6. Autor jako oficer Wojska Polskiego, 1945-1946.
7. Głowa Jezusa wymalowana przez ojca autora nad zejściem do piwnicy w domu przy ul. Marszałkowskiej 60 w Warszawie (rysunek zachowa! się do dziś). Na zdjęciu autor książki podczas swej wizyty w Polsce z okazji 40 rocznicy powstania w getcie warszawskim, 1983.
Któregoś wieczora, gdy siedzieliśmy na pryczach przy palących się świecach, Alfred powiedział nam, że kilku więźniów ma wysoką temperaturę. Z przerażeniem pomyślałem o tym, że mogą to być objawy tyfusu. Nie chciałem jednak dopuścić do siebie tej myśli, a tym bardziej nie chciałem dzielić się swoimi obawami z kolegami. Straszna była świadomość, że na dodatek do wszystkich prześladujących nas tutaj plag może dojść jeszcze ta okropna choroba. Niestety, nazajutrz okazało się, że moje przewidywania były słuszne. W obozie było kilka wypadków zachorowań. W rozmowie z doktorem Rezni-kiem dowiedziałem się, że nasi lekarze wiedzieli o epidemii już od przeszło tygodnia. Starali się to jednak ukryć przed esesmanami. Znali radykalny niemiecki środek likwidowania choroby — rozstrzeliwanie chorych. Niemcy bali się zarazić chorobą od więźniów. Epidemia wybuchła wskutek braku najele-mentarniejszych środków sanitarnych, jak mydło i woda.
Ze względu na to, że w tym okresie była przerwa w transportach, nasze zapasy zarówno sanitarne, jak i odzieżowe wyczerpały się. Nie mieliśmy czym prać odzieży i na co ją zmieniać. Spowodowało to pojawienie się wszy odzieżowych, które roznosiły tyfus plamisty. Staraliśmy się walczyć z plagą wszy, przypalając szwy świecami. Było to ulubione miejsce insektów. Te prymitywne środki dezynfekcyjne nie powstrzymały zarazy. W tym okresie znajdowało się w obozie około tysiąca więźniów. Wielu z nich było już zarażonych. Wysoka gorączka załamywała najsilniejsze organizmy. Staraliśmy się wszelkimi siłami o to, aby ludzie chorzy wychodzili na plac apelowy. Wiedzieliśmy, że pozostanie w baraku jest równoznaczne z wyrokiem śmierci. Na siłę ustawialiśmy chorych między sobą w szeregu. Staliśmy piątkami. Chorego stawialiśmy jako czwartego, osłaniali go trzej stojący przed nim, a podtrzymywał piąty więzień. Tfen ostatni stał już przy ogrodzeniu z drutów kolczastych. W ten sposób Niemcy nie widzieli chorych. Nawet przy rozkazie micen ap piąty w szeregu zdejmował błyskawicznie dwie czapki razem — chorego i swoją. W ten sposób szmug-lowało się chorych, aby tylko przeszli apel, aby tylko Niemcy nie zwrócili uwagi na ich chorobliwy wygląd. Po apelu, gdy dochodziliśmy do swoich miejsc pracy, chowaliśmy chorych w stertach łachów, które sortowaliśmy. Chociaż Niemcy często urządzali nam niespodziewane inspekcje, nie domyślali się, że w lumpach i szmatach ukryci są chorzy. Przy wieczornym apelu powtarzaliśmy znów ten sam trik przy liczeniu więźniów.
W ten sposób udało się pewnej grupie chorych przeżyć kryzys i wydobrzeć. Byli jednak i tacy, którzy mimo silnej struktury fizycznej nie wytrzymywali choroby i padali nieprzytomni. Tych nie można było uratować. Dzień w dzień wy-