Otwierają się mleczne drzwi. Co to? Sala operacyjna... Woń karbolu wnika w nią strachem.
Przyjmuje ją strzyga w pince-nez. Cienkie szpony macają jej ramię. Pyta:
— Dziewica?
Szczypie ją w udo podnosząc suknię.
— Pantalony?
Podejrzana wzrusza ramionami. Walczy z muskularni twarzy, by się tak nie przeciągała gapiowato.
— Położyć się.
Rzuca ją na łoże inkwizycyjne. Obnaża, bada.
— Można wstać.
Wstaje, twarz purpurowa, skrzywiona do łez czy do śmiechu — nie poznać. Lecz oczy szydzą wciąż dobrodusznie —
— Za mną.
Wracają przed dostojnika za kratkami.
— Zrewidowana?
— Tak. Można wypuścić.
— Nie opierała się? Nie wymyślała? Nie gryzła?
— Była posłuszna.
— A!
Twarz Cyganki blednie. Przegrała. Wpadła w pułapkę. Znowu nie wiedziała, o co chodzi... Dzwonek, stójka.
— Wyprowadzić.
I do Cyganki:
— Możesz iść.
Ona pyta drżącym głosem:
— Ale — do więzienia?
Stary pan mierzy ją ironicznie.
— Nie, jeszcze nie tym razem. Na to trzeba się lepiej zasłużyć.
Głowa jej opada na piersi z pokorą.
— Dziękuję.
— Z Bogiem.
Stójka wypycha ją na ulicę.
— K...! — zgrzyta na pożegnanie.
Posiniaczyli, przetrzęśli, zwymyślali i puszczają...
tak z niczym... Kędyż, kędyż teraz?.. Nić pękła i labirynt zewsząd pierzcha.
Nagle zadrgały w niej wszystkie mięśnie, krew uderzyła do głowy.
Co to było?
Zimna fala zderza się z gorącą:
Wszystko w porządku. Nic darmo. Trzeba było zapłacić za nocleg... Los dał sobie wykraść noc... i zemścił się dniem. I owca syta i wilk cały.
Zhańbili, wystrychnęli, oszukali... zgrzytają zęby. Kto oszukał? dała się... — tłumaczy głowa. — Wciąż to samo, jedno w kółko — omamienie. Pierś nagle uderza w płomienny płacz —
Niebo i ziemia słuchają zimne, cierpliwe.
325