298 WACŁAW BERENT
większym pulsujący życiem. Głęboki ton mahoniowych włosów złocił się i mienił w błyskawicowych refleksach od brylantowego diademu. Promieniała jasnością.
I tak na wpół leżąc w niskim fotelu, uśmiechała się przelotnie do nich obu, ale tym uśmiechem z estrady: odruchowym i zimnym. Zmęczona była.
Pierś jej falowała jeszcze miękko, pulsowały nozdrza. W czarnych głębiach oczu iskry podniecenia wciąż jeszcze gasnąć nie chciały. Po twarzy przemykały się raz po raz błędne płomyki rozkosznego upojenia. Uśmiech igrał na ustach, gasł i znowuż się wysilał: raz wesoły i psotny, to znów smutny, wreszcie dziwnie rozmarzony. Wargi, tą pulsującą krwią nabiegłe i żywe, omiękły jakby i zwilgotniały: senne, znużone, upojenia pełne, oczekiwały, zda się, na pocałunek — pocałunek od tłumu.
Śnieżne ramię wyśliznęło się jak giętki wąż z długiej rękawiczki. Rękawiczka ta osunęła się niebawem na ziemię. Hertenstein schylił się po nią machinalnie i zatrzymał w swych dłoniach. Uśmiechnęła się doń znowuż tym błędnym, zdawkowym uśmiechem z estrady.
— Zapomnij już! — rzekł jej niechętnie.
— O tym koncercie?... Ach, już bym sama pragnęła! Chciałabym już teraz o wszystkim zapomnieć, wtulić się gdzieś w kącik jak dziecko...
I przegiąwszy z lekka szyję, przylgnęła twarzą do miękkiego oparcia fotelu; przymrużyła nawet oczy.
— Ale! — ocknęła się wnet i rozpromieniała nagle — po pierwszej części rozkazano mi na górę — do loży.
— Był kto? — pytał Hertenstein niedbale.
— Sami! — dorzuciła z naciskiem.
— A?!...
Rozkołysała bieguny fotelu i patrząc gdzieś w sufit opowiadała śpiewnym, niedbałym, nieco drwiącym głosem:
— Zostałam miłościwie pochwalona za uczucie i inteligencję.
— Pa! — sarknął.
— Niby przez nią — mówiła przeciągle patrząc wciąż gdzieś w sufit. — Słyszano już mnie gdzie indziej... W Tristanie i Izoldzie1. Mam być nieporównaną: unattainable2.
— A on?
— Znacznie wytworniej. Wplatał swe pochwały w rozmowę. Prowadził ją przy tym tak, że nie potrzebowałam ani razu dygnąć... O, to dyganie jest rozpaczliwe! — zaśmiała się nagle głośno i dźwięcznie. — Życzył sobie, abym pozostała na stałe w tutejszym teatrze. Równa się to rozkazowi dla mnie i dla intendentury3. Toteż intendent dziś jeszcze tutaj napastować mnie chciał...
Hertenstein powstał gwałtownie i odsunął energicznie krzesło.
— Henryk — szepnęła i uniosła cokolwiek rękę, jakby chcąc go po włosach musnąć, gdy się do tej dłoni pochyli. A że czekała daremnie:
— Nie bądź taki sztywny!... Widzisz, oni mnie tam swymi hołdami zawsze rozkapryszą. Boję się potem jak dziecko każdej surowej twarzy... A wiesz — uniosła się nieco, przytuliła na chwilę twarz do jego ramienia — mimo zakazu (nie gniewaj się!) — mimo zakazu śpiewałam aż trzy wasze...
Rzucił ramionami.
— Po co?
— No, ludzie szaleli po prostu! Dziennikarze nagabywali mnie aż tutaj w bramie. On się nawet zainteresował: czyja melodia, czyje słowa.
— Powiedz to jemu — Hertenstein wskazał na Mullera.
Zdumienie radosne, uśmiech i uprzejme skinienie głową
w jego stronę. Sięgnęła do najbliższego kosza kwiatów: wyjąwszy jakąś białą różę, podała mu ją. — Za Łabędzia — rzekła.
Tristan i Izolda — tytuł opery Richarda Wagnera (1859).
unattainable (ang.) — nieosiągalna, tu: nieprześcigniona
intendentura (z fr.) — służba zaopatrzeniowa w wojsku.