i spoglądał w niebo, obejmując podbródek kciukiem i palcem wskazującym. Niewątpliwie znajdował się w jednym z owych niezwykłych i uroczy ście-kon-templacyjnych nastrojów, kiedy to znikają granice między ludźmi, serce otwiera się nawet przed obcymi, a usta mówią rzeczy, dla których zwykle zamykają się wstydliwie*
— Niechże pan spojrzy przecie na gwiozdy. Błyszczą i Bóg wie, ile ich jest. I proszę pana, jeśli człowiek spojrzy w górę i pomyśli se, że jest wśród nich wiele takich, co są sto razy większe od ziemi, to w głowie się mąci. Ludzie wynaleźli telegrafy, telefony i tyle rzeczy, które są zdobyczami nowych czasów, to prawda. Ale gdy spojrzymy w górę, musimy przyznać, że w gruncie rzeczy jezdeśmy robakami, nędznymi robakami i koniec — tak czy nie tak, proszę ja pana? Jezdeśmy robakami! — odpowiedział sam sobie, kiwając w pokorze i skrusze głową ku firmamentowi.
„O nie, ten nie jest wypchany literaturą!” — pomyślał Tonio Kroger. I natychmiast przypomniał sobie coś, co czytał niedawno: rozprawę sławnego literata francuskiego o kosmologicznym i psychologicznym poglądzie na świat; była to bardzo zręczna gadanina.
Udzielił młodemu człowiekowi czegoś na kształt odpowiedzi na jego głęboko przeżytą uwagę, po czym rozmawiali dalej, oparci o poręcz i wpatrzeni w niespokojnie oświetlony, migotliwy wieczór. Okazało się, że młody towarzysz podróży był kupcem hambur-skim, który korzystając z urlopu przedsięwziął tę wycieczkę...
■— Przejedź się trochę statkiem do Kopenhagi, pomyślałem sobie, więc jezdem tu i wszystko to bardzo pięknie. Ale ten omlet z homara, panie, nie był potrzebny, zobaczy pan, bo noc będzie burzliwa, sam
90
W
i
I
ii kapitan powiedział, a taka niestrawna potrawa w żołądku to nie żarty...
Tonio Kroger słuchał tych uprzejmych głupstw
* z uczuciem kryjomej życzliwości.
— Tak jest — rzekł — w ogóle tu na północy jest
* kuchnia za ciężka. To robi człowieka leniwym i smut-
* nym.
| — Smutnym? — powtórzył młodzieniec, patrząc
S nań ze zdzwieniem... — Pan pewnie nietutejszy? —■ \ ' spytał nagle.
i — Tak, przybywam z daleka! — odparł Tonio Kró-
j ger z nieokreślonym i niechętnym gestem,
i — Ale ma pan słuszność — rzekł młodzieniec. —
! Dalibóg, ma pan słuszność co do tego smutku! Jezdem prawie zawsze smutny, ale zwłaszcza w takie wieczory jak dziś, kiedy gwiozdy błyszczą na niebie. — I podparł znów podbródek kciukiem i palcem wska-
! żującym.
Zrobiło się późno i wiatr stał się tak gwałtowny, że przeszkadzał w rozmowne. Postanowili więc przespać się trochę i powiedzieli sobie dobranoc.
Tonio Kroger wyciągnął się w swej kajucie na wąskim łóżku, ale nie mógł zasnąć. Surowy wiatr i jogo
cierpki zapach rozdrażniły go dziwnie 1 serce bilo mu niespokojnie, jakby w trwożnym oczekiwaniu jakiejś słodyczy. Wstrząśnienia powstające za każdym razem, gdy okręt zjeżdżał ze stromej góry wodnej i śruba pracowała jakby gorączkowo ponad wodą, wywoływały w nim przykre mdłości. Ubrał się znów całkOYficie i wyszedł na powietrze.
Chmury gnały mijając księżyc. Morze tańczyło. Nie I było okrągłych, równomiernych, w porządku nadbie-
| gających fal, tylko wszędzie dokoła, w bladym migo-
91