Rivelv - Zycie za Zycie
Następna
częśćRivelv
Życie za
ŻycieAutor : DravenHTML :
Argail1.
Gdy wicher ponownie uderzył w korony drzew, na gościniec
sfrunęły miliardy żółknących liści. Wszystkie miękko opadły na ziemię, by znów
potem, zmącone nagłym powiewem wiatru, zmieszać się ze wzbitym nagle tumanem
kurzu i ulecieć w górę, ku zasnutemu chmurami niebu.
Zbliżała się burza. Z oddali dochodziły gniewne pomruki gromów a horyzont coraz
częściej rozbłyskiwał światłem błyskawic.- Stój Sztygar!-
ktoś wrzasnął- Stój do jasnej cholery! Niebo przecięła
linia błyskawicy.- Zatrzymaj się!
Ludzieeee! Uderzył grom. Sztygar
zarżał. Pędził przed siebie, chrapał. Uderzał kopytami w zbitą powierzchnię
gościńca: galopował. Falko de Schorche przywarł do karku
rumaka, oburącz trzymając rwące się wodze; ściskał je z całej siły mokrymi od
potu dłońmi. Wbił buty w strzemiona, naciągnął puślisko i ściągnął wodze z całej
siły. Nic to nie dało. Próbę zatrzymania tarantowatego
diabła powtarzał kilka razy. Sztygar niósł go już dobre pięć
staj. Niezmordowane z niego było bydle. Cicha woda; on
jedyny wydawał się być na tyle spokojny, żeby wozić Falka de Schorche na zlecone
wyprawy. Każdy inny koń, czy to siwek czy kasztan, nie tolerował mości de
Schorcha na swym grzbiecie. A setnik, jakim był Falko,
piechotą iść nie mógł. Jego przełożeni z Borviku nie mogli także pozwolić na to,
żeby przedstawiciel ich miasta (które bujnie rozkwitało) podróżował
wozem. Falko de Schorche nigdy nie radził sobie z końmi.
Krótko mówiąc nienawidził ich i zawsze twierdził, że na koniu można wjechać
tylko do grobu. Mówił też zawsze, że przeczuwa iż jakaś paskudna kobyła wyśle go
kiedyś do zaświatów. Nazywał konie swoim osobistym przekleństwem, które zostało
na niego rzucone tuż po narodzinach. W życiu chciał robić
jedno: dowodzić, czuł że ma do tego smykałkę i że to tylko do tego właśnie się
nadaje. Status społeczny jego ojca dał mu taką możliwość i już jako młodzian
coraz częściej marzył o dniu, w którym stanie w szeregi jakiejś armii i ruszy w
bój na jej czele. Marzył, że pod jego komendą, żołnierze wydadzą ten
przewspaniały, budzący przerażenie okrzyk, wrzask rycerskiego zjednoczenia i
całkowitego oddania, popędzą na wroga ile sił w nogach; że przeleją krew, a on
będzie na czele. ... Będzie pędził na samym czele.
Pomyśleć, że jego nadzieje i ambicje rozwiały zwykłe czworonożne koniska. Od
pierwszego zetknięcia z tymi zwierzakami widział, że bogowie nie chcą, by stał
się dowódcą; że nie chcą go widzieć w roli generała. Każdy wierzchowiec na
którego go wsadzono, stawał się nagle bardzo niespokojny i wyjątkowo
agresywny. Nie ponosiły tylko klacze. Na klaczach mógł
jeździć w nieskończoność. Pech chciał, że tradycja miasta z którego pochodził
głosiła, iż prawdziwy wódz musi jeździć na prawdziwym, bojowym ogierze. Zwykły
dziesiętnik, musiał dosiadać przystrojonego ogiera, żeby być poważanym i zdobyć
reputację. Generał zaś, jeździć musiał na czystej krwi koniu, przystrojonym lwią
skórą. Falko de Schorch, skończył dosiadając tarantowate
konisko, nazywane przez miejscowych "Sztygar" . Nie został też generałem. Po
dwudziestu kilku latach starań i udowadniania swej przydatności dla wojska,
został setnikiem. A jego przekleństwo? Niemożliwe do
spełnienia pragnienie? Marzenie którego nie można zrealizować? Wszystkiemu winne
były konie.- Na pooomooc!- wrzeszczał.- Koń poniósł!!
Bogowie miłosierni! Sztygar ani myślał zwolnić. Nie
interesowało go czy dosiadający go głupiec woła do ludzi czy do wszechmocnych
Panów Krain, którzy tak często zsyłają na ziemię wielkie kataklizmy. Poczuł
niebezpieczeństwo i interesowała go teraz tylko ucieczka. Wyciągał łeb i pędził
przed siebie. Gdy gnał, kotłujące się za nim liście mieniły się kolorowo, wolno
opadały na zbitą ziemię. Cały czas pędząc, śmignęli przez
rozdroże, gdzie Falko dojrzał pasącego się karego wierzchowca. Nie dojrzał
właściciela, zbyt szybko zniknęli w lesie i gęsto rosnące drzewa zasłoniły mu
widok. Odzyskał jednak nadzieję. Wydarł się tak głośno, że omal nie wypadł z
siodła. Echo poniosło wrzask aż po krańce targanego wichrem
lasu. Gdy po niedługiej chwili usłyszał za sobą tętent
kopyt, wiedział, że jest uratowany. Ale pewności nie miał.
Czy można mieć pewność w sytuacji takiej jak ta? Sztygar
gnał do przodu jak rozwścieczony buhaj pędzący by staranować ofiarę. Nie
interesowało go nic co działo się wokół. Istniała dla niego tylko
droga.- Pomocy!- krzyknął setnik mając nadzieję że pędzący
za nim jeździec go słyszy. Odległość między nimi wynosiła dobre dziesięć metrów
i gwałtownie malała. Sztygar był piekielnie zmęczony, biegł coraz wolniej, a koń
pędzącego za nimi jeźdźca musiał być wypoczęty, bo bez większego kłopotu
doganiał tarantowatego ogiera setnika. Falko przezwyciężył
strach i odwrócił głowę. Chciał dostrzec swego niedoszłego wybawiciela. Zobaczył
gnającą w jego stronę czarną, okropnie wychudzoną szkapę o odrapanej sierści i
paskudnie naciągniętej skórze. Na niej, na oklep jechała przedziwna postać
wyglądem przypominająca człeka. Na głowie postać miała
obity kapalin z daszkami policzkowymi i zasłoną na nos, a resztę twarzy kryła
jej szeroka brudna chusta. Na torsie napierśnik, który od ramienia przecinał
gruby pas, wiązany pośrodku sznurem ze splecionych
rzemieni. Postać pędziła za nim jeszcze przez dłuższą
chwilę, potem niczym zjawa, zatonęła w tle. Przeszył go
strach. Po galopującej szkapie nie zostało nic. Nawet ślad na
ziemi. Było słychać tylko szmer. Gdy
wszedłeś do lasu śmierć na się sprowadziłeś. W jednej
chwili przestał się martwić tym, że Sztygar poniósł i jego umysł zaprzątnęła
inna myśl. Zanim opuścił Borvik, mówiono mu, że podejmuje się trudnej wyprawy.
Że w tym lesie dzieją się dziwne, niewytłumaczalne rzeczy. One jednak się tym
nie przejmował: "Gościniec jest bezpieczniejszy niż łono matki"- mówił. A teraz
było za późno. Zgodził się na to wszystko żeby tylko podlizać się przełożonym.
Zastanawiał się, jak bardzo będzie tego żałował. Odpowiedź
nadeszła znienacka. Na drogę, tuż przed nim, wypadł niespodziewanie kary ogier.
