- Co zazwyczaj oznacza dużo silniejszą więź niż więź krwi - dodał Bron.
- Mieszanka. Tak jak świat - stwierdził Tonio.
Rozejrzałam się wśród nowych i starych znajomych
i poczułam się rozluźniona i spokojna. A gdy to sobie uświadomiłam, stwierdziłam też, że jestem tak zmęczona, że ledwo utrzymuję otwarte oczy. Gdzieś z oddali usłyszałam słowa Floss:
- Będziemy potrzebowali kilku pokoi.
Obudziłam się z uczuciem, jakbym przespała rok
albo dwa lata, i pozwoliłam sobie wspomnieć magiczne jedzenie. Tym razem się nie martwiłam. Zastanawiałam się tylko, czy jest wysokokaloryczne, po czym uznałam, że nie będę się tym specjalnie przejmować, bym mogła skupić się na pozytywnych uczuciach.
Okno w moim pokoju było uchylone na kilka centymetrów i wpadała przez nie bryza, niosąc ze sobą zapach koniczyny i mleczy. I mierzwy kakaowej, co przypomniało mi fabrykę czekolady, którą zostawiliśmy. Bryza przepłynęła nad Łucją, śpiącą w łóżku obok, i rozsypała jej włosy, jak kochanek.
Zrobiłam trzy porządne rozciągnięcia jogiczne i odrzuciłam kołdrę. Dopiero jak wyszłam z łóżka i spojrzałam na koszulkę, której zupełnie nie pamiętałam z poprzedniego wieczoru, uświadomiłam sobie, że mam ze sobą tylko suknię balową z ostatniej sceny Pięknej i Drania. A potem obok drzwi zobaczyłam zasypane ubraniami krzesło. Przeszukałam stertę i znalazłam dżinsy i koszulę z logo Dau Hermanos - triskelion nakryty meksykańskim sombrero. Ubrałam się i wyszłam, zamykając za sobą cicho drzwi.
W sali jadalnej Dau Hermanos nie było zegarów, ale wpadające przez okna światło sugerowało bardzo późny poranek. Nie było też kalendarzy, ale byłam prawie pewna, że jest jutro, o ile tylko uznam, że to wczoraj opuściłam dom.
A potem zobaczyłam eterycznego mężczyznę, którego poznałam poprzedniego wieczoru. Nazywał się jakoś bardzo magicznie, nie John ani Ron, ale - Bron. Tak jest, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Ale nie byłam na tyle pewna, by ryzykować. Więc mówiąc „cześć”, po prostu je pominęłam. Nie chciałam się narażać gospodarzowi. A potem, choć pewnie brzmiałam jak otumaniony śmiertelnik, zapytałam:
- Nie wiesz może, jaki dziś mamy dzień?
Spojrzał na mnie rozbawiony.
- Środę.
- Dzień po wczoraj? - zapytałam ostrożnie, świadoma tego, że stoję w knajpce w Krainie Magii.
W odpowiedzi usłyszałam śmiech. Ktoś wyglądający tak delikatnie nie powinien się śmiać, prychając. Opanował się szybciej, niż ja byłabym w stanie, ale gdy się odezwał, w jego głosie wciąż słyszałam rozbawienie.
- To pytanie ambiwalentne, prawda?
Może to ten śmiech. A może sposób, w jaki nonszalancko opierał się o bar. A najprawdopodobniej był to sposób, w jaki zahaczył jedną wytworną stopą o stołek i podsunął go tak, że zatrzymał się dokładnie przede mną. Po prostu czułam się przy nim spokojna. Wdrapałam się na krzesło.
- Może i ambiwalentne - powiedziałam. - Ale ja wciąż nie mam pewności, gdzie i kiedy jestem.
- Magiczne jedzenie.
Podskoczyłam, cały spokój zniknął, a ja rozglądałam się za drogą ucieczki.
123