Ksiądz Ch. jest jednym z dwóch duchownych partnerów dialogowej czy apostroficznej poezji Miłosza. Pojawia się we wczesnym, ale już jakby wspomnieniowym wierszu z 1934 roku i wraca w ostatniej - jak dotąd -fazie twórczej („Ksiądz Ch., po latach”). Ujawnia go i obnaża sam tytuł obu wierszy, podobnie zresztą jak i najbliższego przyjaciela, ks. Józefa Sadzika, w poświęconym mu poetyckim nekrologu. Żadnego kamuflażu - dlaczego?
Pomiędzy obu wierszami o Księdzu Ch. rozpina się przestrzeń pięćdziesięciu lat - pół wieku doświadczeń, dojrzewania, klęsk poety i tyleż lat nieugiętej wierności księdza i jego heroicznych decyzji. Wczesna Hassliebe, dominująca w pierwszym wierszu „Do Księdza Ch.”, przemienia się w pełne czci i zadumy pochylenie głowy - przed kim? Nad kim? Przed postacią Księdza Ch., ale przede wszystkim, jak i poprzednio, nad sobą. Gdyż w obu tak czasowo oddalonych wierszach trwa wciąż napięty spór, w każdym z nich w innych kategoriach, ale w istocie dotyczący chyba tego samego.
Ksiądz Ch. to przeciwnik czy partner wymagający bezwzględnej i surowej dyscypliny; nie uda się tu żaden unik. Dlatego w obu wierszach tak wyraźnie rozrachunkowy ton. Oba też zamyka koda, choć zgoła różna: pierwszy wiersz — akcent pozornego pogodzenia; drugi — gest stwierdzający niepoko-nalną odmienność.
Odmienność ta dotyczy przede wszystkim stosunku obu partnerów do „świata”, a także różnorodnych dróg do ...spełnienia, powiedzmy na razie. „Świat” musimy tu wziąć w cudzysłów dla rozbieżności semantycznej terminu w obu wierszach. W 1934 r. świat jest głównym wrogiem księdza, świat-piękno wody i wiatru, pełnia doznań człowieczych, sen rajskiego drzewa, miłość i głód. Taką wizję poddaje piękna stanza poety. Walka z tym wszystkim, próba zatrucia jadem, spalenia nienawiścią i pogardą - skazana jest oczywiście na klęskę. Mówią o niej bezlitosne i wręcz jadowite strofy wiersza, które łagodzi i nagle uwzniośla chagallowska wizja płynącej nad światem starej sutanny oraz przywołane w końcu biblijne rytmy. Fanatycznej walce ze światem i jego nieprawością oprze się młodość, piękno świata, wszystko, co wzbogaca i zasila poetę.
Pozorne to jednak i dwuznaczne zwycięstwo. Ciesz się triumfatorze - ironia czy autoironia? Wizję kosmicznej zagłady dopisuje tu ręka poety-„kata-strofisty” (znowu w koniecznym cudzysłowie!). Więc to naprawdę pogodzenie we wspólnocie tej wizji? Jakby przypisanej żarliwemu księdzu? (chrzest odbiorą ostatni poganie). Zgrzyt ironii splata się tu z akcentem beznadziei. Ale w tej przestrzeni nie ma pojednania.
Przyjdzie ono po latach, po pół wieku, gdy rzekoma podejrzliwość i niechęć do ludzi zweryfikuje się jako bohaterska ofiarność i gdy ukamienowany przez zbirów Imperium ksiądz-staruszek okaże się prawdziwym zwycięzcą.
Ponieważ światu nie chciał się pokłonić. Jakiemu światu? Nie temu oczywiście, który sławił młody poeta w Wilnie. Świat w późnym wierszu Miłosza ma już sens biblijny: rządzi nim Książę Tego Świata, Wielki Duch Niebytu, Smok wszechświata, Egipt - kłamstwo, zło.
Żadnej już ironii w tej opowieści i niewiele w próbie autoportretu. Niezbyt to pochlebny konterfekt - amatora i poszukiwacza połci smakowitych, po dawnemu wyznawcy haseł: doświadczaj, poznawaj, / Ośmielaj się, bądź wolny od winy i grzechu. Nie duchowy, ale wciałowzięty, Boga stara się znaleźć w tętnie niecierpliwej krwi. Unik metafory? Ale i chyba nazwanie własnej, tak odmiennej od ścieżki wyrzeczeń i ofiar, drogi do milczącego Boga. I w tym właśnie prawdziwe pojednanie.
Irena Sławińska
135