— Ben — mówiła rozwiązując fartuszek — chciałabym z tobą iść do teatru.
Pani Bolomowa niejednokrotnie zwyciężała dzięki prostocie, z jaką zastawiała podstępne pułapki.
— Co? — Ben się bronił głupimi pytaniami.
Ale usta pani Bolomowej otwierały się jak źródło i tryskał pod sufit słup prawości, nadziei i pragnienia. Ben milczał, a fontanna słów coraz to zmieniała barwę, aż na koniec niby wdowi welon powiewało nad nakrytym stołem hasło: „Kobieta jest równa mężczyźnie!"
— Zgoda — odrzekł Ben — ale do teatru nie pójdę. Już widzę, jak czterech grubych tenorów stoi w czterech rogach panoramicznej dekoracji ciągnąc w górę ubielone nochale i baranie głosy, podczas gdy z zielonej granicy okazałego pejzażu tłumy przemytników zanoszą się wyciem. Wiem, że ci czterej tenorzy to czujni akcyźnicy, którzy mają nie słyszeć ogłuszających przestróg bandy wyrafinowanych szpiegów, i wiem też, że na końcu każdego aktu otyła księżniczka, stuprocentowa dziewica, rzuca się w przepaść z wysokiej blanki.
— Ben — mitygowała go młoda połowica.
— Śpiewam równie głośno pieśni ludowe — odparł. — Od niedzieli — dodał — jestem footballowym zawodnikiem-amatorem i być może zostanę zawodowcem. A wtedy żegnaj, nędzna partanino ze szczypcami porodowymi i wy, smrodliwe analizy moczu!
Tu rozległ się huk klawiatury, którą Ben poczęstował pięścią, małżonka była bliska omdlenia, gdy wtem, nieproszony, zjawił się Karol Bolom.
Zastawszy panią domu już milczącą, a Bena wymachującego nogą, zrzucił z siebie asystencki paltocik, zakasał rękawy i nieśmiało, acz dość hałaśliwie, jął dewastować bratu poduszkę, ćwicząc ją i siebie przed ciężką walką, jaka czekała ich klub.
Tegoż dnia Grzegorz odwiedził Walusia i razem udali się do Jerzego Baara. Antykwariusz siedział po&ród osiemnastowiecznych ziomków czytając słynne No opak Huysinansa.
Odopacz się — rzeki Grzegorz zabierając mu zakazaną książkę.
- Zakazaną? W każdym razie nie dla antykwa-riuszy — powiada Baar. — W tej świetnej książce są same fałszerstwa, a to jest moja dziedzina, ta książka jest biblią naszego cechu.
— Możliwe — rzekł Waluś — ale przyrzeknij swojemu klubowi, że pięć razy dziennie będziesz podnosił na wysokość łokcia tę sekreterę i pięćset razy ubiegniesz dokoła swój komplet z czasów Ludwika XVI.
— Co? — wymówił zdumiony Jerzy.
— To!
Tu Grzegorz i Waluś wzięli Jerzego pod pachy i piorunem przemierzyli z nim wytyczoną trasę.
Tylko dwaj wieszcze. Węgiel i Hart, na wyżynach nowoczesnej poezji zaprzęgli intelekt w służbę sprawności fizycznej. Węgiel ćmił cybuch, Hart popijał wodę i pisali. Gdy liryk postawił kubek, sięgnął po niego Węgiel, myśląc, że bierze swoją faję — tymczasem wziął ją niebawem Hart. Tak z obydwojga przyjaciół zadrwił krótki moment, czego owocem był pierwszy cios. Bili się ze swobodą i godnością, jaka przystoi ludziom ich stanu. Kiedy proboszcz, wizytując wszystkich członków klubu, dotarł w końcu do nich, odezwał się pochwalnie:
— Cala nasza drużyna o tej porze gorliwie ćwiczy.
Atoli Węgiel miał nadszarpnięte ucho, a jego delikatny nosek został zdefasonowany.
Mokry i rosisty kwiecień prószył z wysokości poetyckim entuzjazmem i sypała na ziemię ta mżawka, tworząc w zaklęslościach kałuże zalatujące fiołkami i przyrodzeniem. Redakcje namiękały wodą, Miro-