Społeczeństwo bez-radne
Jedną z najdłużej wdrażanych regulacji Unii Europejskiej była w Polsce dyrektywa
zalecająca utworzenie w przedsiębiorstwach rad pracowników
Przy całkowitym braku zainteresowania mediów i środowisk opiniotwórczych, w
dniu 27 kwietnia b.r., w ciszy gabinetu prezydent L. Kaczyński podpisał ustawę o
radach pracowników. Zagłuszona wrzawą polityczną przechodzi niepostrzeżenie
ustawa, która mogła być ważną reformą relacji pracodawców z pracownikami. Z
powodu układu pomiędzy establishmentem związków zawodowych i biznesu, tak
się jednak ze szkodą dla Polski nie stanie.
Jedną z najdłużej wdrażanych regulacji Unii Europejskiej była w Polsce dyrektywa
zalecająca utworzenie w przedsiębiorstwach rad pracowników. Ich celem ma być
zwiększenie równowagi w negocjacjach płacowych pomiędzy pracodawcą a
pracownikiem, poprzez dopuszczenie reprezentantów załogi do informacji na temat
finansów spółki w stopniu daleko szerszym niż w przypadku uprawnień związków
zawodowych. Takie rady funkcjonują w przedsiębiorstwach w innych państwach Unii
Europejskiej, jednakże szczegółowe rozwiązania różnią się zależnie od kraju.
Niebezpieczne związki
Długotrwałość prac nad wdrożeniem dyrektywy w Polsce wynikała z niechęci do nowego
tworu, podzielanej zarówno przez związki zawodowe, jak i organizacje pracodawców. O
ile opory przedsiębiorców są oczywiste nikt nie lubi się dzielić władzą, nawet jeżeli
dotyczy to tylko kontroli nad informacją o tyle przyczyny niechęci związków
zawodowych są bardziej złożone. W pierwszej kolejności obawiano się, iż dobrze
wywiązujące się ze swoich obowiązków rady pracowników mogą zmniejszyć jeszcze
bardziej potrzebę zakładania związków zawodowych w tej większości firm, w których
związki nie potrafiły dotychczas w ogóle zaistnieć. W Polsce wskaznik uzwiązkowienia
pracowników wynosi tylko ok. 17%, a składają się na niego głównie osoby zatrudnione w
państwowych i byłych państwowych przedsiębiorstwach. Po drugie, tam właśnie, gdzie
związki są jeszcze znacząco obecne, utworzenie niezależnych rad pracowników miałoby
pozwolić pracodawcom na wygrywanie przeciwko sobie dwóch reprezentacji
pracowniczych tak twierdzili przeciwnicy unijnej dyrektywy.
Żaden ze związkowych argumentów nie zasługuje na uwzględnienie. Pierwszy z nich
obrazuje mentalność przysłowiowego psa ogrodnika związki zawodowe nie potrafią
zaistnieć na szerszą skalę w innych przedsiębiorstwach niż te wciąż lub niegdyś
państwowe. To, że jedną z przyczyn jest agresywna postawa pracodawców, posunięta aż
do zwalniania twórców komitetów założycielskich związków, jedynie wzmacnia argument
za obligatoryjnym, na mocy ustawy, tworzeniem rad pracowników.
Drugi argument, o wygrywaniu konfliktu między różnymi reprezentacjami pracowników,
1
także jest bezzasadny. Po pierwsze dlatego, że rady mają mieć wyłącznie kompetencje
konsultacyjno-informacyjne. To związki nadal będą miały monopol na negocjacje w
sprawie płac lub zwolnień grupowych. Zakładając jednak, iż niektóre rady zechciałyby
uzurpować sobie dodatkowe kompetencje, wskazać należy na to, że w tych zakładach,
gdzie pracownicy są od dawna reprezentowani przez związki zawodowe, związków tych
jest z reguły więcej niż jeden. Dodanie kolejnego podmiotu nie zmieni więc jakości
reprezentacji pracowniczej wobec pracodawcy, chociaż zmienić może komfort pracy
działacza związkowego. Powinien on sobie jednak odpowiedzieć na pytanie: czy związki
mają dbać o interesy pracowników, czy o interesy działaczy.