Sztygar stanął na tylnich nogach, zarżał. Falko naciągnął wodze, wyciągnął się
do tyłu i zakrzyknął przeraźliwie. Wodze strzeliły doniośle, żemień pękł i
setnik zwalił się z hukiem na ziemię. Czarny ogier
zatańczył w miejscu dzwoniąc kopytami. De Schorche
przetarł czoło. Poczuł, że powyżej brwi ma wąską ranę, która powoli zaczynała
krwawić. Sztygar zarżał głośno i nie zwracając już uwagi
na swego właściciela pogalopował dalej. Koń który wypadł
na gościniec z lasu nie był tym samym, który pędził za setnikiem i
niespodziewanie znikł. Tamten był kościsty i zaniedbany a ten miał zdrową i
lśniącą sierść. Jeździec spoglądał na setnika z góry.
Siedział w dużym, ciemno barwionym siodle przy którym w specjalnej pochwie
trzymał kuszę. Za tylnim łękiem miał zwiniętą derkę i złożony w cztery,
obwiązany czarny płaszcz. Odziany był na czarno. Spięty
szerokim pasem, u którego oprócz prymitywnego noża o rękojeści z rogu jeleniego
miał małą owiniętą w skórę manierkę. Miał na sobie ciemną tunikę z wiązanymi
rękawami wsuniętymi w skórzane, jeździeckie rękawice z wycięciami na palce. Tors
okryty miał podbijaną skórzaną kamizelą przeciętą dwoma grubymi pasami spiętymi
zszorowaną srebrną klamrą. Na plecach miał dwie szable wieszane na krzyż w
pochwach. Falko chciał krzyknąć ale wydał z siebie tylko
ciche charknięcie.- Ćśśśś.... - nieznajomy przyłożył palec
do ust i zeskoczył z kulbaki. Miał spokojną twarz
naznaczoną długą blizną, idącą przez prawe oko; zaczynała się na policzku a
kończyła lekko ponad brwią. Czarne, poskręcane w nieładzie
włosy muskały mu ramiona. Najdziwniejsze miał oczy: czarne i nieprzeniknione jak
toń wody o źrenicach zdających mieć kolor ciemnożółty.-
Bądź cicho- powiedział do setnika. Falko był cicho.
Jeszcze nigdy w życiu nie siedział tak cicho jak w obecności tego człowieka.
Nieznajomy zdawał się nasłuchiwać, jednak jedyne co dało się usłyszeć to
hulający wiatr, szepczące liście i zduszone huki gromów wśród
chmur.- Jesteś z karawany?- zapytał
nieznajomy. Falko zawahał się. Ale tylko na
chwilę.- Tak. A wy kim jesteście?-
Nie tym, za kogo mnie masz. To nie ja za tobą jechałem. Polowałem tutaj i
usłyszałem twoje wołanie.- A więc kim
był..- Ten który cię gonił?- Podobni
jemu napadli naszą karawanę.- Wiem. Daleko
stąd?- Pięć staj drogą.- Dziwię się
że żyjesz, nastaw się na to że nie zobaczysz już
przyjaciół.- Nazywam się Falko de Schorche i pochodzę z
Borviku. Jestem znamienitym setnikiem. Zostałem wysłany z karawaną do Talikardu,
z dobrym słowem i oczywiście zaufaniem mego dobrego władcy. Muszę dowieść towary
na miejsce.Wchodząc do lasu, śmierć na się
sprowadziłeś.- Cśśś... - nieznajomy znów przyłożył
palec do ust.- Wracają. Niebo było ciemnogranatowe. Chmury
ostatnimi siłami przytrzymywały deszcz. Wiatr wiał jak
szalony. Śmierć na się... .
Nieznajomy wstał, po czym stanął na środku drogi. Wicher targał jego
włosami. Spory kawał drogi przed nim, na środku gościńca
ni stąd ni zowąd pojawiła czarna szkapa. Stała tam bez ruchu, głowę trzymając
spuszczoną przy ziemi. Nieznajomy nawet nie drgnął.
Spodziewał się tego. Jeździec- zjawa siedzący na szkapie
patrzył w ich stronę zza zasłony kapalinu. W obu rękach trzymał wodze. Chwilkę
potem pociągnął za nie i skierował szkapę w ich kierunku.
Łowco... . Nieznajomy zmarszczył
brwi:- Wstań i zejdź na pobocze, mości Falko. Tylko
oglądaj się za siebie, Oni są wszędzie. De Schorche zerwał
się z ziemi i powiódł wzrokiem wokoło. W chwilę potem już siedział w przydrożnym
rowie. Wychudła szkapa jechała w ich kierunku. Na drodze
pozostał już tylko nieznajomy i jeździec. Wiatr rozrzucał zsypujące się z drzew
wielobarwne liście. Ani jeden ani drugi nie zwracał na to uwagi. Nieznajomy
stał, a jeździec siedział w siodle bez ruchu. Śmierć na
się sprowadziłeś łowco! W chwilę potem jeździec spiął
kobyłę do galopu. Zwierze zarżało dziko i puściło się na przód środkiem
drogi. Nieznajomy przygarbił się lekko i chwycił za
rękojeści szabel przewieszonych przez plecy. Nie wyciągnął ich.
Czekał. Jeździec puścił wodze i wydobył miecz z pochwy
przy pasie. W następnej chwili jego wychudły wierzchowiec niczym mgiełka
rozpłynął się pod nim, a on sam powoli sfrunął na ziemię trzepocząc zdartą
peleryną. Stanął o dwadzieścia kroków od nieznajomego. Zakręcił mieczem w dłoni
i ruszył przed siebie. Nieznajomy wyrwał szable z pochew,
w trzech susach doskoczył do zjawy i jednym płynnym cięciem ściął jej dłoń
wznoszącą się do góry wraz z mieczem. Po chwili drugą szablą ciął przez korpus,
od dołu do góry, zakręcił się w miejscu i płaskim machnięciem skrócił zjawę o
chroniony kapalinem łeb. Bezgłowe ciało runęło na
wyścieloną liśćmi ziemię rozdmuchując je na wszystkie strony swym upadkiem.
Zakotłowało się i zamieniło kolorowo. Falko de Schorche
przełknął ślinę. Nigdy nie widział czegoś podobnego. Oglądał już walki a nawet w
kilku uczestniczył, ale żadna nie rozstrzygała się w tak szybkim tempie. Za to w
każdej lały się potoki krwi a tutaj nawet jedna kropelka nie splamiła świecących
szabli nieznajomego. Stał tam, nad zwłokami pokonanej,
bezgłowej już zjawy. Stał jakby zastanawiając się co teraz
zrobić. Spojrzał na Falka, a ten aż
podskoczył.- Uciekaj stąd, panie De Schorche. Uciekaj i
nie wracaj. W następnej chwili schował szable do pochew i
ściągnął z prawej dłoni rękawice. Strach rozdarł serce
setnika, gdy leżące na ziemi ciało zaczęło się wić i przeraźliwie charczeć.
Nieznajomy brutalnie przytrzymał je nogą, rozłożył prawą dłoń, zamknął oczy i
uderzył w wijące się cielsko. Nagle mleczny blask oślepił
mości De Shorcha i tysiące liści zaszemrało złowrogo. Zdawało się słyszeć
szaleńcze rżenie kościstej szkapy i miliony szeptów należących jakby do
niewidocznych pobratymców bezgłowego jeźdźca. Nieznajomy
zaciskał zęby i zmagał się z niewidzialną dla śmiertelnika siłą. Błysk przemknął
jego dłonią i pomknął za podbijaną kamizelę. Nie minęła dłuższa chwila, jak i
spod niej błysnęło oślepiające światło. Wtedy mężczyzna oderwał rękę od korpusu
bezgłowego i runął w tył. Opadł ciężko na ziemię. Znów się
zakotłowało. Znów się zamieniło kolorowo. Zapadła cisza.
