240 LOSY PASIERBÓW
czo łóżek chrapał starszy gaucho o wybitnie arabskich rysach. Na małym stoliku przy progu stały flaszki od wina i szklanki niedopite.
— Pablo, coś ty narobił! — huknął mayor-domo.
Pablo mruknął w odpowiedzi i ruszył dużym nosem.
— Pablo, desgraciadof — powtórzył, potrząsając za ramię.
Opój wyrzucił z ust brutalny wyraz i dalej chrapał.
— Zmoczyć mu mordę! — rozkazał.
Wlane na głowę wiadro zimnej wody podniosło
hulakę do pozycji siedzącej.
— Don Juan Jose!... Wszystko w porządku! — zaczął szczękając z zimna zębami.
— Kto ci tego wina naniósł, desgraciado?!
— A, wina? Był tu szwagier Marąuity. Muy buen muchacho. Więc i ja razem wypiłem trochę. Ale wszystko w porządku. Zaraz, jak tylko deszcz zaczął, konie zabraliśmy do stajni, bo dona Anita tak kiedyś kazała. Wszystko w porządku. Pablo nigdy nie traci głowy... Zawsze guapo...
— Ty osioł a nie guapo! — zaryczał don Juan Josć. — Durniło! Jołupień! Bydlak! śmiecie ostatnie! Koni już nie ma! Pokradli! Dońa Anita te va a comer vivo ahora! Bestia!
Pablo zerwał się na nogi przerażony.
— Jak to? To nie może być. Toż Marąuito niedawno... — bełkotał, przyglądając się próżnemu łóżku.
— Dosyć, Pan Bóg ciebie skarżę. Zbieraj się mi natychmiast. Wy pomóżcie mu. Bydlę!
Wyładował gniew w krzyku i wyruszył z pasterzami na poszukiwanie śladów.
Pomimo sprzyjającej kradzieży pogodzie, złodzieje nie zaniedbali utrudnienia na wszelki wypadek pogoni. Po wyprowadzeniu koni z podwórka, zatoczyli na pozbawionym trawy terenie kilka chaotycznych wirów i rozsypali się na pastwisku kilku partiami tak, że trudno było się zorientować, w którą stronę poszły.
Ale zatarcie na prędką rękę śladów przemarszu kilkudziesięciu sztuk koni niełatwą było rzeczą. A staremu gauczo nie pierwsze to było zdarzenie. Znał się na manipulacjach złodziejskich i znał teren.
Zatoczyli dokoła osady szeroki pierścień i trafili na właściwe ślady koniokradów. Był kał świeży i były masowe odbicia kopyt na rozmokłej glebie.
W międzyczasie nadjechała reszta świty z Pab-lem włącznie. Mayordomo wskoczył na podanego mu konia i rzekł do świty:
— Są ślady, ale na gonienie nimi nie ma już czasu. Trzeba zajechać złodziejom drogę. Więc nie zostawać mi się! Vamos muchachos!
— Vamos, Vamos! don Juan Josć!
Znowu puścili się co koń wyskoczy. Pogoda się nie zmieniła. Ostry deszcz siorbał co pewien czas z przerwami. Teren był zawsze jednostajny: równina, miejscami pasemko krzaków mizernych, samotne wierzby, wiatraki, stogi siana, stada bydła i koni roboczych. Ale teraz już nie przystawali przy stadach: gnali bez-ustanku w prostym kierunku. Czasami tylko zwalniali w rysia, aby konie nabrały tchu, ale na krótko.
Dubowik zupełnie się już nie orientował, w którym kierunku jadą, jaką minęli przestrzeń i która już godzina. Nie przyzwyczajony do tak szalonej jazdy i to w siodle wojłokowym, czuł się nieswojo. Pragnął przystanku, a tymczasem kampie i nocy końca nie było.
Ale w pewnej chwili teren raptownie pochy-