Pod kontrolą
Powyższe motywy skłoniły wszystkie główne centrale związkowe do zawarcia pod
patronatem rządu i parlamentu ugody z organizacjami pracodawców. W zamian za
zgodę na stworzenie barier w powstawaniu rad pracowników w większości firm sektora
prywatnego, gdzie związki nie istnieją na szerszą skalę, przyznano związkowcom pełną
kontrolę nad radami pracowników w tej mniejszości wszystkich zakładów pracy, w
których związki funkcjonują. W takich firmach zamiast wyborów, rady mają być
nominowane wspólnie przez wszystkie organizacje związkowe, a gdy do porozumienia
między nimi nie dojdzie, odbyć się mają wybory wyłącznie spomiędzy kandydatów
związkowych.
Miarą dominacji związków zawodowych niech będzie zapis ustawy przewidujący w
zakładach, gdzie związki dotychczas nie działały, automatyczne rozwiązanie rady
pochodzącej z wyboru, jeśli tylko powstanie związek gromadzący minimalną liczbę
pracowników. Ciesząca się autorytetem rada, wybrana przy wymaganej frekwencji ponad
50% załogi, będzie więc musiała ustąpić grupie niezadowolonej mniejszości, która
zorganizuje się w związek zawodowy. Szantaż powołaniem związku będzie prowadził do
zdominowania rad przez awanturników, anarchizowania jej prac i eskalacji radykalizmu,
co obróci się przeciwko samym pracodawcom współautorom przyjętych rozwiązań.
Także w przypadku rad pracowników powołanych przez związki, pracodawcy zapłacą
wysoką cenę. Jak zauważa w swoim stanowisku Stowarzyszenie Działaczy Samorządu
Pracowniczego, pracodawcy krótkowzrocznie wpuścili do rad związki z ich
roszczeniową postawą, dając im broń, jaką jest dostęp do informacji. Niezależna rada
uwolniona od zobowiązań, jakie wobec swoich członków mają związki zawodowe, w
większym stopniu koncentrowałaby się na przedsiębiorstwie jako dobru wspólnym niż na
przeciąganiu liny z pracodawcą.
Krótkowzroczność
Każda ze stron zawartego układu kierowała się doraznymi korzyściami, ze szkodą dla
swoich długofalowych interesów lub wartości, które publicznie deklaruje. W zamian za
przywileje, związki zgodziły się na zamrożenie status quo w sektorze prywatnym,
2
zdradzając swoją misję, jaką jest ochrona najsłabszych na rynku pracy. Postąpiły także
wbrew swojemu długofalowemu interesowi, bowiem dynamiczny, pełny wiary w swoje
powołanie związek łatwo mógłby zgromadzić rozproszone rady wokół siebie, a
bezinteresownie służąc im swoim doświadczeniem, w efekcie prawdopodobnie
implementowałby struktury związkowe na trudny teren, jakim są firmy z sektora
prywatnego.
Także organizacje pracodawców przedłożyły krótkoterminowe korzyści ponad
długofalowy interes. To prawda, pierwszy etap funkcjonowania rad pracowników
niewątpliwie uczyniłby kierowanie firmą mniej komfortowym. Budowałby jednak kapitał
społecznego zaufania, bez którego długofalowe prowadzenie biznesu staje się jeszcze
bardziej niewygodne i kosztowne. Od lat 80. gwałtownie rosną tzw. koszty transakcyjne,
czyli koszty braku zaufania w biznesie (np. zwiększające się wydatki na obsługę prawną,
celem zabezpieczenia się przed kontrahentem). Tak samo będą rosły ukryte koszty braku
zaufania między pracodawcami a pracownikami. Rada posiadająca zaufanie załogi
łatwiej przekona ją do ograniczeń w razie pogorszenia się kondycji firmy. Takie przypadki
nie należą do wyjątków w zachodniej Europie, nierozsądne jest więc hamowanie przez
organizacje przedsiębiorców procesu dojrzewania reprezentacji pracowniczej w Polsce.
Niestety, wśród polskich menedżerów dominuje patrzenie w kategoriach wzrostu wartości
akcji i udziałów, którymi bezpośrednio zarządzają. Śladowo obecna jest refleksja, że na
wartość tych udziałów wpływ ma również jakość standardów rynkowych, w tym obok
takich elementów, jak stopień korupcji czy honorowanie umów cywilnych także
standardów na rynku zatrudnienia. Jeśli połączy się to z faktem, że menedżerowie mają
pomysły tylko na czasy koniunktury, nie dziwi, iż bagatelizują znaczenie dla nich samych
dojrzałej reprezentacji pracowniczej.
