116 LOSY PASIERBÓW
dziady i pradziady, odkąd świat stoi, wszyscy brali ślub w kościele, przysięgając przed Bogiem, a pan chce tylko zapisać się w kancelarii. Czyż pan nie szanuje pamięci swych przodków?
— Oni żyli w „Jawropie”, a ja w Ameryce. Tu wszyscy tak robią, bo taki zwyczaj.
— Nieprawda, to tylko w waszym kole be-risowskim tak czynią. My będąc w Buenos Aires słyszeliśmy, że tam prawie wszyscy żenią się po chrześcijańsku. Tu przecież kraj katolicki.
— Co w Buenos Aires, pani, to nie w Berisso. Gdyby ja tak zrobił jak pani radzi, to by chłopcy zaśmiali mnie, zakrzyczeli. Po cóż mi ten kłopot i wstyd?
— żaden wstyd. Pan zobaczy, że później i oni zaczną się żenić. Wyobraź pan sobie: Ołtarz dziesiątkami świec oświetlony, ksiądz ubrany jak do mszy, modlitwa święta, nabożna melodia organów, młoda w wianku z panem pod rękę, obok drużba i setki wiernych.
— Mówili mi kiedyś chłopcy, że dość strojnie, ale ja nie widziałem.
— Jak to, naprawdę pan nigdy nie widział ślubu w kościele?
— Naprawdę pani. Nawet nigdy w kościele nie byłem. Ojciec mój był prawosławny, a matka katoliczka, ja tedy, ażeby żadnemu z nich nie robić krzywdy, wcale się nie modliłem. Jedynie raz w życiu byłem w cerkwi, ale i to — przyznam się wam szczerze — nie z własnej woli: sobaki zagnali.
Kobiety się roześmiały.
— Czego się śmiejecie? Mówię prawdę. W ogród popowy łaziliśmy. Jak pop z diaczkiem na obiednię, to my w rzepę jego. Aż raz parobek jego nas podpilnował i psami podszczuł. My na wygon — psy za nami; my na ulicę — i oni tam. Widząc że nie ma ratunku, dopadliśmy cerkwi i w tłum między baby. I to nas uratowało.
Domka przekonała się, że nic nie wskóra i przestała nalegać. Ceremonia miała się ograniczyć do ślubu cywilnego o dziesiątej rano w sobotę, obiadu w towarzystwie drużby we własnym podwórku i uczty weselnej z tańcami nocą w restauracji.