Btf/f Btstin
h jeso mienie o bezpośrednim, fizycznym doświadczeniu okrucieństwa i gwał ru. rarńmno r tycie zwierząt, jak i z własnego wnętrza, własnej zwierzęcości. Objawiało się to nawet w wyglądzie zewnętrznym Teda; za jego rzeczowym, praktycznym sposobem bycia kryła się jakaś groźba. Przy całej jego ogładzie, całym oczytaniu i literackim kunszcie zdawało się. że Ted nigdy nie dał się do końca ucywilizować — albo przynajmniej że nigdy do końca nie uwierzył we własne ucywilizowanie. Było ono po prostu pancerzem, który przywdziewał z ironią dla dobra konwenansu. Tak więc astrologia, pierwotne religie i czarna magia, choćby mówił o nich z największym sarkazmem, stanowiły jak gdyby metaforę tych potężnych. lecz mrocznych mocy twórczych, których posiadania był świadom. Dlatego owe niejednoznaczne tematy nabierały w jego ustach dosłowności, która może nie sugerowała jeszcze żadnej wiary, ale z pewnością kazała im wykraczać poza sferę czystego wymysłu. Być może to, co opisuję, to po prostu znamię geniuszu. Ale geniusz ten niewiele ma wspólnego z jego tradycyjnym, romantycznym pojmowaniem, z przemyślną zaświatowością Shelleya czy równie przemyślnym wyczuciem własnego dramatyzmu, jak u Byrona. Ted również jest typem przedsiębiorczym i praktycznym, jak większość ludzi z Yorkshire; zwariowany, obda-rzony słuchem mechanika od aut wyścigowych, wyczulony na terkoty literackiej maszynerii. Ale na swój osobliwy sposób jest też skończonym oryginałem: jego reakcji nie da się przewidzieć, jego punkty odniesienia są gdzieś indziej. Najskrajniejszym przykładem tego typu genialności byłby, jak sądzę. Blake. Ale jest też wiele genialnych osób — być może większość — które nie mają tak niespokojnego i niepokojącego charakteru: na przykład T. S. Eliot, polski poeta Zbigniew Herbert. John Donnę i Keats — ludzie, których niezwykła, twórcza inteligencja i czujność nie pozostają w jakiejś zasadniczej niezgodzie z rzeczywistością ich codziennego świata. Ich szczególny dar polega raczej na rozjaśnianiu i wzmacnianiu świata danego w doświadczeniu.
Sylvia, jak sądzę, należała do tej drugiej grupy. Jej siła brała się z nerwów, było w niej coś miejskiego, coś na granicy krzyku. W pewnym sensie miała też charakter bardziej intelektualny od siły Teda. Stanowiła część tego samego zapału, z jakim Sylvia pracowała na studiach i zdawała wszystkie po kolei egzaminy — wspaniale, bez wysiłku, wiecznie nienasycona. Równie mocno angażowała się w wychowywanie swych dzieci, w jazdę konna, w pszczelarstwo, nawet w gotowanie: wszystko (musiało byćdobrze wykonane i zapięte na ostatni guziki. Skoro jej mąz interesował się magią — n ieważneTz jakich to niejasnych przyczyn osobistych — rzuciła się również i w to, jakby i w tych sprawach pragnęła osiągnąć doskonałość. A że jej naturalne talenty były ogromne, uznała, iż ma „zdolności duchowe”. Niewątpliwie doszło do czegoś autentycznego i nawet niezwykłego; podejrzewam jednak, że był to triumf umysłu nad ektoplazmą. To samo z wierszami: wiersze Teda zawdzięczają swoją siłę temu, że poczucie zagrożenia i gwałt znajdują w nich wyraz w sposób bezpośredni i kategoryczny. U Sylvii cała ekspresja, choć często potężniejsza, stanowi produkt uboczny nieodpartej potrzeby rozumienia.
