Skoro już obiecałam terapeutce syna, że pójdę na terapią DDA, to nie było przeproś. Zaczęłam szukać, szczęśliwie szybko znalazłam. No i adresik był prima sort - na rowerku 15 minut ode mnie. Widać pisana mi ta cała terapia. Umówiłam się na spotkanie indywidualne. Zobaczymy, co to za numer, to całe DDA. Poza tym pojawił się u mnie lekki syndrom tęsknoty za jakąś terapią, trochę już dawno nigdzie się nie terapeutyzowałam. Już na pierwszym spotkaniu dowiedziałam się, że tworzy się grupa „na wrzesień” i że mogę do niej przystać. Wrzesień? Kurczę, przecież jest kwiecień. To nie ma czegoś zaraz? A potem pod ten sam adres trafił mój były mąż -tym razem chcący się leczyć z uzależnienia. Nie byłam zachwycona. Nie chciałam tam chodzić. Jak to się mówi: spękałam. I postanowiłam odpuścić. I wtedy do mnie zadzwonił telefon.
Moja terapeutka spytała, czemu się nie pojawiam. Zaczęłam się plątać, tłumaczyć, opowiadać, że nie chcę chodzić tam, gdzie zagląda były mąż. A ona na to, że ona nie ma na to zgody, żebym ja tak sobie odpuściła. Że ja przyszłam pierwsza, że trzeba, że warto, że.... Poczułam się niesamowicie. Poczułam się WAŻNA. Poczułam, że komuś zależy na mojej obecności. To było coś. No i wrzesień był już dość blisko. Nie mogłam się doczekać.
Przed pierwszym spotkaniem mojej grupy DDA, czuję pełen luzik. Serio. Słyszałam od koleżanki, której koleżanka chodziła na taką terapię, że jest ciężko. Ale ja lubię wyzwania, lubię jak jest ciężko, jestem wręcz specjalistką od ciężkości, zatem to mnie nie rusza. Nie denerwuję się, bo chodziłam już na terapię grupową i wiem, co to jest. Jestem troszkę ciekawa, kto będzie w grupie, kto jeszcze będzie prowadził terapię, a najmniej mnie w tym wszystkim interesuje moje bycie DDA. Mam co prawda taki swój malutki plan, że chciałabym wyjść z tej terapii z lepszym poczuciem własnej wartości, ale to tyle. Bo tak naprawdę nic o syndromie DDA nie wiem. Nie bardzo szczerze mówiąc wiem, o co w tym wszystkim chodzi.
I Pierwsze spotkanie grupy. Czwartek. Super, lubię czwartki, moja poprzednia grupa też była w czwartek. Dobry znak, ten czwartek. Jest piękne, wrześniowe popołudnie. No i oprócz mnie jest 12 osób. Dużo. Fajni są, tylko strasznie młodzi. Albo ja jestem strasznie stara. Boże, niedawno byłam w ich wieku. Zapadam się w materac, na któ-ly m siedzę i popadam w błogostan. Słucham z lubością miłego głosu prowadzącej, który działa na mnie jak balsam. Młodzi są aktywni, ja odpuszczam. Dobrze mi. Nie wyrywam się. Odpoczywam. Będzie dobrze. Odsapnę tu sobie.
Nie przyszłam na tę terapię jakoś bardzo zdeterminowana. Niespecjalnie dociekam, o co w niej chodzi. Słucham z ciekawością (bo jest ciekawie), ale ciągle jakby troszeczkę jestem obok, obserwując, co się dzieje. Nie bardzo wierzę, że po tak rewolucyjnej terapii, jaką była dla mnie terapia dla współuzależnionych, coś jeszcze może w równie istotny sposób wpłynąć na moje życie.
I w pewnym momencie - trudno mi teraz dokładnie określić w którym - zaczyna się dziać coś dziwnego. To tak, jakby coś we mnie zaczęło wymykać się spod mojej kontroli i zaczynało na tych czwartkowych spotkaniach (a z czasem i poza nimi) żyć własnym życiem. Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. To trochę tak, jakby nagle się okazało, że we mnie mieszka ktoś inny i ja go dopiero zaczynam poznawać. Jakby zaczynał domagać się nagle uwagi i prawa do głosu. Nie wiedziałam kto to taki.
Zaczęły pojawiać się, nieznane mi dotąd, bardzo silne emocje. Byłam zdumiona ich siłą. Mimo, że z całych sił próbowałam żartować, brać różne rzeczy na dystans, kontrolować się (a jakże), emocje wyrywały się ze mnie i nie dawały się powstrzymać. Zupełnie, jakby na tej terapii działy się jakieś czary. Czary, dzięki którym wszystko to, co zamroziłam sobie w środku, wszystko, czego nie mogłam albo bardzo nie chciałam przeżyć, czego się tak bardzo bałam, mogło zacząć ze mnie wychodzić. Nie miałam pojęcia, że tyle tego jest.
Prułam dzielnie przez swoje życie, udając twardą, silną i niezależną, a w środku kuliła się zalękniona dziewczynka, śmiertelnie
DDA Autoportret 83