Pastoreau Życie w Anglii za czasów rycerzy okrągłego stołu


MICHAEL PASTOREAU

Życie codzienne we Francji i Anglii w czasach rycerzy Okrągłego Stołu

Rozdział pierwszy
1. Rytm życia
Jak się zdaje, człowiek XII wieku dość obojętnie odnosił się do czasu. Liczenie
godzin i dni,
wyznaczanie świąt ruchomych i problemy kalendarzowe to domena wyłącznie
duchowień-
stwa. Jedynie obowiązujące obrzędy religijne podkreślają doniosłość pewnych
momentów
życia, którym towarzyszą. Czas należy do Kościoła. Ani rycerze, ani chłopi nie
rządzą ryt-
mem swojego życia. Biernie obserwują bieg czasu. Są bezsilnymi świadkami
przepływu dni i
lat, które ich nieubłaganie posuwają ku starości i nieustannie wyznaczają każdej
rzeczy wła-
sne miejsce. Stąd zapewne wynika rezygnacja, która sprawia, że ludzie bardziej
się troszczą o
pogodę niż o przemijający czas.
Zaludnienie Francji i Anglii
Interesujący nas okres mieści się w długiej fazie rozkwitu demograficznego,
ciągnącej
się od początku XI do ostatnich dziesięcioleci XII wieku. Zjawisko to miało
takie rozmiary i
tak było doniosłe dla historii Europy Zachodniej, że historycy mówią o
rewolucji demogra-
ficznej". Przyczyn tego rozkwitu można wymienić wiele: rozszerzenie się pokoju i
wzrost
bezpieczeństwa, wzmocnienie władz publicznych, ożywienie ruchu handlowego, a
zwłaszcza
zwiększone zasoby płodów rolnych, dzięki postępom techniki i objęciu większych
obszarów
ziemi pod uprawę. Oblicza się, że między rokiem 1000 i 1300 ludność Europy
Zachodniej
potroiła się.
W tej długotrwałej fazie lata 1160-1220 stanowią okres szczególnie intensywnego
rozkwitu. Nie sposób zmierzyć bezpośrednio tego przyspieszenia wzrostu, lecz
świadczą o
nim liczne wskaźniki: powiększenie się obszaru upraw, zwyżka ceny ziemi, podział
wielkich
majątków ziemskich, powstawanie nowych wiosek, parafii, klasztorów,
przeobrażanie się
małych wsi w miasteczka, rozrost miast, które, dusząc się w starych murach,
zmuszone są -
jak Paryż w latach 1190-1213 - budować sobie nowe, otaczające większy obszar.
Oczywiście, nie da się ustalić dokładnie liczby ludności angielskiej i
francuskiej w
każdym momencie tego okresu. Można wszakże przyjąć przybliżone dane,
zaczerpnięte w
większości z pracy amerykańskiego historyka J. C. Russela. Około roku 1200
liczba ludności
Europy wynosiła około 60 milionów, a cały świat miał 350-400 milionów
mieszkańców.
Francja była najludniejszym królestwem Europy Zachodniej: w jej ówczesnych
granicach -
około 420 000 km2 - żyło co najmniej 7 milionów ludzi. Znaczy to, że na jej
dzisiejszym
obszarze, 551 000 km2, liczba ludności przekroczyłaby 10 milionów. Uboższe pod
tym
względem były Wyspy Brytyjskie, liczące tylko 2,8 miliona mieszkańców, z czego
1,9 milio-
na na terenie samej Anglii. Jednakże różnica w gęstości zaludnienia obu królestw
była nie-
znaczna: 16 mieszkańców na 1 km2 we Francji, 14 - w Anglii.
Dla porównania przytoczmy jeszcze kilka liczb: na początku XIII wieku Półwysep
Pi-
renejski (królestwa chrześcijańskie łącznie z terytoriami opanowanymi przez
islam) liczył
przypuszczalnie 8 milionów mieszkańców; Italia nieco mniej; kraje germańskie
(Niemcy,
Austria i Szwajcaria) łącznie 7 milionów, Węgry 2 miliony, Polska 1,2 miliona, a
Cesarstwo
Bizantyńskie 10-12 milionów.
