PAŁUBA
bólu sprawia wyrywanie jej z serca. Ale równocześnie czuł po raz setny, że na takiej opoce nie może budować swego kościoła, i zwracał się myślą ku Angelice. Zawsze bowiem wT Angelice, tj. nie w niej samej, ale w niewyraźnym świecie marzeń z powodu niej utworzonym, ześrodkowTywały się jego niezaspokojone troski i tu bez żadnego logicznego uzasadnienia ginęły lub przebarwiały się, tu brał sobie wynagrodzenie za wTszystko złe w życiu, stwarzał sobie panaceum egoistyczne, kościół, wT którym się modlił dla własnej wygody i przyjemności, a nie tylko dla bóstwa w nim królującego.
[282]
Wróciwszy do domu, Ola musiała się wyżalić przed Strumieńskim, pochwaliła się swoją wiernością, oburzała się na arogancję Gasztolda, opowiadała mu o jego zalotach — ale przeważnie z tymi szczegółami, które zdarzały się jeszcze wtedy, gdy Gasz-told rzeczywiście za nią szalał. Strumieński udawał, że na całe to zajście zapatruje się tak jak Ola, chociaż domyślał się, jak się ono odbyło. I podobnie jak poprzednio Ola podczas pobytu kuzynki przeciw niemu, tak teraz on — lecz tylko w duchu — wziął stronę Gasztolda przeciw Oli. Kontent był wprawdzie, że go Ola nie zdradziła, w zasadzie jednak gardził — nie jej wiernością, ale tą dyspozycją obojętności w niej, tym brakiem zapału do spraw erotycznych, któremu jedynie może zawdzięczał ową wierność, ale wskutek którego sam nie miał z Olą takiej dozy szczęścia, jakiej potrzebował. W pewnej sprzeczności z tym pojmowaniem rzeczy przez niego stało wybadywanie Oli, czy go przecież myślą nie zdradziła, czy nie było chwil, w których wyobrażała so-
i)ie to lub owo, bo przecież jeżeli Gasztold tak daleko ię posunął, musiał mieć od niej jakieś upoważnienie, jakąś zachętę. Ale Ola nie chciała rozumieć tych zapytań lub też, gdy rozważała zajścia ex post, pod zabarwieniem wynikłej już wskutek nich złości do Gasztolda, to przeszłość jej sama się fałszowała, szczegóły przemieniały się w jej pamięci na takie, jakimi je Ola mieć chciała. Ostatecznie Strumieński, zorzystając z całego tego epizodu, zażądał od niej wynagrodzenia za jej niebezpieczny flirt z Gasztol-lem, a przez wynagrodzenie, w które zresztą nie wierzył, miał na myśli pretensje opisane w rozdz. VII, chociaż tym razem określał je tylko bardzo ogólnikowo. Ale Ola przypomniała mu pobyt kuzynki, zarzuciła mu, że on nie ma prawa robić jej wyrzutów, bo sam jest nicpoń, oświadczyła wreszcie, że zarówno on, jak i Gasztold nie są jej warci i że ona żadnego z nich nie kocha. W jej miękkim mózgu wszystkie takie frazesy i szańce chwilowe zaraz przybierały cechę słuszności i prawdopodobieństwa.
Pokłócili się, postanowili się rozwieść, mieszkali w osobnych 'pokojach, unikali się wzajemnie. Ale tak jej, jak i jemu nie chciało się rozwiązywać węzła aż do końca, woleli uznać, że cała sprawa jest zbyt błaha. Zaczęli do siebie pisywać listy, które dzieci odnosiły, w listach wyłuszczali swoje zarzuty, żale, dalsze niby to niezłomne postanowienia i wymagania. Pisali sobie na temat, jakim powinno być „prawdziwe małżeństwo”, rozbierali bardzo na serio mądrą kwestię, czy „miłość” istnieje, czy nie, i przekonywali się, że skoro się oni tak ciągle kłócą, to może nie ma miłości. Albo też uznawali małżeństwo za