Polska niezbyt solidarna
O ile postawę związków zawodowych i pracodawców można jeśli nie usprawiedliwić, to
przynajmniej zrozumieć, o tyle polityków nie sposób bronić. Pracodawca ma większy
wpływ na codzienne życie człowieka niż politycy. Posiadający mandat demokratyczny
politycy ustalają reguły, ale wdrażają je, często bardzo przewrotnie, pracodawcy, którzy
tym mandatem nie dysponują. Dlatego demokratyczny współudział obywateli-
pracowników w tym obszarze jest dla zdrowej równowagi konieczny. Wystarczy, że
współudział ten ograniczy się do oddolnej kontroli uchwalanych demokratycznie
standardów. Społeczeństwo, w tym sami pracodawcy, nawet za cenę krótkookresowych
wysokich kosztów, z pewnością na tym skorzystają. Leży bowiem w głębokim interesie
Państwa powstanie dojrzałej reprezentacji pracowników. W okresie 10 lat nawet pół
miliona osób zdobyłoby nową wiedzę i przeszłoby w radach szkołę odpowiedzialności za
coś więcej niż tylko swój partykularny interes. Uzasadniona jest nadzieja, że wzrósłby
stopień zaangażowania obywatelskiego, przekładając się z czasem na jakość zarówno
elektoratu, jak i kandydatów w wyborach lokalnych.
3
Niestety, zamiast występować ponad interesami partykularnymi, w roli rzecznika dobra
wspólnego, oraz temperować przesadne roszczenia związków i pracodawców, rząd i
parlament ograniczyły się do roli akuszera dozorującego negocjacje prowadzone przez
grupy interesu, przyjmując za wiążące dla siebie ich ustalenia zawarte z
pokrzywdzeniem pracowników. W czasach ostrej konfrontacji Polski solidarnej z Polską
liberalną, solidarny rząd realizuje dyrektywę UE tak, jakby to zrobił niesolidarny rząd
Platformy Obywatelskiej. Postulat PiS silnego i aktywnego Państwa znajduje taki oto
wyraz, że poseł sprawozdawca ustawy Stanisław Szwed (PiS, działacz związkowy) oraz
reprezentujący rząd wiceminister polityki społecznej Robert Kwiatkowski, po pozytywnym
zaopiniowaniu jednej z poprawek senatora Zbigniewa Romaszewskiego, który samotnie
walczył o naprawę ustawy, wycofali się ze swego stanowiska tylko dlatego, że
pracodawcy zaprotestowali przeciwko temu. Przedstawiciel rządu, uznając racjonalność
poprawki, uzasadniał swoją woltę tym, że naruszyłoby to ugodę pomiędzy związkami a
biznesem.
Z kolei w sprawie innej poprawki, wspomniany wiceminister stwierdza w imieniu rządu:
Uważamy, że [wprowadzenie proponowanego rozwiązania przyp. P. C.] jest korzystne,
gdyż umożliwi elastyczniejsze stosowanie przedmiotowej ustawy. Jeśli partnerzy
społeczni nie oprotestują tej zmiany, to nie będziemy mieli nic przeciwko jej przyjęciu .
Tak więc reprezentant mocnego Państwa uzależnia wprowadzenie rozwiązań
korzystnych w swojej opinii dla dobra publicznego od aprobaty dwóch grup interesów.
Tak absolutyzować dialog między nimi może tylko rząd, który głęboko wierzy w dobro
wspólne jako sumę interesów partykularnych, a swoją rolę ogranicza do funkcji stróża
nocnego...
Demokracja absurdalna
Przy bierności rządu i posłów, związki oraz pracodawcy wprowadzili do ustawy wiele
przepisów zniekształcających ideę rad pracowników. Niektóre z nich są tak kuriozalne,
że zdrowa podejrzliwość sugeruje umyślne psucie ustawy. Spójrzmy np. na kwestię ilości
koniecznych podpisów popierających rejestrację kandydata na członka rady. W
przypadku wymaganych ustawą 20 podpisów, jeśli w wyborach chcemy mieć pożądaną
ilość co najmniej dwóch kandydatów na jedno miejsce w radzie, oznaczać to musi w
zakładzie zatrudniającym 100 pracowników zgromadzenie przez wszystkich kandydatów
łącznie... 120 podpisów, uwzględniając w tym kadrę kierowniczą z pracodawcą na czele.