Około 1200 roku Paryż miał mniej więcej 25 000 mieszkańców, rozmieszczonych
bardzo nierównomiernie na 253 hektarach, objętych nowymi murami, wzniesionymi za
Filipa
Augusta. Tyleż, a może nawet nieco więcej ludzi mieszkało w Londynie. Inne
duże" miasta
Francji, Rouen i Tuluza, nie dosięgają nawet połowy ludności Paryża. W Anglii
Londyn (już
wtedy!) stanowi wyjątkowe zjawisko urbanistyczne, gdyż pozostałe ważniejsze
miasta (York,
Norwich, Lincoln i Bristol) nie przekraczają liczby 5000 mieszkańców.
Ale Paryż i Londyn nie były wcale największymi miastami chrześcijaństwa. W
pierw-
szej połowie XIII wieku Rzym i Kolonia mogły się poszczycić co najmniej 30 000
mieszkań-
ców, Wenecja i Bolonia miały ich po 40 000, a Mediolan i Florencja po 70 000.
Najwięk-
szym miastem chrześcijańskim pozostawał Konstantynopol, gdyż w momencie zdobycia
tego
miasta przez krzyżowców w 1204 roku żyło tam 150 000 - 200 000 ludzi.
Liczby te nie mogą jednak zamaskować luk istniejących w naszej wiedzy, dotyczą-
cych takich zagadnień, jak liczbowy stosunek ludności osiadłej w miastach do
całej ludności
w kraju. Nie sposób też przedstawić na mapie gęstości zaludnienia, gdyż była ona
niezmier-
nie zróżnicowana na obszarze każdego regionu. Nie sposób nade wszystko wyciągać
ogól-
nych wniosków na podstawie poszczególnych przypadków. Demografia końca XII wieku
składa się z mnóstwa kontrastów: między strefami, gdzie ludzie skupiają się
gromadnie, a
innymi, całkowicie bezludnymi; między rodzinami licznymi a małżeństwami
bezdzietnymi;
między wysokim wskaźnikiem śmiertelności niemowląt a znaczną liczbą osób
dożywających
sędziwej starości.
Narodziny i chrzest
Ludzie XII wieku mieli zaufanie do życia i przestrzegali biblijnego nakazu, aby
się
rozmnażali. Stopa narodzin wynosiła rocznie około 35 promile. Regułą we
wszystkich war-
stwach społecznych była rodzina liczna. Zresztą pary królewskie starają się pod
tym wzglę-
dem świecić przykładem: Ludwik VI i Alicja Sabaudzka, Henryk II i Alienor
Akwitańska,
Ludwik VIII i Blanka Kastylijska - wszyscy ci koronowani małżonkowie spłodzili
po ośmio-
ro dzieci.
Przez cały czas tego okresu płodność, jak się zdaje, wzrasta: badania pozwoliły
stwierdzić, że w Pikardii w środowisku arystokratycznym rodziny liczne (to
znaczy mające
8-15 dzieci) stanowiły w 1150 roku 12 procent, w 1180 roku - 33 procent, a w
1210 roku - 42
procent. Mamy więc do czynienia ze znacznym wzrostem.
Na przekór temu, co przez długi czas sądzili historycy, kobiety w XII i XIII
wieku nie
różniły się od dzisiejszych długością okresu płodności. Jeśli przypuszczano, że
był on wów-
czas krótszy, to dlatego że nie brano pod uwagę częstych wtedy śmierci kobiet
przy porodach
i wczesnej utraty mężów, zwykle dużo starszych od swoich żon. Poza środowiskiem
arysto-
kracji młode wdowy rzadko bowiem wychodziły powtórnie za mąż. Pierwsze dziecko
przy-
chodziło na świat, jak się zdaje, stosunkowo późno, toteż odstęp lat między
pokoleniami był
dość duży, lecz mniej jaskrawy niż w naszej dobie, z powodu często znacznej
różnicy wieku
dwojga małżonków, a także między ich pierwszym i ostatnim dzieckiem.
