61
Z wiosną 1943 roku była zupełna likwidacja. My z Józkiem kryli się po polach kilka dni, ale widzieliśmy, że nie ma co, trzeba gdzieś dalej jechać, bo tu nas wszyscy znają. Wsiedliśmy do pociągu do Lwowa. W pociągu z nami jechała jedna Polka z Drohobycza. My jej nie znali, ale ona nas znała i zaraz zaczęła mówić na Żydów, że uciekają, że chcą żyć, ale im się to nie uda — dość już mieli życia. My to słyszeli i nie dało się uciekać z wagonu, bo już wszyscy na nas patrzyli i pilnowali. Jak tylko pociąg stanął we Lwowie, zaraz zawołali „Bahnschutza”. Odstawili nas zaraz na „Schutzpolizei” i nic się nie pytali, tylko od razu do getta. W getcie była wtedy likwidacja. Staliśmy na placu razem z innymi. Widziałem, jak ludzie się truli, matki dawały truciznę dzieciom, dorosłe dzieci swoim starym rodzicom. Myślałem sobie, żeby się jakoś ratować, bo tu naprawdę brzydko my wpadli. Ale na razie nic się nie dało zrobić. Dopiero jak nas zagnali na lorę tramwajową, w drodze do obozu janowskiego spróbowaliśmy ucieczki. Ale nas zaraz złapali i dołożyli kolbami. Zacząłem mówić, że my nie jesteśmy Żydzi, że nie jesteśmy ze Lwowa, ale nikt mnie nie słuchał. Jak tylko nas przywieźli, zamknęli do żydowskiego bunkra, przy bramie obozu. Tam siedzieli Żydzi, którzy się podali za „aryjczyków”. Gestapowcy bili. Jak się okazało, że jest Żydem, to tak zmasakrowali, że już nie można się było patrzeć. Bałem się tylko, żeby Józek się dobrze trzymał i żeby się nie przyznał. Jeden gestapowiec przyszedł i patrzał na nas. Pytał, co my jesteśmy. Powiedziałem mu, że my przyjechali z Drohobycza i przechodzili tamtędy, jak jechały lory i dwóch Żydów uciekło, to nas złapali zamiast nich i tu wsadzili. Uderzył mnie i zaczął krzyczeć: — to wy tu z Drohobycza przyjechali na rabunek do getta! czekajcie, ja wam pokażę!— Niech będzie, że na rabunek, wcale się nie broniłem. Jeden dzień my siedzieli w tym bunkrze, potem nas przenieśli do „aryjskiego” bunkra, tam nam już dali jeść. Powiedziałem, że nazywamy się Bandrowski Jan i Józef, że mamy w Drohobyczu macochę, ojciec umarł, tak my uciekli, żeby szukać służby, bo macocha bije i jeść nie daje. My przyjechali do Lwowa i szli koło getta i wtedy nas złapali zamiast dwóch Żydów, co uciekli z lory. Wszystko zapisali i odesłali na ulicę Łąckiego, na „Sicherheitspolizei”. Tam, jak my przyszli i widzieli, jak lekarz bada mężczyzn i odstawia na bok, już myślałem — no, wszystko się skończyło. Ale ten lekarz, taki w okularach, podobny był na Żyda — zbadał nas i powiedział: „aryjczycy”. Wsadzili nas do wspólnej celi. Siedziało tam 60 ludzi, spało się na podłodze. To byli przeważnie złodzieje i bandyci. Był tam jeden staruszek, pan Winiarski, który siedział za przechowywanie Żydów. On nam wróżył i powiedział: za siedem dni wyjdziecie stąd. Były wtedy Zielone Święta i Komitet polski przysłał dobrą zupę i chleb. Zmusili nas ci kryminaliści i wytatuowali nam na dłoniach znaki: mnie marynarza, a Józkowi kotwicę.
Po tygodniu wywołali nas po nazwiskach i na dół, znowu na przesłuchanie. Były tam wszystkie dzieci z więzienia, było ich sześcioro, jedna dziewczynka między nimi. Ona była Żydówką, miała 9 lat, nie chciała się przyznać, to jej ten gestapowiec powiedział, że jak się przyzna, to jej nic nie zrobią, a jak nie, to będą bić. I tak słodko do niej przemawiał, żeby się nie bała, że nic jej nie zrobią, że jej będzie dobrze i ona głupia uwierzyła i powiedziała, że tak, że jest Żydówką. My jeszcze raz musieli zeznawać, potem nas postawiono twarzą do ściany i czekaliśmy, aż wszystkich przesłuchają. Potem gestapowiec powiedział, że będzie telefonował w naszej sprawie. Już myślałem, że to koniec, że