą panią: wyginało hardo szyję i parskało co chwila, strzygąc z gracją nogami.
Jechała wolnego stępa rozglądając się dokoła. Zrównawszy się z nowicjuszami, zatrzymała konia i spoczęła na nich wzrokiem.
Ziomkowie przyśpieszyli czynności. Ona jeszcze bliżej się podsunęła. Stała z pięć minut, potem ruszyła dalej.