dramatem miłosnym), łkający romans, który zwykła śpiewać moja ciotka, stara panna z twarzą tak żółtą, jak cerkiewny wosk, ale za to obdarzona przez naturę takim potężnym, upajająco pełnym głosem, że zdawał się ją pochłaniać jak wspaniała ognista chmura, kiedy tylko zaczynała:
On dit que tu te maries,
tu sais que j'envais mourir,
- i ta melodia, ten ból, obraza, wyczarowany przez rytm związek między ślubem i zgonem, i sam głos zmarłej śpiewaczki, towarzyszący wspomnieniu jako jedyny właściciel piosenki, nie dawały mi spokoju przez kilka godzin po odjeździe Niny, a nawet później odzywały się co jakiś czas, z coraz dłuższymi przerwami, jak ostatnie płaskie i drobne fale, sięgające plaży po przepłynięciu okrętu, albo jak agonalne brązowe dreszcze rozwibrowanej dzwonnicy w chwili, gdy dzwonnik wypoczywa już w wesołym kręgu rodzinnym. A rok czy dwa lata później byłem w interesach w Paryżu i któregoś ranka na pólpiętrze hotelu, gdzie szukałem pewnego aktora filmowego, znów natknąłem się na nią, była ubrana w szary, uszyty na zamówienie kostium, w ręku dyndały jej klucze, chciała zjechać na dół i czekała na windę. „Ferdynand pojechał trochę się pofechtować" - powiedziała tonem niewymuszonej rozmowy. Jej oczy spoczęły na dolnej części mojej twarzy, jak gdyby czytała z ruchu warg; po chwili namysłu (jej miłosna przenikliwość była niezrównana) odwróciła się i szybko kołysząc się na smukłych kostkach, powiodła mnie za sobą, szliśmy korytarzem wyłożonym błękitnym dywanem. Na krześle pod drzwiami jej pokoju hotelowego leżała taca z resztkami śniadania - nożem pobrudzonym miodem i okruchami na szarej porcelanie - pokój jednak był już posprzątany i od naszego nagłego przeciągu fala wyszywanego w białe dalie muślinu, wstrząśnięta dreszczem, z plaśnięciem wessała się pomiędzy wrażliwe połówki oszklonych drzwi balkonu i dopiero kiedy zamknęliśmy się na klucz, szklane wrota z czymś w rodzaju błogiego westchnienia wypuściły firankę; w chwilę potem wyszedłem na ten malutki, żeliwny balkonik, żeby odetchnąć mieszaniną zapachu suchych liści klonu i benzyny - osadem mgłistoniebieskiej porannej ulicy; a ponieważ nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z owej narastającej chorobliwej żałości, która miała przepoić goryczą wszystkie moje późniejsze spotkania z Niną, byłem prawdopodobnie równie opanowany i beztroski jak ona, kiedy towarzyszyłem jej w drodze z hotelu do jakiegoś biura rzeczy znalezionych, gdzie starała się wytropić zgubioną walizkę, i potem, kiedy poszliśmy do kawiarni, gdzie ze swoją ówczesną świtą obradował jej mąż.
Nie wymienię tu nazwiska (a to z niego, co się tu znalazło, pojawia się w przyzwoitym przebraniu) tego człowieka, tego francusko-węgierskiego pisarza... Wolałbym w ogóle się nim w tym miejscu nie zajmować, ale jakkolwiek bym się starał, sam wyrywa mi się spod pióra. Dzisiaj niewiele się o nim mówi: to dobrze, bo dowodzi to, że miałem rację, opierając się jego demonicznemu czarowi i czując, jak po plecach przebiega mi mróz, kiedy któraś z jego kolejnych książek dostawała mi się do rąk. Sława takich jak on rozszerza się szybkimi kręgami, ale wkrótce robi się ciężka i zaczyna trącić stęchłizną; historia ogranicza ich życie do kreski pomiędzy dwiema datami. Szczupły, wyniosły, zawsze gotów wyciągnąć z. kołczanu i wystrzelić w ciebie jakiś jadowity kalambur, zawsze z dziwnym wyrazem oczekiwania w matowobrązowych, jakby przesłoniętych zasłoną oczach - temu rzekomemu żartownisiowi małe gryzonie nie potrafiły się oprzeć. Do perfekcji opanowawszy sztukę językowego wymysłu, szczególnie szczycił się mianem tabulatora, które stawiał wyżej niż tytuł pisarza; osobiście nigdy nie potrafiłem zrozumieć, po co wymyślać książki, po co pisać o rzeczach, które w tym czy innym planie wcale się nie wydarzyły; pamiętam jak raz, nie przestraszywszy się drwiny skrytej w jego zachęcającym potakiwaniu, powiedziałem mu, że gdybym był pisarzem, tylko swojemu sercu pozwoliłbym
15