Tylko wiatr smagał tańczące wierzchołki drzew.Po jeźdźcu zostało tylko
wspomnienie i pamiątki w postaci jego skąpego odzienia. Falko nigdy nie widział
czegoś podobnego. Bał ruszać się z miejsca. Nie wiedział co stanie się, gdy
wejdzie na gościniec. Może zjawa powróci? A może powrócą Oni. A kim u licha są
Oni? Nieznajomy wybawiciel ostrzegał go. Czyżby chodziło o zjawo podobne stwory
jak ten tutaj? Stwory które zaatakowały jego karawanę?-
Falko- usłyszał.- Mości De Schorche... . Pomóż mi wstać.
Podbiegł i pomógł, choć bał się bardzo. Nie był pewny tego co zobaczył. Nie
wierzył własnym oczom.- Co się wydarzyło?- zapytał rękawem
przecierając krwawiące czoło.-Kim oni byli?- Pytasz o te
stwory? To przez ludzi zwani Mroczni Łowcy, powinieneś to wiedzieć, setniku
Falko.- Ale szczerze mówiąc nie wiem. Choć przyznaję,
ostrzegano mnie, zanim wyruszyłem. Dziwię się trochę: czemu nie zaatakowały jak
jechałem do Talikardu, tylko w drodze powrotnej?- Spójrz
na niebo, mości De Schorche- mówił nieznajomy cały czas trzymając spuszczoną
głowę.- Mroczni Łowcy nie cierpią światła słonecznego. Atakują tylko wtedy, gdy
słońca nie widać.- Gdy słońca nie widać? A niech to... . A
wy kim jesteście? Jestem wam winien podziękowania mości...
.- Naytrel.- Dziękuję, mości
Naytrelu. Bardzo dziękuję. Na początku obawiałem się, że to wy jesteście jednym
z tych Łowców. Nikt się tu nie zapuszczał ostatnimi czasy; gościniec obrósł
trawą... . Musicie być bardzo odważnym człowiekiem, skoro polujecie w tym lesie.
Choć to co tutaj widziałem, nie przypominało mi
polowania.- Wiem.- A więc? Kim że
jesteś, wybawicielu? Naytrel spojrzał na setnika i kolejne
słowo utkwiło Falkowi w gardle. Oczy nieznajomego wyglądały przerażająco.
Tęczówki stały się czarne, a w samym ich środku zabłysły żółte
źrenice. Naytrel nie odpowiedział. Z oddali dobiegł ich
głośny tętent kopyt.- Na Boga! Wracają!- zakwiczał De
Schorche i czmychną na pobocze drogi. Jego wyzwoliciel
ponownie chwycił za szable, ale ich nie wyciągnął. Stał i czekał, aż konni się
zbliżą. Jak się po chwili okazało nie byli to kolejni
Mroczni Łowcy. Na trzech podkutych i osiodłanych koniach
zbliżali się do nich trzej rycerze z herbem Borviku na piersi. Jeden był ranny,
trzymał się za bok. Dwaj pozostali byli wydawało by się w doskonałej kondycji, z
czego jeden bez wątpienia obydwóm dowodził. A był to mąż z włosami rudymi jak
ogień, sciągniętymi w kitę, z twarzą noszącą długą bliznę idącą od kącika ust i
niknącą za koszulą. U boku miał długi miecz z głowicą w kształcie krótkiego
języka ognia.- Ależ to Savro!- wykrzyknął Falko i wyleciał
na gościniec stając obok Naytrela.- To mój dziesiętnik i dwaj moi rycerze! Ah
mości Naytrelu, jak mam wam dziękować? Zostanę wam dłużnikiem aż do śmierci.
Uratowaliście mi życie! Macie wdzięczność Falka de Schorche, znamienitego
setnika Borviku. Jeżeli kiedykolwiek pojawicie się w Borviku, liczcie na mą
gościnę!- Dziękuję. Ale raczej nie
skorzystam.- Wasz wybór.- wzruszył ramionami setnik i
zerknął w stronę podjeżdżających rycerzy.- Nic wam się nie
stało mości Falko?- zapytał ten z kitą.- Nic Savro, dobrze
że jesteś. Pędźmy do domu czym prędzej. Chcę zapomnieć o tym lesie. Niech armia
się tym zajmie, ja mam dość.- Jak sobie życzysz, mości
Falko. A on ?- To mój wybawiciel i od dzisiaj jestem jego
dłużnikiem. Naytrel milczał.-
Dziękuję za pomoc, panie Naytrel- Savro wychylił się w siodle, wyciągną rękę.-
Możecie mieć świadomość że pomagacie żołnierzowi z Borviku. Żołnierz pozostanie
dłużny aż do śmierci. Naytrel podał mu
rękę. W chwilę potem Savro pomógł setnikowi przy wsiadaniu
na konia. Następnie sam nań wskoczył i zapytał przez
ramię:- Gdzie teraz panie?- wojownik napiął wodze.-
Wspomóc ludzi na polanie? Te znikające demony wybiją naszych w
pień.- To Mroczni Łowcy, Savro. A i każda bitwa musi mieć
trupy. To tylko robaki, a ja stoję na ich ścierwach z łopoczącą flagą w
ręku.- Czyli do Borviku panie?- Do
Borviku. Ale wstrzymaj się jeszcze, mój dobry Savro. Mości Naytrelu, czy na
pewno nie chcecie jechać ze mną i zakosztować mej
gościny?- Wskaż mi drogę na tę polanę.- powiedział- Pojadę
wspomóc twoje "robaki"... .- Żołnierzy znaczy? Ależ nie,
nie musisz wyświadczać mi kolejnej przysługi. Oni zapewne sami poradzą sobie
doskonale. Z resztą wynająłem też małą bandę do ochrony mojej karawany. Daj
spokój, dobry Naytrelu.- Ależ to byłby problem- powiedział
Savro.- Musicie być piekielnie odważnym człekiem, skoro walczycie z tymi
zjawami. Nas dwóch nie dało rady jednej.- Trzeba wiedzieć
jak z nimi walczyć- odparł spokojnie Naytrel. Savro
uśmiechnął się kpiąco i pokiwał głową:- Albo być rivelvem-
rzekł.- Ruszajmy! Naytrel powiódł za nim wzrokiem.
Poczekał aż dźgnie ostrogami konia, aż ruszy. Poczekał aż odjadą i zniknął za
najbliższym zakrętem. Wtedy to założył na dłoń rękawiczkę,
rozprostował palce i ruszył dosiąść swego wierzchowca. Nie chciał nigdy więcej
widzieć Falko de Schorcha na oczy, gdyż był naprawdę podłym
człowiekiem.2. Przegalopował pięć staj jak zwierze
starające się umknąć przed pożarem lasu. Już z daleka widział ciągnące się w
niebo smugi dymu, mknące w górę zza tańczących koron drzew.
Dym rozmywał się w nicość, rozwiewany silnymi podmuchami
wiatru. Gościniec biegł cały czas prosto, aż do momentu
opuszczenia lasu, gdzie skręcał na zachód. W tym właśnie miejscu znajdowała się
olbrzymia polana, na której toczył się śmiertelny bój. Na
samym środku pobojowiska, gdzie najwięcej się działo, stłoczyły się wszystkie
wozy z karawany. Większość przewalona na bok a kilka kołami do góry. Jeden z
płonącą plandeką i złamaną osią leżał na poboczu wraz z dwójką zabitych
koni. Na pobojowisku nie panował chaos. Obrońcy trzymali
się blisko siebie, nie oddalali się od powalonych wozów. Było ich niewielu.