Znamiennym przykładem jest Alienor Akwitańska. Urodzona w 1122,3 mając piętna-
ście lat zaślubiła (1137 r.) dziedzica tronu Francji, późniejszego Ludwika VII,
któremu uro-
dziła dwie córki: Marię w 1145 roku i Alicję w 1150. Odtrącona przez męża po
piętnastu
latach pożycia wkrótce zaślubiła Henryka Plantageneta, młodszego od niej o
dziesięć lat. Z
tego drugiego związku przyszło na świat ośmioro dzieci: Wilhelm (1153 r.),
Henryk (1155 r.), Matylda (1156 r.), Ryszard (1157 r.), Gotfryd (1158 r.),
Alienor (1161 r.),
Joanna (1165 r.) i Jan (1167 r.). Kolejne macierzyństwa przypadają więc na jej
wiek 23 i 28
lat, a w drugim małżeństwie - 31, 33, 34, 35, 36, 39, 43 i 45 lat. Narodziny
pierwszego i
ostatniego dziecka dzieli okres 22 lat.
A oto drugi, bardzo wymowny przykład: Wilhelm zwany Marszałkiem, hrabia Pem-
broke, regent Anglii w latach 1216-1219, ożenił się dopiero osiągnąwszy 45 lat i
wybrał bo-
gatą dziedziczkę Izabelę de Clare, 0 30 lat młodszą od niego. Mimo różnicy wieku
małżon-
kowie zdążyli spłodzić dziewięcioro dzieci. Przy czym w obu przykładach liczymy
tylko
dzieci, których istnienie potwierdzają dokumenty, a przecież zmarłych w
niemowlęctwie nie
notują zazwyczaj żadne akta ani kroniki.
Śmiertelność była wśród dzieci ogromna. Na troje tylko jedno przekraczało wiek 5
lat, zaś co najmniej 10 procent niemowląt umierało w pierwszym miesiącu życia.
Dlatego
chrzczono je bardzo wcześnie, zwykle nazajutrz po przyjściu na świat. Z tej
okazji odbywał
się w kościele parafialnym obrzęd nie różniący się od dzisiejszej ceremonii. W
XII wieku
prawie powszechnie już zaniechano zwyczaju zanurzania nagiego noworodka w
chrzcielnicy.
Chrzest odbywał się przez polewanie. Kapłan trzykrotnie polewał wodą święconą
czoło
dziecka, znacząc je znakiem krzyża i wymawiając formułę: Ego te baptiso in
nomine Patris
et Filii et Spiritus Sancti."
Zwyczaj każe zapraszać kilka par rodziców chrzestnych. Ponieważ nie ma urzędu
sta-
nu cywilnego, warto się postarać, aby wiele osób zachowało to wydarzenie w
pamięci. Wie-
my, że Filip August został ochrzczony 22 sierpnia 1165 roku, nazajutrz po
narodzinach, przez
biskupa Paryża Maurycego de Sully (tego samego, który w 1163 roku zadecydował o
prze-
budowie katedry Notre-Dame) i że miał trzy pary rodziców chrzestnych, a byli to
Hugon,
proboszcz kościoła Saint-Germain-des-Pres, Herve, proboszcz kościoła Saint-
Victor, Odon
(Eudes), były proboszcz kościoła Sainte-Genevieve, ciotka noworodka Konstancja,
małżonka
hrabiego Tuluzy, oraz dwie wdowy zamieszkałe w Paryżu.
