OY
przeobraziły tę krainę, malując ją głęboką, irlandzką zielenią, a na południowych zboczach właśnie zaczynały się rozwijać dzikie kwiaty.
Dojechaliśmy na wysokość ponad trzech tysięcy stóp nad poziomem morza, zanim osiągnęliśmy poziom Canssa Plains. Cały ten obszar pokrywał zielony dywan zimowej trawy o wysokości nie. przekraczającej cala, a w zasięgu naszego wzroku prawie me było drzew. Widzieliśmy natomiast odległe o trzydzieści mil Soda Lakę, srebrzyste i płaskie jak szklana płyta, wycięta tak, by pasowała do wgłębienia w terenie.
Uskok San Andreas biegnie przez sam środek tego rozległego obszaru. Zamierzaliśmy rozbić obóz dokładnie nad nim, w północnej części równiny. Kiedy tam staliśmy z Pat, obserwując członków naszego zespołu ustawiających samochody i przyczepy, nagłe uderzył mnie wspaniały majestat tej obramowanej przez ogromne góry równiny. Lekki wiatr niósł zapach piołunu i koniczyny. Cisza była wręcz namacalna.
Wkrótce w obozowisku zapłonęło ognisko. W powietrzu rozeszła się przyjemna woń palącej się dębiny.
Właśnie wtedy ciszę przeszyło piskliwe zawodzenie, któremu odpowiedziało chóralne wycie. Miało się wrażenie, jakby tysiąc psów odpowiadało na to samo pytanie. W odległości nie większej niż ćwierć mili od nas kręciło się stado kojotów. Dla tych członków naszej grupy, którzy zetknęli się z mmi po raz pierwszy, było to przerażające doświadczenie, ponieważ ich wycie ścina krew w żyłach; jednakże dla tych z nas, którzy wiedzieli, jak niegroźne są te zwierzęta, spotkanie to było jedynie przypomnieniem, ze jesteśmy znowu na pustyni.
Shy Boy i Caleb gotowi do spędu bydła na rozległym ranczu Twisslemanów.