OY
nad zagrodami i widok, który roztaczał się przed naszymi oczami, wręcz oszałamiał swym pięknem. Przed nami na przestrzeni około trzydziestu mil rozpościerała się równina Carissa, skąpana w dzikich kwiatach. Prawie czterysta rozproszonych w dole krów znaczyło krajobraz barwnymi plamkami; były tam czerwono-białe He-refordy, kruczoczarne Angusy oraz Brahmany, szare i w kolorze kozłowej skóry.
I był tam Shy Boy galopujący w kierunku flanki stada, przeskakujący rowy, by wyminąć krzewy piołunu. Kiedy w końcu wprowadziliśmy nasze bydło do zagród, mogłem z zadowoleniem stwierdzić, że Shy Boy okazał się wartościowym członkiem naszego zespołu. Wydawał się wręcz dumny z siebie.
Kiedy stado znalazło się w korralach, nadszedł czas na lunch. Wokół piknikowych stołów panowała świąteczna atmosfera, którą podkreślała jeszcze muzyka Gartha Brooksa dobiegająca z kabiny jednego z pojazdów. Rozsiodłaliśmy, nakarmiliśmy i napoiliśmy konie, po czym spłukaliśmy wodą z węży ich nogi. Wszyscy, zwierzęta i ludzie, z radością czekali na godzinę lub półtorej odpoczynku.
W pewnej chwili jeden z pracowników rancza doniósł, że stado wolnych koni, dawnych towarzyszy Shy Boya, pasie się bliżej naszego obozowiska. Przypuszczalnie zaintrygowały je nasze wierzchowce (i muzyka Gartha Brooksa).
Po lunchu i solidnym wypoczynku nadszedł czas na odcięcie od stada rocznych zwierząt. Odstawione już od matek cielęta będą zaprowadzone do zabudowań gospodarczych rancza, gdzie karmione zbożem przybiorą na wadze. Dosiadłem Dually;ego. Miał robić to, co lubił najbardziej — odcinać sztuki bydła od stada. Sprawia mu to przyjemność podczas zawodów, ale wręcz uwielbia oddawać się temu w warunkach naturalnych.
226