Dziecko otrzymywało na chrzcie tylko imię chrzestne, nie było to wszakże imię w
dzisiejszym rozumieniu, lecz jedynie jego imię prawdziwe, które miało mu służyć
przez całe
życie. To zaś, co dziś uważamy za nazwisko, było wówczas przydomkiem - nazwą
miejsco-
wości, określeniem zawodu czy przezwiskiem - po prostu dodatkiem wiążącym się
tylko z
danym osobnikiem, nie z całą jego rodziną. Co prawda za panowania Filipa Augusta
(1180-
1223 r.) przydomki te w niektórych regionach (Normandia, Ile-de-France)
zaczynają być
dziedziczone, lecz proces ten rozwijał się powoli. W ówczesnych tekstach oznacza
się po-
szczególne osoby zazwyczaj imieniem chrzestnym, dodając miejsce pochodzenia czy
za-
mieszkania, piastowaną funkcję lub rangę.
Na ogół dawano dziecku imię jednego z rodziców chrzestnych. Wskutek tego moda
na imiona niewiele się zmieniała. Najbardziej rozpowszechnione, zarówno we
Francji, jak w
Anglii, imiona męskie to Jan i Wilhelm. Później pojawiają się w Anglii coraz
częściej imio-
na: Robert, Ryszard, Tomasz, Gotfryd, Hugon i Stefan, a we Francji Piotr, Filip,
Henryk,
Robert i Karol. Pewne imiona cieszą się powodzeniem w poszczególnych
prowincjach, a
więc: Baldwin we Flandrii, Tybald w Szampanii, Ryszard i Raul w Normandii, Alan
w Bre-
tanii, Odon w Burgundii; niekiedy wiąże się to z kultem pewnych świętych
patronów, roz-
powszechnionym na bardziej ograniczonym terenie, a więc św. Remi w okolicy
Reims, św.
Medard w okolicy Noyon, św. Martial w okolicy Limoges; a w Anglii najwięcej
Gilbertów
spotykało się w diecezji Lincoln.
Trudniej jest ustalić statystykę imion żeńskich. W obu królestwach
najpopularniejsze
były imiona Maria i Joanna; następne na liście były, jak się zdaje, Alicja,
Blanka, Klementy-
na, Konstancja, Izabela, Małgorzata, Matylda i Petronela (Perrine). Forma może
się zmieniać
zależnie od prowincji (Elisabeth w Artois, lecz Isabelle w Poitou; Mahaut we
Flandrii, lecz
Mathilde w Normandii, a Maud w Langwedocji) lub zależnie od warstwy społecznej:
Perrine,
Perrette i Pernelle to zazwyczaj plebejuszki, podczas gdy bardziej uczona forma,
Petronille,
przystoi kobietom z arystokracji. Podobna relacja zachodzi między formami
Jacquine, Jacqu-
ette i Jacquotte a wykwintniejszą Jacqueline.
Dziecko przez sześć, siedem pierwszych lat życia pozostawało pod opieką kobiet.
Czas wypełniały mu zabawki i gry. Były to: kulki, klocki, kostki, drewniane
koniki, piłki ze
szmat lub ze skóry, lalki rzeźbione z drewna, ze zginającymi się kończynami,
miniaturowe
naczynia stołowe i gliniane garnuszki, gra w chowanego, w ślepą babkę itp. Jak
się zdaje,
dorośli ludzie dość obojętnie odnosili się do małych dzieci. Mało jest tekstów i
dzieł sztuki z
tej epoki, które by przedstawiały rodziców zachwyconych, rozczulonych lub
zaniepokojo-
nych jakimś gestem swego potomka w wieku, gdy nie pora jeszcze na jego edukację.
Małżeństwo
Małżeństwo ma doniosłe znaczenie, zarazem rodzinne, rodowe i ekonomiczne. Jako
związek dwóch rodzin lub dwóch gałęzi rodu przyczynia się niekiedy do
zakończenia daw-
nych waśni. Oznacza też połączenie dwóch majątków, dwóch potęg. Toteż trzeba
wybierać
współmałżonka rozważnie. Jak wiemy, Wilhelm zwany Marszałkiem czekał do
ukończenia
czterdziestu pięciu lat, zanim się ożenił z Izabelą de Clare; małżeństwo to
uczyniło nieza-
możnego młodszego syna jednym z najbogatszych ludzi Anglii. Możny pan przed
ożenie-
niem syna lub wydaniem za mąż córki zasięgał rady nie tylko u najdalszych nawet
krewnych,
lecz również u swoich wasali; poza tym prawo feudalne wymaga, żeby prosił o radę
i ze-
zwolenie swojego suzerena. Suzeren ze swej strony obowiązany jest dołożyć
starań, aby jak
najprędzej i jak najkorzystniej wydać za mąż córkę zmarłego wasala.
