w których mniejszość ma lepiej i łatwiej niż większość. Na filologii polskiej (której jestem studentką) więcej wypada nielicznej grupie mężczyzn niż reszcie. To, co powie pan, jest zazwyczaj bardziej zabawne (bo niestety nie mądrzejsze) od tego, co powie pani. Zabawne, bo gafyjęzykowe czy niewiedzę mężczyzn często traktuje sięjako dowcip, żart.
Dość specyficzne podejście do płci charakteryzuje specjalizację nauczycielską. Mam czasami wrażenie, iż pobieram nauki na dziewiętnastowiecznej pensji. Moim jedynym celem jest zostanie przykładną, stateczną nauczycielką, która będzie kochać dzieci jak własne. No i oczywiście muszę mieć męża (na czwartym roku, na zajęciach z dydaktyki pani w trosce o swoje „biedne” studentki przeprowadzała sondę: kto ma męża, chłopaka, narzeczonego? zasugerowała też, aby jak najszybciej sobie kogoś znaleźć: „to już najwyższa pora!”). Studentom nie narzuca się jakiejś roli. Odnoszę wręcz wrażenie, jakby się ich nie zauważało. Jeśli już, to: „Przecież muszą być w szkole panowie, bo jak? Same kobiety? Co by z tych dzieci wyrosło?”. Widzę także pewną litość w oczach wykładowców. Mężczyzna przecież powinien więcej zarabiać. A taka pensja nauczycielska to co? Kobieta może być przecież na utrzymaniu męża. Ma wychowywać dzieci. Swoje czy cudze, nie ma różnicy.
Działa to również w drugą stronę. Bardzo często studenci nie szanują wykładowczyń. Mężczyzna wysoko wykształcony - owszem, ale kobieta... Ostatnio w jednym z talk-show usłyszałam zdanie pewnego pana, iż kobieta robi doktorat, gdy się nudzi. Ha, ha. Wszyscy w studiu zaśmiali się. Nasunęło mi się tylko pytanie: dlaczego mężczyzna robi doktorat? Odpowiedź jest prosta - bo jest ambitny. Kobieca ambicja natomiast kończy się na zrobieniu swemu mężowi wyszukanego dania na obiad.
Niestety, nawet najlepsza szkoła potrafi nas tylko nauczyć tradycyjnie przypisanych ról. Wyjście poza ich ramy skazuje nas na pewnego rodzaju wykluczenie, brak akceptacji.
Współczesny uniwersytet odcina się od problemu płci. Zajęcia z elementami „gender” traktowane są jako coś dziwnego, innego.
Cóż... I tak wszyscy jesteśmy studentami.
Dagmara Zalewska
1. Czytając genderowo zyskuję, jednocześnie coś przy tym tracąc. Brzmi to (chyba) dość dziwnie (albo przynajmniej niejednoznacznie), więc od razu zaznaczam, że ta (pozorna w gruncie rzeczy) utrata jest świadomym gestem; raczej „oddaję”, niż „zostaje mi odebrane”. A tym, co tracę, jest spokój lektury.
Dzięki krytyce genderowej pozbyłam się nawyku beztroskiego (naiwnego?) czytania. Teksty (nie tylko literackie oczywiście) przestały być niewinnymi przedstawieniami, straciły pozory oczywistości, obiektywizmu; wzbudzają moją podejrzliwość, niepokój.
Czytanie genderowe nie pozwala poprzestać na „zapoznaniu się z fabułą”, staje się czytaniem „wyczulonym” na ciało/płeć/sek-sualność (piszących, tekstów, moje własne), ich świadomą czy nieświadomą (nie?)obecność, jej konsekwencje (dla piszących, dla tekstów, dla mnie samej...). Wyczulonym na relacje władzy, społeczne (nie)porządki, hierarchie, zawsze przecież oparte na przemocy, dominacji, stereotypowych ustaleniach, skojarzeniach, a więc na ulubionych narzędziach patriarchatu.
Lektura uwzględniająca perspektywę genderową daje mi coś jeszcze: zyskuję, a właściwie odzyskuję siebie. Jestem, czytając. J a czytam, j a zbliżam się do tekstu (oczywiście na tyle, na ile zechce on mnie do siebie dopuścić, ale to już inna kwestia), wreszcie j a się nim zachwycam (lub nie).
Czytanie genderowe, czy w ogóle „świadomość genderową” niczego mi nie ułatwiają, choć wiele wyjaśniają. Ani teksty kultury, ani tym bardziej otaczająca mnie rzeczywistość nie skłaniają do optymistycznych wniosków po lekcji „gender”. A jednak podzielam zdziwienie tych, które/którzy nie rozumieją, że można dziś czytać (pisać, żyć...), nie uwzględniając tej lekcji. Ja też nie rozumiem.
2. Uniwersytet, na którym studiuję, z całą pewnością nie uwzględnia w swej ofercie mojej płci. Zdaje się zorganizowany raczej na potrzeby moich kolegów (czterech na roku!). Dążąc (chyba)
241