Naytrel naliczył dziewięciu, lecz może się mylił, wiatr zmieniał kierunek i dym
z płonącego wozu otulał polanę. Zasłaniał widoczność.
Wśród obrońców dostrzegł czterech krasnoludów, dwóch mężczyzn, trzy kobiety i
zaciekle ujadającego psa. Mroczni Łowcy nadchodzili z każdej strony. Kolejno
pojawiali się wśród drzew. Na ziemi leżało ich paru, kilku pozbawionych
członków. Ale wstawali. Budzili się. Jeden za drugim. Budzili się i z głośnym
charkotem dalej pędzili by przelać krew. Dało się też
dostrzec wielu innych członków karawany. Ich trupy leżały porozsiewane po całej
polanie. Wiele ciał było brutalnie zmasakrowanych. Ze
wszystkich tam obecnych, największą trzeźwość zachowały krasnoludy. To musiała
być ta banda od ochrony, o której wspominał Falko de Schorche. Krasnoludy
zapalały pochodnie i odstraszały łowców światłem ognia. Wiedziały chyba, że ich
wielkie topory na nic się tutaj nie zdadzą. Wiedziały, że stal jest tutaj
bezużyteczna.- Nie wejdą za wozy!- wrzeszczał siwobrody
krasnolud będący bez wątpienia przywódcą.- Ogniem ich! A któraś się zbliży to z
topora jej!- Narsen!- zawołał do niego jeden z ludzi.-
Konie się płoszą!- Każ babom je przytrzymać!- wrzasną
krasnolud.- Dajcie ognia jeszcze! Bo się przedrą!- Tam!
Tam! Jeden przełazi!- Barn!- wrzasnął Narsen do jednego z
krasnoludów.- Z topora skurwiela! Dobrze! I ogniem !-
Konie się płoszą!- wrzeszczała któraś kobieta.- Nie
puść!!!- Długo tu nie wytrzymamy!- przekrzyczał go
mężczyzna.- Zamknij mordę!- opluł się Narsen.- Pilnuj
tyłów!- Nie.. . Nie mogę! Ten charkot jest nie do
wytrzymania!!- Nie szczaj w gacie! Pilnuj
tyłów!- Naaarseeeen! AAAAAAAA!!-
Barn! Na tyły! Przedarli się!! Baaarn!- Konie!!! Panie!!
Nie dam rady!!!- Na Bogów!-
Baaaaarn! Z topora!- Dajcie tu ognia!!! Przedzierają się!!
Jest ich za dużo!- Thorno i Ferth zostańcie tu! Barn
chodź ze mną!- Idę!- A to co za
diabeł?!- Gdzie?!- Tam!
Zobacz! Naytrel galopował w ich stronę. Wychylił się w
siodle i zasiekł kilka stojących po drodze zjaw. Schował szablę i chwycił
mocniej wodze. Drogę taranował wywrócony wóz. Popędził wierzchowca i przeskoczył
go w długim skoku. Opadli zaraz za wozem, tuż obok
krasnoludów.- Ty tu dowodzisz?- zapytał siwobrodego o
imieniu Narsen; jednocześnie ściągając wodze szarpiącego się
konia.- Ja, bo co?- burknął
krasnolud.- Chcę pomóc. Długo nie wytrzymacie, musicie
czekać aż wyjdzie słońce. Do tego czasu, pomogę wam przytrzymać ich poza waszym
zasięgiem.- Coś ty za jeden?-
Nazywam się Naytrel- powiedział.- Z Dharmonu pochodzę.
Narsen zmarszczył brwi.- Każda broń się przyda.- raczej
krzyknął niż powiedział.- Zwą mnie Narsen! Ale nie mam na to czasu! Chodź z nami
na tył! Szybko!! Minęli ryczącego z bezsilności chłopa i
dwie panikujące kobiety. Jedna z nich cały czas mocowała się z zaprzężonym w wóz
koniem. Kto w las wejdzie wbrew naszej woli, ten śmierć
swym duchem jeno zaspokoi! Łowca pojawił się nagle. Wyrósł
przed nimi jak spod ziemi i sięgnął po miecz. Zareagowali błyskawicznie.
Biegnący z przodu Narsen powalił go kopniakiem, Barn zatopił w nim topór a
Naytrel odrąbał łeb. Zjawa upadła i zaszamotała się silnie, przewracając z boku
na bok.- Pozbawcie ich większości członków, a będą
praktycznie bezsilni.- powiedział poważnie Naytrel.- Będą żyć, ale nie już tacy
groźni.- Słyszałeś Barn?! Zarzynamy!
Atakowali razem. Jeden obok drugiego. Siekli każdą pojawiającą się przed nimi
zjawę. Uderzali bez wytchnienia, nie pozwalali się przedrzeć. Nie dopuszczali
nawet takiej możliwości. Zaraz obok wrzeszczała kobieta,
targający się w powrozach koń nie dawał jej żadnych szans. Na dodatek,
nieszczęśnica zaplątała dłoń w wodze. Nie było ratunku.
Wierzchowiec stanął dęba i ruszył przed siebie. Kobieta chwyciła lejce obiema
dłońmi, resztkami sił starała się wciągnąć na grzbiet rozszalałego ogiera. Nie
dała rady. Koń pociągnął za sobą wóz, popędził naprzód taranując po drodze parę
Mrocznych Łowców.- Zostańcie sami!- wrzasnął Naytrel
chowając szable.- Zaraz wracam! Rzucił się biegiem w
stronę swego wierzchowca. Dopadł go, spiął do galopu i popędził za oddalającym
się wozem. Kobieta ostatkiem sił trzymała się
trzeszczących wodzy, czubkami butów ryła ziemię, zaciskała zęby. Była bezsilna,
mogła się tylko trzymać. Przerażony koń pędził na oślep przed
siebie. Naytrel gnał tuż za nimi. Cały czas popędzał
konia. Dopędził ich, wychylił się w siodle i przygotował go
skoku. Wóz natrafił na kamień, obił się, podskoczył i
zakolebał niebezpiecznie. Wierzchowiec zarżał. Kobieta wrzasnęła przeraźliwie,
wodze strzeliły i zerwały się z trzaskiem.. . Runęła prosto pod
koła. Koń Naytrela zarwał łbem. Rivelv cudem uniknął
upadku. Wóz zatrzeszczał, podskoczył jeszcze kilka razy,
zakolebał się ponownie, przechylił, przejechał chwilę na jednym kole i przewalił
się na bok. Naytrel zciągnął wodze, jego wierzchowiec
stanął dęba, zarżał. Rivelv zeskoczył z kulbaki, spadł na kolana, na czworaka
dopadł leżącej twarzą do ziemi kobiety.- Nie!... -zacisnął
zęby, nachylił się nad nią. Oddychała.- Spokojnie-
powiedział.- Leż tutaj. Kobieta kaszlnęła. Ciężko
oddychała.- N... . Nie... nie odchodź..
.- Zostanę tu!- zmarszczył brwi i zerknął w stronę
walczących: Barn i Narsen doskonale dawali sobie radę. Podobnie też ich kompani:
Thorno i Ferth, walczący z drugiej strony.- Zaczekaj jedną
chwilę- mówił.- Zaraz wyjdzie słońce i te demony zniknął.-
Nóg nie czuję... .- powiedziała.- Mam k.. k.. Krew mam w ustach...
. Milczał.- Obróć mnie, chcę
zobaczyć... . Obrócił ją.
Delikatnie. Twarz miała spokojną, lekko pomarszczoną.
