— To wystarczy — rzekł pan Seehaase stanowczo, zgarnął kartki, zwinął je i oddał właścicielowi. — To musi wystarczyć, panie Petersen! — powtórzył krótko, zamykając ukradkiem oczy i potrząsając odmownie głową. — Nie możemy pana dłużej zatrzymywać. Powóz czpka. Szanowny pan raczy wybaczyć tę drobną nieprzyjemność. Urzędnik spełnił tylko swój obowiązek, ale powiedziałem mu natychmiast, że jest na fałszywym tropie.
„Tak” — pomyślał Tonio Kroger.
Policjant zdawał się być trochę innego zdania, bąknął coś jeszcze o „indywiduum” i „dokumencie”. Ale pan Seehaase, wśród nieustannych wyrazów ubolewania, odprowadził swego gościa przez westybul, między dwoma lwami, do powozu i zamknął sam za nim drzwiczki z oznakami szacunku. Po czym śmiesznie wysoka i szeroka dorożka potoczyła się podskakując, szczękając i turkocąc przez strome uliczki do przystani...
Taki był dziwny pobyt Tonią Krógera w mieście rodzinnym.
Zapadła noc i wśród srebrno-płynnej poświaty wzbijał się księżyc, gdy okręt Tonią Kroger a wypłynął na pełne morze. Tonio stał na przodzie okrętu, otulony w płaszcz na wzmagającym się wietrze, i spoglądał na ciemną wędrówkę i gonitwę silnych, gładkich fal, które kłębiły się, zderzały z pluskiem, rozstrzelały w różnych kierunkach, nagle rozjaśniając się pianą.
Był w nastroju rozkołysanym, pełnym cichego zachwytu. Trochę przygnębiony, że w mieście rodzinnym chciano uwięzić go jako szalbierza, choć poniekąd uważał, że wszystko było w porządku. Ale gdy wsiadł na okręt, przypatrywał się, jak to czynił w dzieciństwie z ojcem, ładowaniu towarów, którymi wśród okrzyków w mieszanej gwarze duńsko-niemieckiej napełniano głęboki brzuch okrętu, i widział, jak poza pakami i skrzyniami spuszczano w grubo okratowanych klatkach niedźwiedzia polarnego i królewskiego tygrysa, które widocznie przybyły z Hamburga i przeznaczone były dla jakiejś duńskiej menażerii; i to go rozerwało. Gdy potem okręt sunął między płaskimi brzegami wzdłuż rzeki, zapomniał zupełnie o przesłuchiwaniu go przez policjanta Pe-tersena i o wszystkim, co było poprzednio, o swych słodkich, smutnych i pełnych żalu snach nocnych,
0 odbytej przechadzce, o starym orzechu włoskim,
1 znów się wzmocnił na duchu. I teraz, gdy otwierało się przed nim pełne morze, widział z daleka brzeg,
na którym jako chłopak podsłuchiwał letnie sny morza, widział blask latarni morskiej, światła zakładu kąpielowego, w którym mieszkał z rodzicami... Bałtyk! Podał głowę pod silny, słony wiatr, który dął
swobodnie i bez przeszkody, owiewał mu uszy i wywoływał łagodny zawrót głowy, stłumione ogłuszenie, w którym leniwie i błogo ginęła pamięć o wszystkim złym, o udrękach i błędach, o zamiarach i trudach. I w syku, plusku, huku i jęku dokoła słyszał, jak mu się zdało, szum i skrzypienie starego orzecha, zgrzyt furty ogrodowej... Ciemniało coraz bardziej.
zdający się płynąć z głębi beczki. Znał go już. Należał do ryżego, z prosta ubranego człowieka z zaczerwienionymi powiekami i o wilgotnosimnym wyglądzie, jakby się dopiero co wykąpał. Przy kolacji
w kajucie był sąsiadem Tonią i pochłaniał wśród lęk-
liwie-skromnych ruchów zdumiewające ilości omletu z homarem. Teraz stał obok niego oparty o poręcz
88