nawiązują kontaktu z widzem, nie chcą kanałów przekazu, jakie ma dla nich społeczeństwo. Migają ze sceny (jak z prozy, zaraz okaże się, że i z poezji, może nawet ze sztuk plastycznych, rzekomo zaangażowanych) niczym z ekranu telewizora. Zostawmy więc, opisane znakomicie przez Burską, problemy perswazyjnej mocy owego migania, które osłabia kolana niektórym widzom, wykasowanym przez diagnostę socjozy. Zastanówmy się, czy istotnie mamy tu do czynienia z tym samym poziomem przekazu, wjakim uczestniczymy jako widzowie wiadomości telewizyjnych lub reality shows. Twierdzę, że nie. Po pierwsze, scena jest miejscem specjalnym, nawet jeśli przekracza umowę wyznaczaną dotychczas obowiązującymi konwencjami. Krótko mówiąc, widz wie, że jest w teatrze i dowie się zaraz tego, co artysta ma mu do powiedzenia o różnych sferach życia, także o komunikacji społecznej. Artysta ten bywa widzem wiadomości telewizyjnych, jak Sarah Kane, oglądająca migawki z codziennie nas atakującej „papki medialnej”. Kiedy więc pisała o społeczeństwie przemocy, informowała mnie z innego zupełnie poziomu niż poziom kapci o tym, kim jest (kim ja jestem), będąc odbiorcą informacji o zbrodniach naszych czasów.
Informuje mnie także, już spoza swego dokonanego życia, jeszcze dobitniej o tym, na jakich zasadach odbywa się wymiana sygnałów między konsumentami rzeczywistości, uosabianymi przez uczestników reality shows. I u brutalisty (nazywajmy go tak, umownie, chociaż to zrównanie jest grubym, niegodnym przenikliwości Czaplińskiego, uproszczeniem), i na ekranie naruszone zostają granice integralności, prywatności, dobrego smaku. A jednak jako klientka Sarah Kane nie czuję się jak klientka Kuby Wojewódzkiego. Inaczej: domyślam się, co może czuć uczestniczka „Idola”, a raczej, co czuje każdy, kto jeszcze ma potrzebę analizowania takiego stanu. Brutaliści nie komunikują się ze mną tak jak cała kultura, być może oni ostatni - w swojej poświadczanej życiem i niedostatkami artyzmu formule sztuki - krzyczą, że coś w tej kulturze poszło za daleko.
Jestem naiwna? Jestem. Nie uzurpuję sobie prawa do zrobienia tabelki dowodzącej, iż samobójczyni epatuje mnie tabletkami, a chory sprzedaje chorobę. Sylvia Plath pisała: jeśli chcecie zobaczyć moje blizny, musicie zapłacić. Wszystko to biznes, a ja naiwnie wierzę, że lepszy jest taki, który kogoś porusza, od tego, który tylko bawi. Naiwnie chcę wysłuchać wszystkich, pójść za ponowoczesny-mi filozofami, którzy ostrzegają przed pychą wszystkowiedzącego, przed pychą ,ja”. Płacenia zaś nie sprowadzam do pieniędzy, bo widzę, jak tę „kłamliwą” sztukę przeżywają młodzi widzowie, i mam nadzieję, że dyskutując z nimi, wiecznie spragnionymi poświadczanej egzystencją prawdy o świecie, przed niektórymi formami życiowego bilansu będę mogła ich ostrzec.
Rozumiem niektóre zastrzeżenia Czaplińskiego. Mnie też drażni mieszczańska maniera dobroci dla uduszonego kotka, wzniosłych deklaracji na jeden wieczór, wpuszczenia na salony odmieńca, którego w istocie się boję. Najbardziej drażni u „polskiego brutalisty” Ingmara Villquista, za którym nie potrafię pójść, bo on sam nie idzie za swoimi bohaterami. Nie wierzę jednak tej intelektualnej kombinacji, która mówi, iż brutaliści i ich wielbiciele są nieautentyczni, bo... za mało radykalni. Czapliński domaga się jakiejś fortunnej komunikacji artystycznej i zarazem społecznej, która załatwiałaby w sposób istotny istotne sprawy. W imię mirażu takiej komunikacji unieważnia jedną z istotniejszych prób jej podjęcia. Nie dlatego, iż - jak inni - jest zgorszony lub estetycznie niezaspokojony. Nie, on sam, nowoczesny antymieszczanin i znawca, chciałby wstrząsającej i skutecznej sztuki, ale nie wiemy jakiej. Ja też bym chciała i też nie potrafię opisać takiego dzieła, stworzyć takiego projektu, po którego wdrożeniu inaczej spojrzałabym na bezrobotnych, odrzuconych, wykluczonych. Skoro istnienie jakiejś lepszej komunikacji jest utopią - nie przekreślajmy istniejącej. Nie dowodźmy naiwności tym widzom, którzy chcą usłyszeć ze sceny, że nikt dzisiaj nikogo nie chce słuchać. Może to banalna prawda, lepsza jednak od żadnej.
Jeśli więc jestem smutna, to dlatego, że Czapliński elegancko likwiduje problem, dowodząc, że jedno z jego najlepszych na dzisiaj świadectw mu nie wystarcza. To tak, jakbyśmy powiedzieli,
215