Przyjemne spojrzenie błękitnych oczu. Sądząc po odzieniu pochodziła z jakiejś
małej wioski. Na pewno nie była mieszczanką.- Masz łagodną
twarz... . Nieznajomy.- powiedziała.- Pomogę ci, pani.
Musimy tylko zaczekać na światło.- Ja zobaczę światło. Już
wkrótce.- Pani... . Kaszlnęła. Z
kącika ust pociekła jej krew.- Ściągnij mi z palca
pierścionek.... . Ściągnął.- Oddaj
go mej córce na Wierzbowych dolinach. Błagam cię... . Jedyna pamiątka.. . To
mała.. mała... Trafisz tam.. Nieznajomy? Kaszlnęła znowu.
Kropelki krwi chlupnęły mu na twarz. Śmierć...
.- Obiecaj mi. Nie zawahał
się.- Obiecuję- powiedział.- Dobrze-
szepnęła; prawie niedosłyszalnie. Klęczał tam jeszcze
przez dłuższą chwilę. Zdawał się płakać, ale nie płakał. Nie
potrafił. Płakać będą inni. ...
Łowco... Uniósł się z ziemi chowając pierścień za pazuchę.
Nie powstał jednak do pionu. Tuż za nim pojawił się kolejny Mroczny Łowca.
Wzniósł miecz nad głowę i charknął groźnie. Rivelv w
ostatniej sekundzie zdołał uskoczyć w bok i przeturlać się pod nogi swego
wierzchowca. Nie udało mu się jednak go dosiąść. Koścista ręka złapała go za
kołnierz i odciągnęła na bok. Daleko na bok. Ogier zarżał i odbiegł na
bezpieczną odległość. Pojawili się nagle i było ich wielu.
Otoczyli go z każdej strony. Nie miał szans. Cały czas któryś rwał go za
kołnierz, odciągał od wierzchowca. Byli wszędzie, z każdej strony. Wszędzie
słychać było piekielne charczenie. Śmierć łowco! Śmierć
łowco!! Zaklął. Nie mógł wyrwać się z silnego uścisku
kościstej dłoni. Z pochwy przy pasie wyciągną nóż o rękojeści z rogu jeleniego.
Przebił trzymającą go łapę na wylot, przekręcił i pociągnął. Dłoń rozerwała się
wpół, uścisk puścił. Wstał do pionu, cisnął nożem w
najbliżej stojącego Łowcę i chwycił za szable. Nie zdążył wyciągnąć. Jeden
dopadł go w długim skoku, zwalił go z nóg. Znowu przygniótł siadając na piersi.
Szybkim ruchem wyciągnął miecz i zamachnął się potężnie.
Naytrel zacisnął pięści, uderzył prawą w obwiązaną szmatą paszczę zjawy.
Natrafił na daszki policzkowe; pieść zabolała. Uderzył jeszcze raz, z lewej.
Potem z prawej i znowu z lewej. Strącił ją z siebie, odebrał miecz i zatańczył
wkoło tnąc wszystko i wszystkich. Nic to nie dawało, Mroczni
wracali.Śmierć na się sprowadziłeś, łowco. Śmierć na
się. Jedyną nadzieją było światło którego i tak widać
nie było. Na niebie pojawiały się pierwsze dziury wśród chmur. Była więc
nadzieja. Wszędzie leżały trupy członków karawany. Było
ich wielu. Bardzo wielu. Wszędzie trupy! Wszędzie zjawy!
Wielu. Bardzo wielu.- Narsen!- wydarł się Naytrel
wymachując na oślep zjawim mieczem.- Pomocy! Oberwał
płazem prosto w głowę. Puścił broń i opadł bezsilnie na ziemię. Upadł pomiędzy
dwoma trupami na twarde, wystające spod ziemi kamienie.
Plecy zabolały. Zjawy nadeszły. Otoczyły go i spojrzały
nań z góry. Ze wszystkich stron. Wszystkie z mieczami w dłoniach, wszystkie
gotowe by zabić. Spoglądały na niego z ciemności kapalinów. Przestały charczeć.
Przestały wydawać jakiekolwiek odgłosy. Patrzyły. Wydawało
mu się że widzi ich oczy. Przerażające, nieludzkie, jakby wężowe. Wydawało mu
się że chcą, żeby je widział. Że chcą go przerazić. Jeden
z nich stanął dokładnie przed nim. To był ten z roztrzaskaną dłonią. Wziął miecz
od kompana i zbliżył się do nieruchomego teraz rivelva. Przykląkł przy nim i
przyłożył ostrze do jego piersi. Za braci...
.- Mam was w dupie!- warknął z
pogardą. Za braci... . Nagle, leżące
obok zwłoki mężczyzny zaczęły dygotać. Zaczęły wstrząsać nimi piekielnie silne
drgawki. Łowcy zwrócili na to uwagę. Wszyscy, nawet ten
klęczący przy Naytrelu. Z trupem leżącym z drugiej strony
działo się dokładnie to samo. Zaczął dygotać a po dłuższej chwili drgawki stały
się o wiele silniejsze, do tego stopnia, że ciało zaczęło
podskakiwać. Naytrel zmarszczył brwi. Nie wiedział co się
dzieje. Ciało zabłysło nagle i momentalnie przestało
drgać. Zaczęło napinać się i pękać jak stara, znoszona kurtka. W sekundę potem z
ludzkiego trupa szarpnięciem wyrwał się ludzki szkielet. Opleciony był
krwawiącymi ścięgnami z których uwalniał się szamotaniem. W jego czarnych
oczodołach zapłonęło jaskrawo zielone światło, rozświetlając wnętrze
czaszki. Naytrel zmarszczył brwi. Widok był
ohydny. Przyzywacz powraca..
.Powraca! Ni stąd ni zowąd pojawił się wysoki, kościsty
mężczyzna w upaćkanej szarej pelerynie, o twarzy spokojnej i skupionej. Miał na
sobie znoszoną, białą koszulę z mankietami, na której nosił przepiętą pasem
kolczugę. Do spinanego klamrą w kształcie czaszki pasa przyczepiony miał oprócz
toporka, sporej kiesy i kilku medalików z ptasimi piórami, niewielki mieszek, o
tajemniczej zawartości. Przez plecy przewieszoną miał kuszę, a kołczan z
pociskami, przytwierdzony paskiem powyżej kolana. Obuty był w jeździeckie
sztylpy z obcasem i bez ostróg.- Thorerasternalat!-
wrzasnął. Przyzywacz powrócił!
Kościotrupy jak na rozkaz schyliły się po zakrzywione miecze krucho zgrzytając
stawami. Chwyciły broń w długie, białe szkielety dłoni i powstały do pionu.
Wszystkie równo, razem.- Możesz już wstać, żywiaku-
powiedział kościsty mężczyzna z kuszą na plecach. Naytrel
zmarszczył brwi. Mężczyzna miał spokojny i miły dla ucha
głos.- Blask rozświetli polanę- mówił.- Zaraz zniknął w
lesie, a pojawią się dopiero w nocy. Wstań. Wstał- bardzo
szybko. Nie ufał mu. Mężczyzna miał szare jak proch włosy,
długie, związane w jeden gruby warkocz rozdwajający się przy końcu w dwie
kitki.- Zwą mnie Nirvec- przedstawił się.-
Witaj. Zaraz po tych słowach zza chmur wymknęły się
pierwsze promienie słońca. Mroczni Łowcy poczęły znikać. Jeden za drugim. A gdy
blask słoneczny okrył polanę, rozpłynęły się w nicość i nic po nich nie zostało.
