Rokieta Wosfok na 27 Salonie lotniczym i Kosmicznym w Paryżu
„Patrzę w dal, gdzie wznosi się gigantyczny kadłub rakiety. Srebrzysta, ogromna, bez podtrzymujących wsporników montażowych, prosto wrysowuje się w panoramę stepu i prawie zlewa z białym od bezlitosnego słońca niebem, jak gdyby drży — czy to od oparów porannej mgły, czy też z niecierpliwości — prędzej, prędzej oderwać się od Ziemi i pomknąć w otchłań wszechświata!
Na samym zaś wierzchołku fantastycznego ,cygara, tam, za chłodnymi płytami metalu, za mocną tkaniną skafandra — człowiek.
Jurij...
Stoimy w małej grupie w pobliżu platformy startowej. Napięcie dochodzi do szczytu. Ciężar przygniata barki. Nie fizyczny ciężar, nie! Zda się, sama historia ludzkości stoi teraz za naszymi plecami i z powagą spogląda, oczekując odpowiedzi: czym rozliczymy się teraz my z tego wszystkiego, co dokonał człowiek, który przeszedł tak długą i trudną drogę — od kamiennego noża do niezwykłego statku-sputnika? Czym rozliczymy się z życic milionów bezimiennych niewolników, którzy wznieśli piramidy egipskie, czym odpowiemy na gigantyczny wysiłek woli i myśli wielkich uczonych przeszłości — Archime-desa i Kopernika, Galileusza i Bruna, Łomonosowa i Newtona, Kibalczicza i Ciołkowskiego, konstruktorów i teoretyków naszych dni? Jaka odpowiedź damy historii za kilka sekudd, które włośnie startowe dowództwo kosmodromu wylicza w odwrotnym porządku — dziesięć... siedem... trzy... dwa... jeden...
— Start!
— No to jedziemy! — słyszę nieco zmie-
1