Wybory spośród 4 kandydatów na 3 miejsca w radzie przedsiębiorstwa 100-osobowego,
wymagać będą zgodnie z ustawą 80 podpisów popierających, czyli o 30 osób więcej niż
wymagana frekwencja 50% do ważności głosowania w zakładzie pracy.
Bardzo to dziwny przypadek niespotykany na gruncie przepisów regulujących
funkcjonowanie rozmaitych organów pochodzących z wyborów by prewyborcze
wymagania postawione były wyżej, niż wymagania określone dla samego aktu
wyborczego. Jedynym ratunkiem legislatorów przed kompromitacją jest dowodzenie, iż
4
ustawa nie zakazuje pracownikowi poparcia więcej niż jednego kandydata. Jednak na
gruncie ordynacji do Sejmu i Senatu takie domniemanie uznano za niewystarczające,
skoro ustawodawca uznał, że dopuszczenie podobnej praktyki wymaga specjalnego
zapisu sankcjonującego ją. Omawiana ustawa zachowuje milczenie w tym względzie, a
przecież należałoby oczekiwać, że z racji stosowania jej w społecznościach o niskim
stopniu edukacji publicznej cechować ją powinna szczególna prostota i precyzyjność.
Nawet jeżeli zostanie przyjęta interpretacja ustawy dopuszczająca poparcie pracownika
dla więcej niż jednego kandydata, to prawdopodobne jest, że w środowisku zakładu
pracy, w którym nikt nie pozostaje anonimowy a podpis popierający daną osobę
oznacza deklarację oddania na nią głosu w wyborach wielu pracowników powstrzyma
się od poparcia więcej niż jednej osoby, paraliżując w ten sposób przeprowadzenie
wyborów z racji niedostatecznej liczby prawomocnie zgłoszonych kandydatów.
Również zapis o bezpośrednim charakterze wyborów jest podchwytliwą pułapką
zastawioną wspólnie przez pracodawców i związki zawodowe. Jak bowiem wyłonić
autentyczną reprezentację pracowników przedsiębiorstwa funkcjonującego w kilku
różnych miejscach, często bardzo odległych albo w przypadku firm zatrudniających
więcej niż 500 pracowników i funkcjonujących w odseparowanych od siebie wydziałach?
Pracodawcy i związki jak lwy walczyli przeciwko poprawce senatora Romaszewskiego,
by tryb wyboru ze względu na specyfikę pozostawić do decyzji każdego przedsiębiorstwa
wysuwali oni argument, że przedstawiciele pracowników muszą być reprezentatywni.
Demaskuje to ich obłudę, bowiem w swoich organizacjach zazwyczaj nie są wybierani w
wyborach bezpośrednich.
Innym szkodliwym przepisem hamującym powstawanie rad, jest wymóg poparcia
wniosku do pracodawcy w sprawie utworzenia rady przez minimum 10% załogi. Trudno
uwierzyć w dobrą wolę twórców tego zapisu w czasach, gdy najpoważniejszą barierą dla
powstawania związków zawodowych w zakładach pracy jest ostra interwencja
pracodawcy, posunięta często aż do zwalniania osób zaangażowanych w komitety
założycielskie. Kto będzie chronił te 10% śmiałków przed podobnym odwetem? A nawet,
gdyby takiego zagrożenia nie było, w czasach malejącego zaangażowania w sprawy
publiczne zgromadzenie aż 10% osób za ideą w zakładzie pracy jeszcze nieznaną,
będzie bardzo trudne, jeśli w ogóle możliwe, szczególnie w przypadku przedsiębiorstw,
których filie i zakłady rozrzucone są po całym kraju. Ci, którzy uchwalali ten warunek
powstania rady, musieli działać w złej wierze. Świadczy o tym porównanie kompetencji
rady pracowników z kompetencjami rady pracowników w przedsiębiorstwie działającym
w kilku państwach UE. Nie ma wielu polskich przedsiębiorstw posiadających oddziały w
innych krajach, toteż gdy w 2002 r. wprowadzano osobną ustawą rady w tej kategorii
zakładów pracy, związki zawodowe odpuściły sobie walkę o ich zmarginalizowanie.