Nawet ślad na ziemi.- He hej!!- wrzasnął Narsen zza
wozów.- Wytrzymaliśmy sukinsynów!! Mogą nas teraz w dupę
cmoknąć!- Jesteś czarownikiem jak przypuszczam?- zapytał
Naytrel.- Jestem. I wiem, że nie przypuszczasz, a czujesz
to, żywiaku.- Hm?- Jesteś Rivelvem,
rozpoznałem cię od razu tak jak ty rozpoznałeś mnie. Mylę
się?- Nie.- Polowałeś na Mrocznych w
tym lesie hę? Nieźle też się obłowiłeś, ale mało brakowało, a sam stałbyś się
zwierzyną.- Dziękuję za pomoc.-podał mu rękę.- Nazywam się
Naytrel.- Naytrel? Ciekawe. Zawsze zastanawiałem się jak
to jest spotkać rivelva. Jesteś zapewne jednym z Sześciu?
Uniósł brwi w podziwie:- Wiele wiesz, Nirvecu-
powiedział.- Wiem- uśmiechnął się.- Chodźmy. Narsen i jego
kompani na pewno zaproszą nas do ogniska.- A więc znasz
Narsena.- powiedział szukając w trawie swojego noża o rękojeści z rogu
jeleniego.- Owszem. Ale to długa historia i nie chce mi
się jej przypominać, żywiaku.- Nie proszę o
to.- I dobrze. Musimy wyjechać z tego lasu. Znam ciekawe
miejsce na obozowisko. Czego szukasz?- Mojego noża. Już
znalazłem.- Mówiłem że znam ciekawe miejsce na
obozowisko.- Oby nie jakiś cmentarz!- zadudnił Narsen
nadchodząc.- Bez obaw, wredny
krasnoludzie.- Oberwali w ciry jak trzeba!- zarechotał
krasnolud.- Będą się trzymać z daleka, kozie boby w dupę kopane! Dzięki,
rivelvie, dzięki. A i tobie, stary Nirvi! Twoje wychudłe szkielety zawsze się na
coś przydają.- Jestem do usług Bareevanie Narsen- ukłonił
się nekromanta.- To chyba ja powinienem raz jeszcze
podziękować- powiedział Naytrel.- W końcu to mnie uratowałeś życie. Aczkolwiek,
jak znam nekromantów...-zawahał się.- Chcę powiedzieć że nigdy nie
przypuszczałem że któryś mi pomoże. Nirvec westchnął i
klepnął go w ramię. Nic nie powiedział.- Ruszajmy.-
powiedział Bereevan Narsen.- Idziesz z nami Naytrel?-
Pójdę z wami.
3. Przygotowania do opuszczenia lasu nie trwały
długo. Każdy chciał opuścić to piekielnie złe miejsce. Żyjące jeszcze konie
zaprzęgli więc szybko do trzech nieuszkodzonych wozów na które załadowali rzeczy
niezbędne, oraz te, które wydały się im najważniejszymi przedmiotami
wywiezionymi z Talikardu. Cała "banda od ochrony
karawany", w której skład wchodziły same krasnoludy, przeżyła jatkę na polanie i
w szybkim tempie załadowała wozy. Gorzej wyglądała sytuacja wśród innych
uczestników wyprawy. Zginęli prawie wszyscy, a część towaru została na polanie
na którą niewiadomo czy ktokolwiek kiedykolwiek wróci. Nie
licząc krasnoludów, ocalały jedynie dwie kobiety i mężczyzna. Cała trójka ukryła
się na jednym z wozów i przez całą drogę nie wychylała stamtąd
głowy. Przeżył jeszcze pies, olbrzymi, srebrzystopłowy
dog, którego Bereevan Narsen nazywał "Śmierdziwiatrem". Po
niecałej godzinie wyjechali z lasu. Nirvec powiódł ich w rozległą dolinę, gdzie
mieli spędzić noc. Znajdowała się tam opleciona winoroślami ruina małego
kościółka, który najwyraźniej spłonął wiele lat temu. Pozostały tu tylko
porośnięte pokrzywami zgliszcza i przednia część budynku, dzięki której można
było się zorientować co wybudowano tu
dawniej.*** Gdy księżyc wznosił się nad doliną,
ognisko już płonęło. Ogień dawał ciepło, a jego blask sprawiał, że wokół
malowały się tańczące cienie siedzących przy nim postaci.-
Jeśli nie będzie padać to nie będę narzekać.- powiedział Bereevan.- A jeżeli się
rozpada, to ty Nirvec będziesz pierwszym który zarobi kopa w
dupę.- A to czemu?- zapytał
nekromanta.- Temu że jestem przeciwnikiem spania pod gołym
niebem.- Wydaje mi się że miejsce jest dobre żywiaku, a
padać nie powinno. Nie widzę chmur.- He he... . On nie
widzi chmur.-zakpił krasnolud.- Jest jesień, bratku. Rano będzie parzyć słońce a
już w południe może lać jak z cebra. I nie nazywaj mnie
żywiakiem!!- Wybacz Narsen.- Ale
najbardziej to mnie zjeżył ten sukinsyn de Schorche! Mogę się założyć że
wiedział coś o tych duchach. Wiedział ze mogą nas zaatakować a mimo to nic nie
powiedział. Niech no ja tylko dorwę tego jebaka leśnego! Zobaczy co znaczy
zakpić z Bereevana Narsen! Kurwa jego mać! Niech go tylko
złapię! Naytrel siedział z boku na niewielkim wzgórku.
Plecami opierał się o wysoki słup, który musiał być częścią zrujnowanego
kościółka. W rękach obracał mały złoty pierścioneki myślał. Przed oczami
miał wyraz twarzy umierającej przed nim kobiety. Słyszał jej prośby, słyszał
głos.- Oddaj go mej córce na Wierzbowych Dolinach. Błagam
cię... . Błagam.... . W palcach obracał pierścionek.
Myślał. Dlaczego jeden musi umrzeć przez drugiego?
Dlaczego człowiek może wydać rozkaz, przez który innych dopadnie śmierć. Kto dał
ludziom takie przyzwolenie? Kim jest człowiek, żeby
pozwalać i patrzeć, jak ginie niewinna kobieta? Jakim jest człowiekiem ten,
który ucieka z pola bitwy pozostawiając na pastwę losu tych, którzy
bezgranicznie mu ufali? Kim jest taki człowiek? Czy jest Wielki i stoi z flagą
łopoczącą na wietrze? Czy jest robakiem, i zostaje zadeptany przez
innych?- Co robisz Naytrel? To był
Nirvec.- Khmmm... .- odchrząknął i schował pierścień do
kieszeni.- Nic. Rozmyślałem.- Dlaczego nie siedzisz przy
ognisku?- Nie chce mi się.- Nie
lubisz towarzystwa krasnoludów?- Nie, po prostu nie chce
mi się tam siedzieć. Potrzebowałem chwili samotności.-
Rozumiem.- rzekł nekromanta siadając na ziemi i wpatrując się z góry w
siedzących przy ognisku.- Skąd wiedziałeś o Sześciu?-
zapytał w końcu Naytrel. Nirvec uśmiechnął się pod nosem i
zerknął na niego.- Dowiedziałem się w paru miejscach.
Wędrując po świecie człowiek dowiaduje się wielu ciekawych
rzeczy.- A skąd dowiedziałeś się właśnie o
Sześciu?- Szczerze mówiąc nie pamiętam. Wiem jednak, że w
Dharmonie trenuje się takich jak ty. Sprowadzani są tam umierający z pola bitwy
i ludzie często będący już na skraju śmierci. W Dharmonie w jakiś sposób
doprowadza się ich do zdrowia, co wydaje się być zupełnie niemożliwe, a jednak
wykonalne. Wtedy, rozpoczyna się trening. Po jego zakończeniu człowiek staje się
Rivelvem. Z tego co wiem, znaczy to tyle co "strażnik", ale w jakimś starym,
pokręconym jak cholera języku.- Ciekawe- uśmiechnął się
Naytrel.- Zadziwiasz mnie.- A o Sześciu wiem niewiele.
