ZAMIASI ZAAUHUtniB
łem strzelać. W końcu grudnia 1946 roku przeprowadziłem przez zieloną granicę grupę pięćdziesięciu osób, głównie młodzież szkolną. Szliśmy przez Alpy, przez przełęcz Brenner, w strasznymi śniegu. We Włoszech czekały na nas ciężarówki z brygady żydowskiej, wchodzącej w skład armii brytyjskiej, i zawieziono nas przez Mediolan do Cinecitta w Rzymie. To były wielkie studia filmowe, taki Hollywood, zbudowany przez Mussoliniego. Połowę tego miasteczka zamieniono na obóz uchodźców, w pozostałej części kręcono filmy. Któregoś dnia wpadła mi w ręce syjonistyczna gazeta i dowiedziałem się z niej, że profesor Willenberg nie żyje. Wiedziałem, że matka sama nie poradzi sobie wżyciu. Któregoś dnia zobaczyłem auto z biało-czerwoną chorągiewką. Ktoś zapytał: „Willenberg, co ty tu robisz?” Jadę do Palestyny — odpowiedziałem. Wtedy ci koledzy z wojska w przeciągu jednego dnia załatwili mi paszport konsularny, wszystkie potrzebne wizy. Pojechałem przez Szwajcarię do Paryża, potem przez zonę amerykańską w Niemczech do Czechosłowacji.
Wróciłem do Polski w maju 1947. Wtedy ludzie z organizacji syjonistycznej poprosili mnie, żebym szukał po Polsce dzieci żydowskich. Na ogół dawano mi trudne adresy: Koniecpol, Żyd, szukaj pan go, Radomsko, Żyd, szukaj pan go.
P. Ś.: Skąd wiedziano, gdzie są te dzieci?
S. W.: Żydzi sobie opowiadali. Na przykład, że w Radomsku była położna. Szukam więc położnej. Pamiętam schody, pomalowane na czerwono, podłoga z drewna, wyfroterowana. Przyszedłem do niej i mówię: „Słyszałem, że pewna młoda kobieta urodziła tu w czasie wojny dziecko”. Na pewno dała miliony, bo w czasie wojny nie było rodzenia dzieci. Mogli sobie na to pozwolić tylko ludzie bardzo bogaci. Ona mi na to mówi: „Proszę pana, niech pan wyjdzie”. I wyrzuciła mnie. Ale na dole zatrzymuje mnie jakiś niedorozwinięty człowiek i mówi:
„Ja to dziecko zabrałem, bo ona mi kazała to ścierwo wyrzucić. Mróz był, no to co miałem zrobić? Pomyślałem, że zaniosę je pod polski cmentarz, to i zaniosłem. Grabarz nie miał dzieci. Żona grabarza znalazła tego chłopczyka, niebyt obrzezany, i wychowywali go”. Tyle powiedział mi ten człowiek. Miałem ze sobą ze 200 tys. złotych. Nie wiedziałem, ile dać żonie grabarza. Wsiadła ze mną do pociągu i pojechała do Łodzi. Dali jej tam dużo pieniędzy. Tferaz draga historia. Koniecpol, miasteczko pod Częstochową. Wiem, że jest tam chłopiec |
żydowski. No i co robię? Idę do knajpy, zamawiam ćwiartkę wódki i pytam, czy nie zostały tu przypadkiem jakieś niemieckie dzieci. Patrzą na mnie jak na wariata. „Niemieckie to nie, ale Żydziak jest tu jakiś”. Poszedłem w stronę kościoła. Widzę chłopca na koniu. Patrzę na niego i pytam: Jesteś Żydem? A on:
Co panu do tego?—Ja—mówię—też jestem Żydem. — No to co?—Ja chcę cię wziąć.—A ja nie chcę. Idę do gospodarza i rozmawiam z nim. „Panie, to on jest Żydem? Jakbym wiedział, że to jest Żyd, tobym go wyrzucił” — mówi mi I
gospodarz. Idę do obory i powtarzam chłopcu, co chłop powiedział. Wtedy postanowił pojechać ze mną. Ciekawa rzecz. Ja się pytam, jak się nazywa, a miał czternaście, może piętnaście, może siedemnaście lat, duży chłopiec, ale czytać i pisać nie umiał. Chodził do księdza, do szkółki niedzielnej, tam się nie uczyli wogóle pisać. Zapytałem go więc, jak się nazywa. „Pamiętam, że mama mówiła do mnie: Kadisz”. I tu jest problem, bo kadisz to jest modlitwa za zmarłych, ale jest też nazwisko Kadisz. A może matka mówiła mu: „Ty jesteś nasz kadisz!” Ojca mu zabili, jak uciekał.
Kiedyś, gdy szukałem dzieci, chciano mnie otruć, raz chłopi ruszyli z widłami na mnie. Bardzo często zastanawiałem się, czy dobrze wtedy robiłem. Może niektóre z tych dzieci byłyby szczęśliwsze, gdyby zostały ze swoimi przybranymi rodzicami?
P. S.: Wyjeżdżając z Polski, zabrał pan ze sobą obrazy i rysunki swego ojca.
S. W.: Większość z nich niestety zaginęła. Po skończeniu wojny obrazy ojca były w różnych miejscach w Polsce i nie wszystkie udało mi się odzyskać. Ale mimo wszystko został jeszcze spory zbiór. Mój ojciec chciał stworzyć nowy styl żydowski. Żydzi nie mieli nigdy swojego stylu, dlatego że nie wolno było przedstawiać człowieka ani w rzeźbie, ani w rysunku, ani w malarstwie. Styl ojca polegał na szczególnym liternictwie. Z liter hebrajskich zaczął tworzyć kompozycje, stylizował litery i w tej formie namalował polichromie w bożnicach w Częstochowie, w Piotrkowie i Opatowie. Sporządzał ponadto plany i szkice. One są teraz u nas. Jak udało się je uratować? Otóż przed wysiedleniem z Opatowa daliśmy teczkę jednej pani i ona ją przechowała. Tę teczkę ja dostałem. Został jeszcze obraz, który był u aptekarza. Już po śmierci ojca, w 1947 roku przyjechałem do Opatowa. Tamtejsze getto nie było najgorsze. Można było z niego dość swobodnie wychodzić. W getcie znalazł się doktor Taube z rodziną, lekarz z Łodzi. Miłośnik sztuki. Całymi dniami, jak nie był wzywany do chorych, przesiadywał z ojcem i chciał, żeby ojciec mu narysował plan bożnicy. Rysował aron hakodesz i parochet, zasłonę. Na niej wypisane było imię ofiarodawcy. I tata to zrobił. Dwa dni przed wysiedleniem doktor Taube przyszedł do nas i mówi: „Samek, chodź ze mną, pomożesz mi. Zabierzemy to do apteki”. On miał dużo obrazów, z Łodzi jeszcze. Przed wieczorem przynieśliśmy do apteki obrazy i sporo złota, monety itd. I obraz ojca też. Wojna się skończyła, tata umarł w dwa lata po niej. Będąc więc w Opatowie, postanowiłem zajść do tej apteki. Wszedłem, przedstawiłem się i mówię: „Nie chcę złota, nie chcę obrazów zdeponowanych przez doktora, chcę tylko odebrać obraz mojego ojca”. Proszę bardzo — i aptekarz dal mi, o co prosiłem. Tbraz ten obraz jest na wystawie w Częstochowie poświęconej historii miejscowych Żydów.