Jeszcze rok temu tego typu był ze mnie rewolwerowiec. Szybkostrzelny. Zawzięty. Bezwzględny dla innych. Bezlitosny dla siebie. Pozer akcentu. Kabotyn artykulacji. Nieumiarkowany — ze skłonnością do pogańskich kultów i perwersyjnych praktyk — czciciel polszczyzny. Dziś nic z tych rzeczy. Dziś sama litość — destylat politowania dla samego siebie. Dziś polszczyzna wyłącznie ewangeliczna, a i to w połowie, wyłącznie „nie, nie”. O żadnym „tak” ani słowa. Cienia afirmacji — każda afirmacja jest rozpustą. Wszczynajcie orgie, jakobyście ich nie wszczynali. Nurzajcie się w plugastwie, jakobyście się nie nurzali. Ozdabiajcie i upiększajcie pismo, jakobyście go nie ozdabiali i nie upiększali.
Rok przeleciał, opadły maski, spłynęły wody, zniknęły pozy, wymarły kulty, nie tylko perwersji się odechciało. Omamy nabrały ciała, gotowość do desperacji zmalała, szczerze mówiąc: znikła. Bez śladu. Szczury zeżarły sztruksową marynarkę, karnawał kończył się długo i upierdliwie, post zaczął się tak nagle i tak wszechwładnie, jakby nigdy nic innego nie było. I w samej rzeczy: nigdy nic innego nie było.
Dziś wiem: łba nawet za własne zdrowie nie nadstawię. Najprawdopodobniej. Choć kto wie. W każdym razie boję się. Każdy by się bał. Czego najbardziej? Ze się nie obudzę? Tego najmniej. Na to się nie ma wpływu, a i tego, żeś niezbudzony, nie wiesz. A jak wiesz, to znaczy, że tamten świat istnieje, niczego
iS
więcej nam nie trzeba. Jak wymarłą zapaścią wiekuistość ta miałaby się okazać — gorsza nie będzie.
Najbardziej, rzecz jasna, boję się, że obudzę się już nie taki. Zmienionyż po rozłące? I to jak!
Z niesłychaną finezją rozpierdolą mi czaszkę, z niebywałą zręcznością pogrzebią mi w mózgu, z niezwykłą precyzją dotkną końcem lutownicy fatalnego miejsca, zainstalują elektrody, zaszyją, zakleją — operacja się udała — pacjent jednakowoż w popłochu. Niby wszystko okej: nie trzęsie się, cały niewzruszony; ręka, noga, głowa — nawet nie drgną; niestety, nie wszystko okej... Niestety, placówki nieruchomości rozpościerają się zbyt rozlegle... I gdyby tylko to, gdyby tylko tak, gdybym się obudził impotentem w sensie ścisłym, byłoby pół biedy, to znaczy żadnych tryumfów, ale w końcu to jest dolegliwość do obejścia; starzy partyzanci znają i mają swe sposoby... Ani nie błaznuję, ani się nie kryguję — rozważam lęk głębinowy, strach straszny; są straszniejsze, są głębsze.
Prawdziwą tragedią byłoby obudzić się w niemocy duchowej; starzec, którym jestem, po przebudzeniu ma żwawe ruchy, spokojne ręce, ale nie staje mu ani na pisane, ani na drukowane; niby czyta, ale czytanie, które dawniej było jak alkohol, teraz jest jak woda, i nie drwijcie z tej wody, bo ta woda to jest coś! W porównaniu z pisaniem, którego nie ma wcale, ta woda jest nieskończonością. Tak, tego się boję — utraty polszczyzny, jedynego języka, jakim porozumiewam się ze światem,
19