osiemnastu godzinach w siodle. Chłód sięgnął szpiku moich kości, a kiedy dotykałem uszu lub nosa, miałem wrażenie, że są tak twarde jak sople lodu. Mimo to, dopóki silny Big Red Fox był w stanie wytropić tego mustanga, nie traciłem nadziei.
Około czwartej trzydzieści rano na wschodnim niebie pojawiła się poświata. Zauważyłem, że wraz z pierwszymi oznakami wschodu słońca Shy Boy zaczął poruszać się szybciej. Kiedy nastał świt, tempo jego chodu jeszcze bardziej się zwiększyło. Biegł kłusem. Na szczęście mgła się już rozproszyła i lepiej go widziałem. Big Red Fox ani na chwilę nie tracił go z oczu.
Głowa Shy Boya była wysoko uniesiona i wysunięta do przodu, jakby upajał się zapachami nowego dnia. Można było odnieść wrażenie, że zmierza ku temu nikłemu światłu na obrzezu świata. Był mniej więcej sto jardów przede mną, nieco na prawo, kiedy nagle przeszedł w galop. Znowu musiałem chwycić się mocno kuli siodła i unieść swój ciężar z grzbietu mojego wierzchowca. Dopiero wtedy zauważyłem, jak wiele pęcherzy powstało na moich dłoniach i palcach po jeździe z poprzedniego dnia. Była to cena, jaką zapłaciłem za długotrwałe trzymanie się kuli.
W miarę jak galop się przedłużał, poczułem narastający lęk. Zacząłem rozumieć, że zbliżają się granice mojej wytrzymałości. Nie jestem teraz przekonany, czy udałoby mi się tego dokonać, gdyby nie Big Red Fox, który zachowywał się doprawdy wspaniale.
Po piątej rano, wciąż jeszcze w nikłym świetle wstającego dnia, Shy Boy zwolnił, przechodząc w mniej wyczerpujący chód. Zdołałem go wtedy nakłonić, by skręcił ku zachodowi, w kierunku obozu. Kłusując teraz wygodnie, użyłem radia, by powiadomić Pat i Caleba, ze wkrótce nadejdzie czas zmiany koni.
Tuz na południe od obozu dostrzegłem Pat i DuallyYgo na wzgórzu po mojej prawej stronie. Byliśmy teraz zaledwie pięćdziesiąt jardów