vra go rodzinna została odcięta od Polski granicą, a bracia jego i siostry tępieni, więzieni, zsyłani za tak groźne grzechy jak parę dziesięcin zołas-nej ziemi, jak tajne kółka różańcowe, jak pamiątki polskie, a ponad wszystko udział kogokolwiek z rodziny w latach 17-tych — 20-tych po stronie Polski, w walkach z Rosją bolszewicką.
Po tych walkach prowadzonych częściej w stylu „Ogniem i mieczem” niż wojny wówczas nowoczesnej, Czarnyszewicz nie znalazł w Polsce niepodległej dla siebie i swoich miejsca i Chleba. On i jego bracia wierzyli w Najjaśniejszą Rzeczpospolitą, w „polską ideę”, która miała przyjść i nie tylko ich, szlachtę zagrodową, ale całą Białoruś uwolnić i uszczęśliwić. Polak i wierzący katolik bronił swego prawa do życia na tej ziemi, swojej tradycji, która w nią wrosła od wieków, bronił swej wiary deptanej i w walce tej zaciętej nie czuł się ani „pański” ani „reakcyjny”. Nie darmo na okładce swej książki napisał: „Nie za burżujów idziemy”.
Książka ta ukazała się w 1942 r. na drugiej półkuli i to nie w Stanach Zjednoczonych ale w dalekiej Argentynie, wtedy gdy Polska była pod Hitlerem, a setki tysięcy Polaków w obozach sowieckich dołączyło do zesłanych już krajanów Czarnyszewicza. Jakże trudno w tych czasach torowała sobie drogę ta wielka książka do walczących, do rozmiecionych po świecie Polaków. A jednak o żadnej chyba nie pisało z takim zachwytem, wzruszeniem, uznaniem tylu pisarzy o tak różnym charakterze, od pierwszych jak M. K. Pawlikowski i Wańkowicz, po ostatnich Czapską i Miłosza. Piszę „wielka książka” i nie widzę w tym cienia przesady, bo nie przez opis faktów tylko, ale przez jej artystyczną transpozycję, przez język, przez dar oddania charakterów, przyrody, rzadką siłę i wymowę uczuć i przeżyć uratowała od zagłady zapomnienia, którą niesie ludzka obojętność i nasza krótka pamięć, całą miarę tragedii żywiołu polskiego na ziemiach białoruskich, nie wielkiego ziemiaństwa, jest ono widziane tam przygodnie i z daleka, ale tego żywiołu nie równie liczniejszego, cichszego, głębiej w świat białoruski, w ziemię białoruską wkorżenionego, szlachty zagrodowej, tej z nad Berezyny i Dniepru, o której tak głucho w literaturze polskiej.
Samo pojęcie szlachty zagrodowej, dumnej ze swego klejnotu, tych ludzi, którzy żyli tak podobnie a jednocześnie tak inaczej od chłopów białoruskich otaczających, miało charakter swoisty. „A cóż to nam szlachcie bunt, nowość? Chyba może państwo szlachta nieprawdziwa?” — woła Staszek Bałaszewicz... Szlachta zahuczała jak gniazdo szerszeniów... „My pierwsze do wszelkiego buntu”.
W „Nadbereżyńcach” mamy ciężar i kolor tej jakby zamkniętej w sobie społeczności, wiernej z wiernych Polsce, a jakże innej od Polaków z Polski rdzennej, tych Polaków w morzu białoruskim i prawosławnym.
Nasze wiekowe winy polskie, krzywdy, nikłość prób realizacji odważnej myśli, społecznej i politycznej, nasza bezsiła czy zadufanie wobec świata nowych idei, gdzie pomieszana była prawda z okrutnym fałszem, idei, które na Białoruś szły ze Wschodu z żywiołową siłą i z drapieżną wolą zniszczenia wszystkiego co INNE, i którym Polska nie potrafiła, czy może wprost nie mogła przeciwstawić eksperymentu o równorzędnej sile i równie uniwersalnym zasięgu — wszystko to skrupiło się na głowach tych naj-nieioinniejszych z niewinnych. Dla polskiego ziemiaństwa, dla polskiej inteligencji kresowej