OY
Kiedy wróciłem do Salmas ze schwytanymi mustangami, ojciec i jego przyjaciele także uznali, ze moja opowieść jest zabawna. Klepali się po nogach ze śmiechem, gdy tylko ją wspominali. Biorąc pod uwagę jeszcze to, że musiałem znosić regularnie powtarzające się akty brutalnej przemocy ze strony ojca, nauczyłem się trzymać język za zębami.
W następnym roku, 1951, kiedy ponownie pozwolono mi na pomaganie w chwytaniu mustangów na rodeo, wróciłem na wyżynną pustynię z zamiarem uczynienia wszystkiego co w mojej mocy, by utrwalić doświadczenie, które wyniosłem z poprzedniej wyprawy.
Tym razem wybrałem ogierka mniej więcej trzy, czteroletniego, ruchliwego, sprawnego i inteligentnego. W ciągu dwudziestu czterech godzin osiągnąłem etap, kiedy mogłem go poprosić, by się do mnie zbliżył. Ustawiwszy moje ciało w idealnej zgodności z ciałem mojego wierzchowca — wzrok skierowany przed siebie, osie moich ramion i bioder dopasowane do odpowiednich osi mojego konia — mogłem zatrzymać mustanga i skłonić go do tego, by do mnie podszedł. Tym razem zbliżył się tak bardzo, ze zdołałem go dotknąć. Pochylenie się i dotknięcie tego dzikiego zwierzęcia było niezwykle radosnym przeżyciem.
Mustang uznał, że nie jestem zagrożeniem. To było tak. jakbym był jednym z członków jego rodziny drapiącym go po szyi. Nałożyłem mu na szyję luźną pętlę i zacząłem go uczyć „prowadzenia", tak by chodził obok mojego wierzchowca. Nie był tym jakoś szczególnie urażony; jeśli o mego chodziło, byliśmy obaj w tym samym zespole.
Wziąłem powęz, podobny do pasa przyrząd, który stosuje się po to, by koń przywykł do idei siodła, i umieściłem to na jego grzbiecie. Ponieważ wchodzenie pod jego brzuch w celu złapania drugiego końca pasa było raczej ryzykowne, wygiąłem uprzednio kawałek drutu w długi hak i dzięki niemu w końcu udało mi się zapiąć powęz.