Przede wszystkim wszakże małżeństwo jest sakramentem. Polega na wymianie zo-
bowiązań w obecności księdza. Władze świeckie pozostawiają Kościołowi ustalanie
praw-
nych przepisów małżeństwa. Miejscowy obyczaj nie ma wpływu na te przepisy, które

mniej więcej identyczne we wszystkich krajach Europy Zachodniej. Kościół za
istotny ele-
ment małżeństwa uznaje zgodę obojga małżonków. Zgoda rodziców nie jest konieczna
i teo-
retycznie zabrania im się wywierania przymusu na dzieci, aby wbrew własnej woli
zawarły
związek małżeński. Jednakże literatura epicka dostarcza mnóstwa przykładów
łamania tego
zakazu, przedstawia dziewczęta zmuszane wbrew swojej woli przez ojców, opiekunów
lub
suzerenów do małżeństwa z bogatym, możnym starcem. Rozamunda, bohaterka Chanson
d'Elie de Saint-Gilles otwarcie wyraża swój wstręt:
Nie chcę starucha z pomarszczoną skórą (...J Ta skóra tylko z pozoru jest
zdrowa, od środka
zżera ją robactwo i nie zniosłabym tego zwiędłego ciała, wolałabym uciec jak
branka z nie-
woli [...]"
Przepisy wymieniają kilka przeszkód uniemożliwiających zawarcie związku małżeń-
skiego: wiek poniżej lat 12 dla dziewcząt, poniżej 14 dla chłopców; otrzymanie
wyższych
święceń; pokrewieństwo zbyt bliskie, a za takie na ogół uważano pokrewieństwo -
poniżej
siódmego stopnia (to znaczy wspólny pradziad dziadków). Można było jednak
uzyskać dys-
pensę od tego ostatniego warunku.
Małżeństwo jest nierozerwalne od chwili, gdy zostało dopełnione. Nie wolno żony
odtrącić, rozwód nie istnieje. Jedyny sposób, żeby związek zerwać, to
unieważnienie, a moż-
na je uzyskać powołując się na impotencję lub bezpłodność jednego ze
współmałżonków
albo też udowadniając pokrewieństwo, o którym nie wiedziano w chwili ślubu. Nie
jest to
więc zerwanie małżeństwa, lecz po prostu stwierdzenie, że legalne jego zawarcie
było nie-
możliwe, a zatem ono nie istnieje. Kościół wykazywał w tej dziedzinie niekiedy
wielką ustę-
pliwość. Wiadomo, że w marcu 1152 roku zostało anulowane przez synod w Beaugency
mał-
żeństwo Ludwika VII z Alienor. Za pretekst posłużył fakt, że Hugo Capet,
pradziad dziada
Ludwika, był żonaty z siostrą pra-pra-pradziadka Alienor. W rzeczywistości
związek rozpadł
się z powodu niezgody między małżonkami (chociaż kronikarze niewątpliwie
przesadzili
przypisując królowej różne przygody), a nade wszystko dlatego, że w ciągu
piętnastu lat po-
życia Alienor obdarzyła króla tylko dwiema córkami.
