134 BUNT W TREBLINCE
Ukląkłem, złożyłem ręce na balustradzie i, jak mi polecono, szeptałem kilka, krotnie „Boże”. Klęczący obok mnie człowiek nieznacznie dotknął mojej ręlj, Zaraz potem podniósł się z klęczek. Skierował się ku wyjściu. Podążyłem & nim. Szliśmy w pewnej odległości jeden od drugiego. Dotarliśmy na Staie Miasto. Wszedł do jednego z domów i po kilku schodkach zszedł do piwnicy, w której mieściła się knajpa. Poczułem zapach kwaszonej kapusty i wyziew wódki unoszące się w lokalu. Usiedliśmy przy stoliku koło drzwi prowadzących do kuchni. Zrozumiałem, że mój kompan wybrał punkt strategiczny umoili. wiający ucieczkę w razie wtargnięcia Niemców. Widać było, że mój towaizys był stałym bywalcem tej spelunki. Właściciel lokalu ze służalczym uśmiechem zapytał — Ile? — i po chwili podał nam dwie półlitrowe butelki wódki i kilka kwaszonych ogórków. Mój nowy znajomy napełnił wódką szklanki do herbaty. Niemal jednym haustem wypił zawartość swojej szklanki. Uczyniłem to samo. Dopiero teraz, gdy ochłonąłem, zacząłem go obserwować. Wyglądał na warszawskiego robociarza. Ciemną czapkę nasunął na łysą głowę. Spod nieduże go, trochę garbatego nosa wyrastała szczecina wąsów koloru konopi. Oczy miał niebieskie i bardzo zapijaczone. Usta jakby uszkodzone. Gdy mu się dobrze przyjrzałem, zobaczyłem bliznę na szyi w okolicy szczęki. Brak mu było kawałka ciała, jakby po postrzale. Gdy opróżniliśmy butelki, zażądał, abym opowiedział o sobie. Przedstawiłem się. Zdjąłem czapkę. Ze zdziwieniem spojrzał na moje ledwo odrośnięte, krótkie włosy. Opowiedziałem mu w skrócie o moich przeżyciach. Gdy doszedłem do ucieczki z Treblinki, błysk zdziwienia i niedowierzania ukazał się w jego pogodnych i zapijaczonych oczach.
— Czy uciekłeś w czasie buntu?
Zdziwiłem się, że wie o buncie w obozie.
— Skąd pan wie, że był bunt w obozie? — zapytałem.
— Dostałem o tym dokładny raport od naszych ludzi z Małkini.
Gdy z ciekawością zapytałem, kim jest, podał mi swój pseudonim—„Skala”53. Zapytał, czy umiem strzelać. Kazał mi się stawić następnego dnia po południu w Alejach Jerozolimskich, w podwórzu, w sklepie spożywczym. Miała tam czekać na mnie kobieta w czarnym berecie. Miałem kilkakrotnie głośno poprosić o pół litra wódki i rolmopsy. Zapytał jeszcze, czy mam dokumenty-Gdy mu odpowiedziałem, że nie są dobre i że nie mogę się na ich podstawie zameldować, przyrzekł, że kobieta, z którą mam się spotkać, wszystko załatwi Na zakończenie przestrzegł mnie, że jeżeli kiedykolwiek się jeszcze spotkamy, to mam udawać, że go nie znam.
53 Pseudonim Stanisława Piękosia.
_Przyszedłem na to spotkanie osobiście — powiedział — jedynie ze
względu na naszego wspólnego znajomego.
Gdy chciałem zapłacić, zatrzymał mnie, mówiąc, że już zapłacone. Po chwili opuścił lokal. Pozostałem w knajpie jeszcze kilka minut.
Następnego popołudnia udałem się na tajemnicze spotkanie. Wysiadłem z tramwaju na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Skierowałem się w stronę Nowego Światu. Szedłem nieparzystą stroną Alej Jerozolimskich. Gdy doszedłem do bramy domu numer 11, rozejrzałem się po ulicy. Kilku żandarmów szło po drugiej stronie ulicy, obok mnie przechodziła grupa żołnierzy w niebieskich mundurach. Widząc normalny ruch uliczny, wszedłem do bramy domu. W oficynie znajdował się sklep spożywczy, wypełniony gwarnym tłumem kupujących.
Jeden przez drugiego domagali się głośno każdy czegoś innego. Sklep był jak na warunki wojenne dobrze zaopatrzony. Stanąłem niezdecydowany i ponad głowami kupujących poprosiłem głośno o pół litra wódki i rolmopsy. Powtórzyłem kilkakrotnie swoją prośbę. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Obok mnie stała jakaś niepozorna kobieta. Patrzyła jakby z politowaniem na moje bezowocne wysiłki. Sytuacja była dziwna. Żadnej kobiety w berecie nie widziałem. Stałem bezradnie, nie wiedząc, co dalej robić. W pewnej chwili stojąca obok mnie kobieta uniosła się na czubkach palców i pocałowała mnie prosto w usta, tak jakby mme znała od lat. Widząc moje zdumienie, powiedziała beztrosko:
— Widzisz przecież, że pełno ludzi, to po co sobie wydzierasz gardło o zwykłe rolmopsy. To, co naprawdę warto byłoby kupić, to butlę wódki.
Mimo tłoku i rozgardiaszu, jaki panował w lokalu, sprzedawczyni ponad głowami kupujących podała półlitrową butelkę wódki. Wypchnięty ze sklepu przez energiczną i miłą osóbkę, znalazłem się na ulicy. Zaprowadziła mnie do pobliskiej kamienicy pod numerem 7. Tam w oficynie na trzecim podwórku mieścił się na parterze warsztat wyrobu stempli. Prowadził go, jak się później okazało, jej ojciec. Warsztat przylegał do ich mieszkania. Pokoik mojej nowej znajomej znajdował się przy drzwiach wejściowych. Wprowadziła mnie do mego i przedstawiła się — Stefa. Odpowiedziałem — Igo. Zaprosiła mme, abym usiadł na tapczanie, a sama zakrzątnęła się po pokoju, wyciągnęła kieliszki i zakąski. W trakcie picia i jedzenia zadawała mi pytania. Chciała wiedzieć, czy jestem Żydem. Stwierdziła fachowo, że nie wyglądam. Odpowiedziałem, że to całe moje szczęście. Spytała, C2y mam bron i czy umiem się z nią obchodzić. Odpowiedziałem, że nie mam i że umiem. Interesowała się także, z czego żyję. Opowiedziałem jej, że radzę sobie jakoś, sprzedając obrazy malowane przez mojego ojca. Pokoik, w którym się znajdowałem, był meduzy. Stała w nim szafa i półki z porozrzucanymi na nich książkami. Większą część pokoju zajmował