Ponoć wytrenowanych rivelvów jest co roku tylko sześciu. Tych sześciu zostaje
wysłanych w świat w jakiejś misji. Jeśli się nie mylę, każdy ma jakąś
inną. Naytrel milczał.- Jaka jest
twoja misja?- zapytał poważnie Nirvec. Rivelv pokręcił
głową.- Rzeczywiście wiesz wiele, ale z tą misją, to lekka
przesada. W końcu każdy ma jakąś tam misję do spełnienia.-
Z tym się zgodzę.- kiwnął głową nekromanta. Siedzieli
przez chwilę w ciszy. Dochodził ich cichy trzask drewna w ognisku i szum wiatru,
przemykającego się wśród ruin starego kościółka.- Co cię
zawiodło w te strony?- zapytał Naytrel prostując ręce.
Nirvec ziewną.- Nie rozumiem-
powiedział. Rivelv uśmiechnął się pod
nosem:- Ja też wiem co nieco o
nekromantach.- Ciekawe.- Cóż. Ta
srebrna czaszka na twoim pasie oznacza że pochodzisz ze Wschodniej świątyni
Ter'sun, gdzie uczą takich jak ty. Z tego co wiem wasza świątynia leży w miejscu
nazywanym Cmentarzem Smoków. Uczycie się tam ożywiać martwych i to w pełnym tego
słowa znaczeniu. Celem Ter'sunu jest stworzenie "idealnych uzdrowicieli", jak
się nie mylę. Takich, którzy pokonają śmierć. Dlatego też, błędnym jest
nazywanie was nekromantami.- Teraz to ty mnie zadziwiasz,
Naytrel. Doprawdy.- Wydaje mi się, że jesteś w tej chwili
bardziej zaawansowanym czarownikiem. Potrafisz użyć magii i zdobyć władzę nad
kościotrupami. Choć jak dobrze wiemy, kościotrupy chodzą i poruszają się tylko
dzięki ingerencji twojej magii.- To się zgadza. Ale nie
wszystko jest prawdą. Naytrel roześmiał się
głośno.- Przypuszczałem że to
powiesz.- Naprawdę?- Tak. A czy
legenda o Wielkim Ershu jest prawdziwa?- Nie wiem. Ponoć
tak. Jednak wątpię aby jakiś czarownik potrafił ożywić czarnego
smoka.- Ja też szczerze mówiąc.-
Hej!- wykrzyknął Narsen.- Chodźcie tutaj! Pitrasicie się tam, czy
co?!- Zamknij się, zboczony krasnoludzie!- odparował mu
Nirvec.- Pitrasić to ty możesz swojego Śmierdziwiatra!
Bereevan pogłaskał doga po łbie.- Nie martw się. To było
do mnie- powiedział do niego. Naytrel wybuchł śmiechem.
Nirvec zarechotał.- Ależ kretyni- skomentował ich cicho
mości Pierpen: opasły i łysy grzelarz z Borviku siedzący przy ognisku razem z
innymi.- A niech się śmieją.- machnął ręką
Narsen.- Pheh.. . Co z was za krasnolud mości Bereevanie,
że pozwalacie na to, żeby dwaj chłystkowie się z was
nabijali?!- Zamknij się grubasie. Będę pozwalał na śmianie
się ze mnie kiedy będę chciał i komu będę chciał. Na razie, to nie pozwalam wam
gadać, mości Pierpenie. A jeśli choć piśniecie słówko, to udowodnię wam moim
toporem jaki ze mnie krasnolud. Grubas zmarszczył się i
poczerwieniał. Chciał coś powiedzieć ale prędko zrezygnował. Przeraził go widok
krasnoludzkiego ostrza.- No chodźcie tutaj!- krzyknął
Narsen do rivelva i nekromanty.- Przestańcie rechotać!
Zeszli na dół i usiedli przy ognisku. Otulił ich ciepły blask i zapach palonego
świerku.- Co wyście tam robili?- zapytał
Narsen.- Na pewno się nie pitrasiliśmy- uśmiechnął się
krzywo Nirvec.- No wiem przecież, głupku. Umiecie grać w
karty?- Potrafię grać w karty.-kiwnął głową Nirvec.- A ty
Naytrel?- Tak.- To dobrze. Barn,
rozdaj. Zagramy o "łyki".- O "łyki"?
Bereevan sięgnął za siebie i wyciągnął butelkę pełną taniej
jałowcówki.- O łyki wódki, bracie.-
Wątpię, czy komukolwiek uda się z wami wygrać- powiedział z humorem
rivelv.- To znaczy?- dopytał się
Narsen.- Jesteście pewnie w tym najlepsi, jak mamy
wygrać? Krasnolud pokazał mu zaciśniętą pięść i szybko
kiwnął głową.- Co to znaczy?- zapytał
Naytrel.- "Poświęcenie"- wytłumaczył mu Nirvec.- Chodzi mu
chyba o poświęcenie.- Ciekawe czy tamten chłop i te
dwie baby chcą z nami zagrać?- zapytał Narsen.-. Ferth, kopnij się i spytaj ich
czy chcą. A jak nie to chociaż baby zawołaj.- Zostaw ich w
spokoju- powiedział Naytrel.- Grajmy.***
Jałowcówkę wypiły krasnoludy. Bo to one głównie wygrywały "łyki". Po godzinie
trunku już nie było, a Narsen i jego kompani nawet nie odczuli działania
alkoholu. Poczerwieniały im tylko twarze i naszła ich ochota na zabawę w głupie
gierki.- A teraz- powiedział żółto brody Ferth, najmłodszy
z nich wszystkich.- Zabawimy się w "Gdzie byś uciekł?".-
Co to za gówno?- zapytał z ironią Nirvec, którego krasnoludzkie zabawy
doprowadzały do szału.- Wyobraźcie sobie, że jesteście w
więzieniu i pewnego dnia udaje się wam wymknąć niepostrzeżenie przez dziurę w
kracie.- No i co dalej?- No i
zaczynamy zabawę. Od Thorno zacznijmy. Gdzie byś uciekł?
Czarnobrody Thorno uśmiechnął się i strzelił palcami:- Jak
to gdzie? -zapytał.- Szukać innej bitwy i pakować się w sam środek rozróby!. He
hee! Ferth sięgnął za pazuchę i wyciągnął mały wiązany
mieszek, w którym trzymał trzy małe kości z dziwnymi znakami na ściankach.
Rzucił nimi obok siebie, popatrzał chwilę i powiedział:-
Nie pakuj się w żadne bitwy, kolego. W następnej oberwiesz piekielnie mocno i
cudem unikniesz śmierci. Nirvec
parsknął:- Krasnolud wróżbita a to dopiero...
.- Teraz ty, Narsen- mówił Ferth.- Gdzie byś
uciekł?- Do starej i bachorów. Dawno ich nie
widziałem. Ferth rzucił kośćmi.
Spojrzał.- Dobrze zrobisz. Oni też za tobą
tęsknią.- Teraz ja?- zapytał Barn.-
Tak.- Ja do najbliższego zajazdu, żeby nabimbać się jak
dziadzio Zachłyst!- Kości mówią, że któregoś dnia tak się
zachlasz że stracisz pamięć, a złodzieje okradną cię doszczętnie. Gacie ci nawet
zabiorą.- Nie myśl że się ograniczę.- nadymał się
Barn.- Spokojnie. Nałogowych alkoholików najtrudniej
nawrócić na dobrą ścieżkę. Ale jest to wykonalne i kiedyś mi się to kurna
uda. Nadeszła kolej Nirveca. Ferth się
zawahał.- Gram.- powiedział nekromanta.- Choć uważam tę
grę za totalną beznadzieję.- Gdzie byś
uciekł?- Nigdzie. Uciekają tylko
tchórze.- A więc umrzesz- powiedział szybko
Ferth.- Co?- Umrzesz.
