Może jeszcze nie wiedzą, tłumaczył mi. Ale śledztwo trwa. Takie sprawy ciągną się nieraz tygodniami i miesiącami. Więc może się zdarzyć, że trafią na ten adres dopiero za tydzień i okaże się, że był jeszcze czas, żeby to zrobić. A wtedy... Nagle spojrzał mi w oczy z determinacją.
— Nie, nie zrobię tego samego głupstwa!
I nim zdążyłem go zapytać, co ma na myśli, dodał szybko:
— Jim też przedwcześnie uległ panice.
Zrozumiałem wreszcie. Możliwe, że odczułem ulgę.
Walka z literacką fikcją wydaje się łatwiejsza niż z obsesją zrodzoną z jakichś osobistych urazów. Myliłem się jednak. Bo dla niego to już nie była fikcja. W losie Jima wyczytał alegorię własnego losu. Wyczytał ostrzeżenie.
Spieraliśmy się do późnej nocy. Pamiętam, że w pewnej chwili powiedział z emfazą (która wydała mi się irytująco dziecinna), że ostatecznie ta grodź na „Patnie” wytrzymała. I jeszcze coś o wiecznej hańbie, którą się płaci za jedną chwilę słabości. Oświadczyłem mu, że go nie puszczę, ale w jaki sposób miałem tego dokazać?
Wyjechał nazajutrz. A o końcu tej. sprawy dowiedziałem się dopiero w kilka tygodni potem. Został rozstrzelany w publicznej egzekucji na Solcu. Z ustami zalepionymi plastrem.
Jerzy nie popełnił błędu Lorda Jima. Popełnił tylko błąd w praktycznej ocenie rzeczywistości. Ale z punktu widzenia estetyki Conrada jest to bez znaczenia. Chciałem powiedzieć „etyki**, lecz widzę, że przejęzyczyłem się nieprzypadkowo. Rzecz w tym, iż traktowaliśmy literaturę zbyt poważnie. Było to zapewne nieuniknione w tamtych okolicznościach, a jednak, wspominając śmierć Jerzego (którego znałem jako Jureczka, Masnego, Ochlaja i Czarnego), nie mogę myśleć o Conradzie z dystansem konsumenta literatury. Gdyby jego Jim zachował się tak, jak powinien się był, jego zdaniem, zachować — czyli gdyby zdobył się na odwagę Jerzego — nie istniałby po prostu. Bez względu na to, co stałoby się z „Patną**. Nie byłby wart całej subtelnej retoryki pisarza ani tego drugiego tomu, służącego temu tylko, aby uśmiercić go w końcu w sposób godny i podniosły. Jerzy nie potrzebował żadnego Patusa-nu. Nie przyszło mu nawet do głowy, że to, co uznał za objawienie, było w istocie rodzajem teoretycznej gry, rodzajem teatru.
Mówi przeze mnie gorycz. Ale czy odczuwałem ją wtedy? Nie przypominam sobie. Chyba nie. Mimo że ubolewałem nad impulsywnością i lekkomyślnością Jerzego, decyzja, którą powziął, i jej mitologiczna motywacja wydawały mi się godne szacunku. Bo chociaż bezskuteczne, a może nawet niepotrzebne nikomu, były one jednak zgodne z owym nie podlegającym dyskusji nakazem: TAK TRZEBA. A nakaz ten częściowo tylko dotyczył skuteczności czynów. Właściwie w niewielkiej zaledwie części.
Potrzebowaliśmy metafizyki. Tak, to jest jedyne wyjaśnienie. Zmuszani nieustannie do działań sprzecznych z dekalogiem, walcząc anonimowo i w ukryciu, szukaliśmy jakiejś wyższej sankcji, zdolnej uświęcić nas we własnych oczach.
Jerzy miał rację, twierdząc, że żaden rozkaz nie jest w stanie rozstrzygnąć jego problemu. Jedynie on — sam przed sobą — mógł go rozstrzygnąć.
W imię czego? Tu dotykamy tajemnicy wpływu Josepha Conrada na nasze umysły, a nieraz i na nasze losy. Wpływu, który objawił się tak niespodziewanie, jak gdyby twórczość autora Lorda Jima była rodzajem bomby zegarowej, nastawionej na wybuch w pewnych szczególnych warunkach.
Cóż można powiedzieć o metafizyce Conrada? O jego filozofii? Może to przede wszystkim, że wydaje się ona nacechowana rodzajem dumnej rozpaczy. Świadomością nieodgadnionego sensu naszego istnienia i determinacją stworzenia sobie owego sensu własnymi siłami—na własną odpowiedzialność.
„Oto wszystko: — pisał w Smudze cienia — gwiazdy, słońce, morze, światło, ciemność, przestrzeń, ogrom wód;
169