W Wigilię 1962 roku Syl via zBdzwonthi do mnie, Właśnie razem / d/wtórni wprowadziła się wreszcie do nowego domu; czy nie wpadłbym wieczorem obejrzeć mieszkanie, zjeść kolację i posłuchać paru nowych wierszy? Tak się składało, te nie mogłem, bo byłem już zaproszony na kolację do przyjaciół, którzy mieszkali o parę ulic od niej. Powiedziałem, te wpadnę po drodze na drinka
Sy!via wyglądała jakoś inaczej. Włosy, które zwykle nosiła ciasno upięte w nauczycielski kok, teraz miała rozpuszczone. Zwisały jej do bioder niczym namiot, nadając jej bladej twarzy i wiotkiej sylwetce jakiś dziwnie pustelniczy i uduchowiony wygląd, jakby kapłanki, wyniszczonej przez własne rytuały. Kiedy szła przede mną korytarzem, a potem po schodach — należały do niej dwa najwyższe piętra domu — od jej włosów unosił się jakiś mocny, ostry jak u zwierzęcia zapach Dzieci leżały już w łóżkach i w mieszkania panowała cisza. Było świeżo pomalowane na biało i chłodne. Pamiętam, że nie było jeszcze żadnych zasłon, zimna noc napierała na okna. Sylvia specjalnie urządziła mieszkanie surowo: maty z sitowia na podłodze, na półkach trochę książek, jakieś wiktoriańskie bibeloty i naczynia z błękitnego, przydymionego szkła oraz kilka małych drzeworytów Leona Baskina. Wyglądało to na swój sposób pięknie — czysto i nago — ale zarazem zimno, bardzo zimno, a dekoracyjne drobiazgi gwiazdkowe wzmacniały tylko to poczucie beznadziei; każdy zdawał się przypominać, że Sylvia i jej dzieci będą spędzać te święta samotnie. Dla nieszczęśliwych Boże Narodzenie to zły czas: cała ta okropna fałszywa radość, której wszędzie pełno, to gadanie o dobrej woli. pokoju i szczęściu rodzinnym sprawia, że wyjątkowo trudno wtedy znieść samotność i depresję. Nigdy przedtem nie widziałem Sylvii tak spiętej.
Napiliśmy się wina i, tak jak zwykle, ona przeczytała mi kilka wierszy. Jeden z nich nazywał się Śmierć i spółka. Tym razem nie sposób było udawać, że się nie rozumie. Wcześniej pisała o śmierci jako czymś przebytym, czy nawet przezwyciężonym: Pani Łazarz kończy się zmartwychwstaniem i groźbą, a nawet w Tatusiu udało się Sylvii w końcu odwrócić od szczerzącej zęby w uśmiechu postaci, która ją przyzywała: „Tato, tato, ty sukinsynu, już jestem po drugiej stronie”. Stąd może cała energia tych wierszy, cała ich dziwna radość na przekór wszystkim zmorom, ich brawura. Teraz jednak — jak gdyby poezja rzeczywiście stanowiła rodzaj czarnej magii — postać, którą Sylvia tak często przywoływała po to tylko, by ją triumfalnie odtrącić, stanęła przed nią w oślizłej, ostatecznej formie i nie dało się już zaprzeczyć jej istnieniu. Ukazywała się ona Sylvii w obu swych zwykłych kształtach: raz jako stary, nieubłagany i bardzo martwy ojciec, innym razem jako ktoś młodszy, uwodzicielski, postać z jej pokolenia i przez nią wybrana.
3 We własnym komentarzu, napisanym dla BBC. Sylvia mówi: „Ten wiersz — Śmierć i spółka — dotyczy podwójnej, czy też schizofrenicznej natury śmierci — na przykład z jednej strony ten marmurowy chłód maski pośmiertnej Blake’a. dłoń w rękawiczce, a z drugiej ta przerażająca miękkość robaków, woda i inne substancje kataboliczne. Wyobrażam sobie te dwa aspekty śmierci jako dwóch mężczyzn, kolegów po fachu, którzy stawiają się na wezwanie".