P A MIRT NIK
LUBELSKI. 23
— Bież nóż! Bij tu w serce! Zabij, bom grzeszył, matkę ojczyznem rozlubił.. Plunąć mi w gębę nie warto!
Był olbrzymi chłop, okoliczny szlachcie z suwalskiego, głodne dziecko piasków, Jan Dąbrowski. Ten spłakiwał się jak bóbr i Zbysława kilkakroc całował i zlewał mu rece łzami, wo-
i. >
łając:
— Tyś nu więcej niż ojciec i matka... Oni mnie na świat wydali, tyś mi świat pokazał, tyś mi pokazał, com zacz jest.
Był Mogan, subjekt handlowy z Warszawy.. Ten najdłużej się odpornie trzymał, nawet zrazu kpił z czułostek bakałarza, aż wreszcie raz jak długi padł na ziemię, ryknął jak wół i zaczał noiri studenta całować...
* o
Wszyscy się zdumieli, a on wolał:
— Duszę mi zabiałeś! Nie chciałem się przyznać! Pyszny byłem!... Aleś mi duszę wziął, gadaj co mam robić, jak żyć, aby iść tam, gdzie oj-ce chodzili. Zaczarowałeś mi duszę, teraz drogę dalszą pokazuj.
Tak samo opanował on był cała. dusze moją, tak samo zawładnął był duszami tych zwykłych ludzi.
* *
*
Gdy w styczniu ogłoszono stan oblężenia i zaczęto chwytać powstańców w Galicji, wówczas rozpoczęła się gorączkowa czynność Zbysława...
Stary kancelista Zbysław senior miał pod sw'ą opieką blankiety pas-portowe. Otóż kilkadziesiąt sztuk tych blankietów syn skradł poprostu z biurka ojca, opatrzył je pieczęcią urzędu powiatowego i na tych blankietach wypisywmł en masse pasporty dla powstańców, na mocy ich opuszcza li oni legalnie niegościnne kraje korony habsburskiej. Władze nadgraniczne zwróciły uwagę na niezwykle wielka liczbę pasportów, wydawanych w Bu-czacu... Zrobiono dochodzenia, nic nie odkryto, ale naczelnik powiatu Breń-
kowski, zaczał coś przewTąchiwrać... Otoczono Zbysława silną opieką.
* *
*
Od chwili zaprowadzenia stanu oblężenia, porządek domowy był taki, że bramę wjazdową zamykano na łańcuch i silne kłódki, a kto sie chciał dostać do dworu, musiał dzwmnić w wielki dzwon w bramie i czekać, aż stróż nocny uda się po klucz do mego wuja i tym kluczem bramę otwro-rzy... Cały ten proceder trwać musiał co najmniej kwadrans.
Pamiętam, jak wr pewuią noc lutową, chmurną i mroźną, rozległ się złowieszczy odgłos dzw'onu... Zerwałem sie na równe nogi... Słyszałem na łóżku Zbysława. Nie spał także. Siedział już na łóżku naciągając pospiesznie jakieś cieplejsze odzienie.
— Co to?—szepnąłem.
— Zapewnie rewizja—odpowiedział ledwie dosłyszanym głosem.
W tuj chwili zastukał ktoś do drzw i.
— Kto tam?
— To ja, Domanowrska.
— Co się dzieje?
— Awranturn, żandarmi, sam naczelnik... Wszystko pod bramą... Powstańcy już przez ogród i rzekę wynoszą się do Ilka, pobereżnika. Czy niema pan czegoś do zabrania.
— Nie.
Stara panna znikła, poczłapawszy schodami na dół.
Mnie serce biło jak młotem. Wiedziałem, wr której szufladzie mój ukochany nauczyciel miał przechowany cały plik blankietów' pasportowych i wiedziałem, że za to groziła mu wuelka kara, gdyby te papiery znaleziono.
Nagle uczułem na twarzy gorący oddech Zbysława... Stał tuż przy innie...
— Czy chcesz oddać ojczyźnie wiel-ką usługę?—szepnął.