222
Bóg Bestia
ctymŚ, co może jest okropne, ale co ludzie rzeczywiście robią. Kiedy nadszedł mój czas, nie musiałem już tego odkrywać na własny użytek.
Może to dlatego, kiedy podrosłem i było mi jakoś szczególnie źle, zwykłem powtarzać sobie: „Nie chce mi się żyć”, niczym jakaś współczesna Mariana w Warownej Stodole. Było to coś jak echo przeszłości, łączące mnie z moim burzliwym dzieciństwem. Powtarzałem to po cichu, automatycznie, jak katolicki ksiądz odmawiający różaniec. Był to mój specjalny rytuał magiczny do odstraszania diabłów, werbalny tik nerwowy. Dwight MacDonald powiedział kiedyś, że kiedy człowiek nie wie, co zrobić z rękami, to zapala papierosa, a kiedy nie wie, co zrobić z myślami, czyta tygodnik „Time”. Moim odpowiednikiem było właśnie to zdanie, powtarzane tak długo, że aż straciło z pozoru wszelkie znaczenie: „Niechcemisiężyć. Niechcemisiężyć. Niechcemisiężyć...” Aż pewnego dnia zrozumiałem, co mówię. Szedłem skrajem Hampstead Heath po jakiejś zwykłej domowej kłótni i nagle usłyszałem to zdanie jakby po raz pierwszy. Zatrzymałem się, żeby go posłuchać. Powtórzyłem je powoli, uważnie. I zrozumiałem, że mówię serio. Wydało mi się to oczywiste jak odpowiedź, którą znałem już od lat i nie pozwalałem sobie na to, by ją zaakceptować. Teraz nie pojmowałem. jak mogło to do mnie tak długo nie docierać.
Od tej chwili istniało już tylko jedno wyjście, aczkolwiek dotarcie tam zajęło sporo czasu, wręcz wiele miesięcy. Przeprowadziliśmy się do Ameryki — żona, dziecko, służąca, ja i całe stosy bagaży. Miałem uczyć przez semestr na pewnym uniwersytecie w Nowej Anglii i zawczasu wynająłem wielką profesorską rezydencję na szacownych i martwych przedmieściach, dziesięć mil od kampusu, dwie od najbliższego sklepu. Był to lokal w stylu niemieckim, ponury i o wiele za drogi. A moja żona, która nie miała prawa jazdy, czuła się tam samotna jak na Syberii. Sąsiedzi byli na ogół dwukrotnie starsi od niej, uniwersytet w zasadzie nas ignorował i nie działo się absolutnie nic. Nie było nawet w domu telewizora. Wypożyczyłem więc jakiś telewizor, a ona przez następne dwa miesiące siedziała przed nim w rozpaczy. W końcu dała za wygraną, spakowała się i razem z dzieckiem wróciła do Anglii. Nawet nie miałem do niej żalu. Ale zostało mi jakieś mgliste poczucie nieszczęścia. Zaczął się mój ostateczny zjazd po oblodzonym zboczu i już nie sposób było się zatrzymać.
To nie była wina mojej żony. Cała agresja i rozpacz, jakie wyzwalała we mnie ta biedna dziewczyna — a ja w niej — brały się z jakiegoś czystego, dziecięcego źródła: mógłby mi to powiedzieć każdy neutralny obserwator z zewnątrz. Sam zdawałem sobie z tego sprawę w jaśniejszych chwilach. Wykorzystywałem ją do usprawiedliwiania problemów, które sięgały korzeniami głęboko w przeszłość. Ale samo to intelektualne uświadomienie nic nie pomagało, a zresztą tych jaśniejszych chwil nie było wiele. Moje życie wydawało się tak zablokowane i zdławione, że ledwo mogłem oddychać. Zamieszkałem w zamkniętym, zagęszczonym świecie bez powietrza i bez wyjścia. Nie sądzę, żeby inni to zauważali: byłem tylko bardziej nerwowy i spięty niż zwykle i więcej piłem. Ale w środku
zacząłem po trochu popadać w szaleństwo. Znalazłem się w zamkniętym święcie samobójstwa i moje własne życie rozgrywały zamiast mnie jakieś siły, nad którymi nie panowałem.
Kiedy nadeszły świąteczne ferie, postanowiłem spędzić te dwa tygodnie w Londynie. Powiedziałem sobie: może coś się poprawi, a w każdym razie zobaczę się z dzieckiem. Obładowany prezentami i pijany w sztok wsiadłem do samolotu. Zdążyłem dotrzeć do fotela, po czym straciłem przytomność; obudził mnie wspaniały wschód słońca. Pod nami były jakieś ciemne wyspy — pewnie Hebrydy — a na wschodzie całe morze płonęło. Z tej wysokości cały świat wyglądał spokojnie, wyraziście i możliwie. Zanim jednak wylądowaliśmy na Pre-stwick, chmury zawisły nad nami niczym czarna czapka sędziego, co właśnie ma wydać wyrok śmierci. Czekaliśmy tak i czekali bez nadziei na pasie startowym i deszcz bębnił o kadłub samolotu — dopóki nad lotniskiem w Londynie nie rozwiała się wilgotna mgła.
Gdy wreszcie z wielogodzinnym opóźnieniem dojechałem do domu, nie było tam nikogo. Na kominku płonął ogień, zegary tykały, telefon milczał. Kręciłem się po pustym domu i dotykałem różnych przedmiotów w lękliwym oczekiwaniu. Po piętnastu minutach rozległ się hałas przy drzwiach frontowych i dziecko z okrzykiem puściło się w górę po schodach, prosto w moje objęcia. Za nim dostrzegłem żonę, jak stała wyczekująco w korytarzu. Ona też wyglądała na wystraszoną.
— Myśleliśmy, że się zgubiłeś — powiedziała. — Pojechaliśmy na lotnisko, ale ciebie nie było.
— Ktoś mnie podwiózł z lotniska. Dzwoniłem, ale już byliście w drodze. Przepraszam.
Pełna chłodu i niepokoju nadstawiła policzek do pocałowania. Zrobiłem, co do mnie należało, nie wypuszczając z objęć syna. Do świąt mieliśmy jeszcze tydzień.
To wszystko było bez szans. Ledwie minęło parę godzin, znowu zaczęliśmy się na siebie jeżyć i już pierwszego wieczoru zacząłem pić. Na ogół uprawiam picie towarzyskie. Tak jak wszyscy, upijałem się swego czasu, ale tak naprawdę to nie mój styl: zbyt wysoko cenię panowanie nad sobą. Teraz jednak chwytałem za butelkę z czystej potrzeby, jakby mnie suszyło. Zaczynałem pić, nim jeszcze wstałem z łóżka, niemal przed otwarciem oczu. Ciągnąłem tak przez cały poranek, aż przed lunchem miałem już w sobie pół flaszki whisky i zaczynałem czuć się jak człowiek. Nie byłem pijany: to pierwsze pół flaszki pozwalało mi osiągnąć taki spokój, od jakiego normalnie zaczynałem dzień — co nie znaczy, że byłem wtedy jakoś szczególnie spokojny. W okolicach pory lunchu schodziliśmy się w pubie z pewnym przyjacielem — też był w depresji, też pił — i chlaliśmy tam aż do zamknięcia lokalu. Wracaliśmy do domu. do naszych żon, i tam ciągnęliśmy dalej, przez popołudnie i wieczór, aż do późnej nocy. Najważniejszą rzeczą było nie przestawać. W ten sposób w ciągu dnia potrafiłem wlać w siebie