Wkrótce.- Nawet żeś kośćmi nie rzucił!- rozłożył ręce
Nirvec.- Nie muszę.- A to czemu
niby?- W swoich podróżach rzadko kiedy masz towarzysza z
którym można porozmawiać. Nie ufasz też nikomu. Stąd ten
wniosek. Nirvec parsknął ponownie, wstał i
odszedł.- A wy mości Pierpenie?- Mam
was w dupie, tępe krasnoludy!- warknął.- Bawicie się w głupie gierki jakbyście
dopiero wczoraj z kołyski powychodzili.- Zamknij tą
śmierdzącą paszczę, opasły ścierwojadzie!- wściekł się Narsen i złapał topór.-
Chodź tu! No chodź tu mówię! Grzelarz
zbladł:- Błagam o wybaczenie mości Bereevanie... . Ja, ja
nie rozumiem... .- Wynocha! Nie chcę cię więcej dzisiaj
oglądać. Wynoś się bo ci dupę ogniem przypalę! Mości
Pierpen z trudem powstał od ogniska i czmychnął do wozów z dziwnym grymasem na
twarzy. Ferth nie zważając na kłótnię kontynuował
grę:- A ty, rivelvie? Gdzie byś
uciekł?- Mam przyjaciela w Talikardzie. Został tam w
tawernie "Kostka". Do niego bym pojechał. Ferth rzucił
kośćmi.- Spotkasz go wkrótce. Będzie to spotkanie pełne
przygód w których... . Chmmmm.... .W których któryś z was
zginie. Naytrel drgnął niezauważalnie, zmarszczył brwi.
Nie spodziewał się takiej odpowiedzi.-
Co?- Chmm... . Kości nie zawsze mówią prawdę, ale
uważałbym... .- A przestań już Ferth- wpadł mu w słowo
Narsen i zwrócił się do Naytrela:- Dzieciak ma świrka na
punkcie tych wszystkich gwiazd i innych gówien.- powiedział- Zająłby się
wojaczką jak jego ojciec. On chociaż czynami się w pamięci zapisał a ten tutaj?
Będzie kościami rzucał i w gwiazdy się lampił.- i znowu do
Fertha:- Odłóż te kości i przestań ludzi straszyć tymi
swoimi przepowiedniami! Ferth zebrał kości do mieszka i
schował za pazuchę.- Dobrze- mówił Narsen.- Powinniśmy
wziąć przykład ze Śmierdziwiatra i kłaść się spać bo już
późno.- Jestem za.- kiwnął głową
Barn.- Idziesz spać rivelvie?- zapytał Bereevan
Naytrela.- Tak.- A jutro? Jedziesz z
nami?- Nie.-pokręcił głową wstając.- Ruszam do
Talikardu.- Do "Kostki"? Przyjaciela chcesz
odwiedzić?- Mam taki zamiar.- powiedział idąc po derkę
zwiniętą za tylnim łękiem siodła.- Nie przejmuj się
przepowiedniami tego młodzika.- krasnolud spojrzał w ognisko.- Nigdy się nie
sprawdzają.- Nie obawiam się o to.- odpowiedział
rozkładając derkę na ziemi.- Chociaż nikt nie wie, co przyniesie przyszłość.
4. Rankiem następnego dnia był znowu sam. Było
piekielnie zimno, więc założył na siebie płaszcz. Samotnie opuścił dolinę
wyjeżdżając zachodnim stokiem, podczas gdy wozy z krasnoludami i ocalałymi
ludźmi wyjechały na wschód. Nekromanta zniknął wcześnie rano, lub poprzedniego
wieczora, bo nikt go nie widział. Nie zostawił tez nic po sobie. Nie dał żadnego
znaku, ani nie zostawił żadnej wiadomości. Rozpłynął się,
jak Mroczny Łowca. Słońce już wstało i leniwie pięło się w
górę na niebieskim tle czystego nieba. Godzina za godziną. Co raz wyżej i
wyżej. Rivelv wyjechał z doliny i podążył na zachód.
Przecinając łąkę i omijając wiatrołomy, przejeżdżając krótki odcinek lasem i
kawałek torfowiska dotarł do wydeptanej drogi, przecinającej niewielkie
wzniesienie na którym postanowił się zatrzymać i zerknąć na wszystko z
góry. Droga ciągnęła się w dół wzniesienia i pędziła
brzegiem sporego jeziora; dalej wymijała zarośniętą kapliczkę, ogrodzoną
omszałym i połamanym płotkiem, i znowu wjeżdżała w las ciągnący się tutaj wąskim
pasem od wschodu na zachód. Był to jednak naprawdę krótki odcinek lasu, bo po
pierwszym zakręcie drzewa zastępowały ogrodzone płotami
pastwiska. Skoro widać pastwiska, będzie też wieś i
schronienie, pomyślał zerkając w niebo. Nadciągnęły granatowe chmurzyska i cały
krajobraz zatonął w cieniu. Mocniej zadął wiatr i zatańczyły czubki buków
otaczających jezioro.- Trzeba się spieszyć- powiedział do
siebie i spiął konia.*** Za pastwiskami
stała wieś. Nazywała się "Małe pole" i całe szczęście miała niewielką karczmę.
Ulewa była bardzo silna i utrudniała podróż. Ziemia rozmokła i zmieniła się w
prawdziwe bagno. Naytrel wprowadził konia pod dach gospody
i przywiązał wodzami do barierki. Stały tam jeszcze cztery osiodłane wierzchowce
i dwa inne, zaprzęgnięte do aksamitnie czarnej, okazale prezentującej się
karety. Na drzwiczkach owej karety widniał symbol
klasztoru z Alandrii ( czarna góra z usytuowanym na niej kościele,
uwydatniającym się na jasnym, żółtym tle). W środku nikogo nie
było. Nim wszedł do gospody ściągnął płaszcz i otrzepał go
solidnie z kropel deszczu. W środku był niespotykany tłok i zaduch. Wydawałoby
się, że w tym niedużym pomieszczeniu zebrała się cała wieś i okoliczni
mieszkańcy; wszyscy stali, nikt nie siedział. Wiele osób zajmowało krzesła i
stoły, jednak zamiast na nich siedzieć stawali na nich i wychylali się ponad
wpatrzony w coś tłum. Ludzie w gospodzie gadali.
Komentowali zaistniałe wydarzenie.- Niech cyrulika
sprowadzą- mówili jedni.- Niech ktoś powie że w noszej wsi jest
takowy.- A sam idźże powiedz mądralo. Dobrze wiesz co się
stonie gdy tylko wmieszasz się w sprawy kościoła. Nam tylko na tacę dawać i
siedzieć cicho, nosa z chałupy nie wychylać!- A pomoc? A
zasługa u Najwyższego za pomoc duchownemu?- Nam tylko na
tacę dawać, rzekłem. Nie mieszać się. Z chałupy nosa nie
wystawiać.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Rivelv Zycie za Zycie2Godne życie za minimumWszystko za życie Into the Wild (Napisy pl)03 1 Sex za pieniądze czyli studenckie życieBylyczow Kir Zycie za triceratopsajezus oddal za nas zycie swe03 2 Sex za pieniądze czyli studenckie życie część 2Pastoreau Życie w Anglii za czasów rycerzy okrągłego stołuCzy Bierzesz Prawdziwą Odpowiedzialność Za Swoje Życiewięcej podobnych podstron