134 LOSY PASIERBÓW
— Jestem bardzo panu wdzięczny za tę przysługę — odparł również z ironią. — Muszę jednak uprzedzić, że jeśli któryś z moich tu wrogów zacznie się do mnie przydzierać, to ja nie ręczę za siebie. Stracę ja pracę, ale pójdą też i oni.
— Ależ gdzie tam! — zawołał tłumiąc uśmiech. — Oni po tej łaźni, jaką im sprawiliście, nie tylko nie będą się przydzierać, ale nie ważą się wam nawet w oczy śmiało spojrzeć. Bądźcie pewni.
— No to i dobrze. Ja ich na pewno nie sprowokuję.
Po paru godzinach pracy zaczął się oswajać z położeniem. Kurnosowa nie było, a Ananka i inni jego koledzy naprawdę zdawali się unikać jego wzroku. Zresztą nie miał potrzeby z nimi się spotykać: najbliższymi towarzyszami pracy byli ludzie mu nieznani.
— Nic mi nie zrobią, na próżno się martwię — pocieszał siebie w duchu.
Wiedział, że zarabia się tutaj trochę mniej, niż przy ładowaniu okrętu, lecz godziny tu były stałe i praca daleko lżejsza. Polegała na rozcinaniu zamrożonych półwołów na ćwiartki i pakowaniu ich w gazę bawełnianą i worki po-krzywne. Towar większą część drogi odbywał na toczących się po szynach kółkach. Każda część mięsa miała własny wieszak z hakiem i kółkiem żelaznym, zdolnym do samodzielnego toczenia się po szynie. Czasami tylko, gdy z braku wieszaków czy miejsca zachodziła potrzeba układania w sterty towaru, wtedy się brało ćwiartki na ramię.
Domka wiadomość o zmianie pracy męża przyjęła bez wzruszeń.
— No i cóż, mniej zarobisz, ale w czas się
wyśpisz i zdrowie zachowasz — powiedziała, gdy ją poinformował przy obiedzie.
Makryca zdawał się faworyzować Dubownika przy pracy. Pierwszy dzień z woli jego podawał robotnikom wieszaki, a nazajutrz wdziewał na ćwiartki wołów gazę. Towarzyszył mu w tym zajęciu od rana posiwiały i sterany już pracą czernihowiec, nazywany przez kolegów Mielnikiem. Dubowik nie znał go i nie przypominał sobie, by go kiedyś widział. Rysy twarzy jego miały wyraz cierpienia i żalu. Patrząc na niego, miało się wrażenie, że na płacz mu się zbiera. Lubił jednak mówić i był bardzo koleżeński.
W parę godzin po południu większość robotników sekcji, ukończywszy pracę na miejscu, przeszła gdzieś do innej komary, a Dubowiko-wi z Mielnikiem kazano zgarniać trociny z posadzki. Lecz w jakiś czas później przyszedł posłaniec z rozkazem, by przynieśli robotnikom jakieś worki.
Mielnik zażył tabaki, poczęstował nią Dubo-wika i wyruszyli.
Szli pewien czas korytarzem prosto, potem skręcili na lewo, następnie na prawo, potem znów na lewo, przecięli dwie kamary w poprzek i znowu wyszli na korytarz. Zygmunt miał wrażenie( że stary chochoł rozmyślnie prowadzi zawiłymi drogami, ażeby zadziwić kolegę znajomością terenu. A teren naprawdę był trudny do orientacji: korytarze, kamary, drzwi, tory i światło wszędzie były jednakie.
Wkońcu stanęli w kamarze o niezwykle niskiej temperaturze. Pośrodku stały dwie olbrzymie sterty przygotowanego na okręt towaru. W głębi leżało sporo rozrzuconych bezładnie worków.
rzekł Mielnik,
— Tego za mało będzie —