66
sieli przechodzić i patrzeć na nich i czytać napis, że zostali zastrzeleni za to, że mieli broń i chcieli uciekać. Niemiecki komendant obozu Goeth przyjeżdżał na koniu, wtedy zawsze były ofiary. Ludzie drżeli ze strachu, jak go widzieli, a to był bardzo piękny mężczyzna, ale zbrodniarz.
21 października 1944 r. już nic nie pomogło, poszliśmy na transport do Oświęcimia. Jechaliśmy w zamkniętych wagonach, w wielkim ścisku i duszności. Już każdy żegnał się z drugim, bośmy wiedzieli, że nas tam czekają piece i gazownie. Chociaż tyle się o tym mówiło, ale nikt sobie dokładnie nie wyobrażał, jak to będzie. Wieczorem przyjechaliśmy na stację w Oświęcimiu i pędzono nas zaraz do Birkenau. Z daleka niebo było czerwone jak od pożaru. Nie chciałam wierzyć, że to się palą ludzie, dużo już przedtem widziałam, ale w taką rzecz było trudno uwierzyć. Przecież z tych kominów nie szedł dym, tylko ogień. Ludzie się pytali Postenów (strażników), co się tak pali, to oni mówili, że chleb się piecze dzień i noc. Ale przecież wiedzieliśmy, że to nieprawda.
Siedzieliśmy w nocy w dużej sali. Było tak strasznie, że nie umiem tego opowiedzieć. Jedni ludzie płakali, inni się modlili, inni przeklinali, a inni siedzieli całkiem obojętnie, już ich nic nie obchodziło. Mamusia mnie przytuliła do siebie mocno i prosiła, żebym się nie bała, że na pewno nam Bóg pomoże i uda się uratować, tak jak zawsze dotychczas. Ale ja tylko udawałam, że się nie boję, bo nie chciałam martwić mamusi, bo naprawdę to się okropnie bałam i trzęsłam się cała. Nie dawali nic do jedzenia, ale nie czułam wcale głodu. Zresztą po co tyle jeść, jak i tak mieliśmy iść na śmierć. Potem zaczęła się selekcja i to było najgorsze. Bo wszyscy musieliśmy się rozebrać do naga i we drzwiach stał doktor Mengele i odstawiał z jednej strony na życie, a z drugiej na śmierć. Wtedy mamusia zaczęła błagać jedną do-zorczynię, Czeszkę, żeby mnie nie wydawała i schowałam się pod całą stertą ubrań, w kącie sali. Tam jeszcze inne dziewczynki, takie starsze też się ukryły. Leżałam tam dłużej jak 2 godziny. Czułam, że ktoś mi stoi nogami na brzuchu, z całej siły się wstrzymywałam, żeby nie krzyczeć. To szukali, czy tam nie ma kogoś ukrytego, ale mnie nie znaleźli. Byłam na wpół uduszona, jak mnie mamusia stamtąd wyciągnęła. Ale przecież żyłam i byłam znowu razem z mamusią.
Potem nas wykąpano i ogolono głowy i wytatuowano numery. Dostałam Nr A26098. Mówili, że jak się ma numer, to jest dobrze, ale dzieci i tak ciągle przechodziły selekcję i szły do komina. Mamusia mnie ciągle ukrywała, nawet przed blokową. Na apelach tak mnie zawsze umieszczała, żebym się nie rzucała w oczy. W ogóle mamusia ciągle tylko o tym przemyśliwała, jak mnie ukryć i jak mnie ratować. Ciągle trzeba było żyć w strachu i niepewności — dzień i noc. Wreszcie przenieśli nas do Oświęcimia i wtedy już można było trochę spokojniej odetchnąć. Najprzód pracowałam przy taczkach razem z mamusią, a potem komendant Hesler kazał mi stać przy bramie i otwierać, jak ktoś z władzy przyjdzie. Już mi wtedy było dobrze. Dostawałyśmy dziennie ćwiartkę chleba na osobę i ćwierć litra zupy, a czasem nawet pół litra. Ale jedzenie nie było najważniejsze, tylko to, że tu nie było kominów i gazowni.
Tak było aż do 5 stycznia 1945 roku. Wtedy przyszła ewakuacja obozu. Ustawiono nas w szeregi i dano na drogę bochenek chleba z kawałkiem margaryny i pędzono nas pieszo z wielkim pośpiechem. Pewnie Rosjanie byli już blisko, bo Niemcy bardzo się spieszyli. Nie wolno się było ani na chwilę zatrzymać, ani w dzień ani w nocy. Jak się ktoś