Dzięki temu rady pracowników w ponadkrajowych przedsiębiorstwach są znacznie lepiej
umocowane formalnie wobec swoich pracodawców niż w większości czysto polskich
przedsiębiorstw.
5
Już sama nazwa ustawy sugeruje złe intencje ustawodawcy. Zamiast tytułu o radach
pracowników , jak to ma miejsce w przypadku rad europejskich , nadano jej nazwę
o informowaniu pracowników i przeprowadzaniu z nimi konsultacji , by zmarginalizować
samą instytucję rady. Aby pozbawić kogokolwiek złudzeń, że w Polsce obowiązuje
równość wobec prawa, ustawodawca przewidział sankcje karne dla członka rady
pracowników za ujawnienie informacji poufnej. Dla porównania: w przypadku członka
rady nadzorczej, aby ścigać go karnie, trzeba udowodnić nie tylko fakt ujawnienia takiej
informacji, ale i poniesioną przez przedsiębiorstwo wymierną szkodę, co jest niezwykle
trudne.
Kompromitacja powszechna
Mimo powyższych zapisów ustawa nie wzbudziła w parlamencie kontrowersji pomiędzy
głównymi siłami politycznymi. Na tej zgodzie ponad podziałami przegrali jednak wszyscy.
Najwięcej przegrali pracownicy w sektorze prywatnym, pozbawieni dotychczas ochrony
związków, a teraz rad pracowników. Przegrały związki zawodowe, bowiem nie
skorzystały z ostatniej być może szansy zatrzymania marginalizacji ruchu związkowego.
Zabrakło im odwagi, by zaryzykować pogorszenie aktualnej, kiepskiej swojej kondycji w
zamian za otwarcie nowych możliwości wpływania na rzeczywistość społeczno-
polityczną w Polsce.
Przegrali pracodawcy, bowiem zabrakło im wielkości, by spojrzeć poza horyzont i
dostrzec swoje korzyści w tworzeniu długofalowego mechanizmu budującego rynek
poprzez kapitał zaufania społecznego.
Przegrały media, bo okazało się, że pluralizm własnościowy nie przekłada się na
pluralizm opinii. Liberalny kształt ustawy nie sprowokował różnicy poglądów
opiniotwórczych publicystów.
Przegrali także politycy. Przegrało SLD, bowiem pokazało, że jego czyny dalekie są od
deklarowanych wartości tradycyjnej lewicy, a ideowość tej partii nie pogłębiła się od
czasu poparcia podatku liniowego przez Leszka Millera. Samoobrona i LPR też nie ujęły
się za słabszymi. Platforma Obywatelska przegrała, bowiem potwierdziła zarzuty, że gdy
przychodzi do rozstrzygania spraw ważnych, to przyjmuje rolę reprezentanta jednej,
najbardziej wpływowej grupy interesu. Przegrało też Prawo i Sprawiedliwość, bowiem nie
skorzystało z okazji utworzenia nowego kanału awansu obywatelskiego, prowadzącego
do odświeżenia elit lokalnych, czyli spełnienia jednego z warunków budowy IV RP.
Przegrał cały establishment polityczny, bo pokazał, że za zasłoną gorących sporów, nie
ma w zasadniczych sprawach różnic między najważniejszymi jego ośrodkami. Politycy
potwierdzili obiegową na swój temat opinię krętaczy, skoro pod nazwą ustawy o dostępie
pracowników do informacji i przeprowadzaniu z nimi konsultacji wprowadzili zapisy
6
ograniczające i dostęp do informacji, i konsultacje.
27 grudnia 2006
7
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Jakie byłoby społeczeństwo bez BogaEdukacja bez wykluczenia ABC wsparcia dla dzieci z rodzin zagrożonych wykluczeniem społecznym59 Języki świata bez odpowiedziEW Karkówka bez grama soliwd2 3 żwyność a potrzeby społecznespołeczne ruchy antyglobalizacyjnewięcej podobnych podstron