Filip August w podobnej sprawie miał mniej szczęścia niż jego ojciec. Po śmierci
(1192 r.) pierwszej żony, Izabeli z Hainaut, zaślubił 14 sierpnia 1193 roku
Ingeborgę, siostrę
króla duńskiego. Z przyczyn, których historykom nigdy się nie udało dociec, już
nazajutrz po
ślubie poczuł nieprzezwyciężony wstręt do nowej małżonki i zaczął starania, aby
się jej po-
zbyć, pod pretekstem, że jest ona kuzynką jego pierwszej żony. Na żądanie króla
zgromadze-
nie prałatów i baronów unieważniło więc to małżeństwo. Lecz zamknięta w jakimś
fla-
mandzkim opactwie królowa zdołała wysłać skargę do papieża, który z kolei
anulował unie-
ważnienie. Filip August nie przyjął do wiadomości decyzji papieskiej i szukał
sobie następnej
żony. Napotkał wszakże niemałe trudności: wszyscy królowie i książęta Europy
odmawiali
mu ręki swej siostry lub córki. Znalazł w końcu w dalekim Tyrolu córkę skromnego
wasala,
księcia Bawarii, Agnieszkę z Meranu. klub odbył się 14 czerwca 1196 roku. Wtedy
konflikt
jego z papieżem jeszcze się zaostrzył. W styczniu 1200 roku Innocenty III zwołał
do Wiednia
synod biskupów, który obłożył interdyktem królestwo Filipa. Nie wolno było tam
odprawiać
nabożeństw ani udzielać sakramentów. Kara wymierzona władcy zaciążyła nad całym
jego
ludem, a była tak dotkliwa, że król musiał się ugiąć. (Tymczasem ślub jego syna,
późniejsze-
go Ludwika VIII, z Blanką Kastylijską trzeba było 23 maja 1200 roku przenieść do
Port-
Mort, pod Andelys, na terytorium króla angielskiego.) Król pod koniec roku
odesłał więc
Agnieszkę i przyjął z powrotem Ingeborgę, ale dopiero w 1212 roku przywrócono
jej osta-
tecznie w pełni prawa królowej.
Nie wolno też udzielać ślubów w pewnych okresach roku: od pierwszej niedzieli
adwentu do oktawy po Trzech Królach; od trzeciej niedzieli przed Wielkim Postem
do Nie-
dzieli Przewodniej; od poniedziałku przed Wniebowstąpieniem do oktawy Zielonych
Świąt.
Ceremonia ślubna, zazwyczaj odbywająca się w soboty, niewiele się różniła od
dzisiejszej.
Państwo młodzi nie występowali w specjalnych ubiorach, lecz po prostu w swoich
najpięk-
niejszych strojach, w welonie czy też w koronie na głowie. Wymieniali ślubowania
i obrączki
w kruchcie - gdzie także odbywały się chrzty i zrękowiny - gesty i formułki po
dziś dzień
prawie nie zmienione. Potem dopiero wchodzili do kościoła, aby uczestniczyć we
mszy
świętej, a po wyjściu z kościoła udawali się zgodnie ze zwyczajem na cmentarz,
na chwilę
medytacji. Wreszcie następowało wesele, trwające z reguły kilka dni, i to nie
tylko w domach
bogatych baronów, lecz także w chatach chłopskich. W pierwszym przypadku
gromadzili się
na te uroczystości wszyscy okoliczni arystokraci, w drugim - sąsiedzi z całej
wioski. Najdłu-
żej trwało wesele, najwspanialsze podarki otrzymywali nowożeńcy i najobfitsze
były uczty,
gdy któryś z możnych panów żenił pierworodnego syna.
Starość i śmierć
Średniowiecze nie znało starości w tym sensie, jaki teraz nadajemy temu słowu;
nikt
się nie wycofywał" z czynnego życia, chyba że wstępował do klasztoru. Każdy aż
do śmier-
ci pozostawał człowiekiem dorosłym i jeżeli nie zniedołężniał całkowicie,
spełniał swoje
powinności. Mężczyzna siedemdziesięcio- czy osiemdziesięcioletni brał udział w
robotach
polnych, regularnych bitwach i dalekich pielgrzymkach, nie rezygnował z władzy
politycz-
nej.
Ludzie tej epoki nie umierali też tak młodo, jak mogłoby się nam wydawać.
Przecięt-
na długość życia wynosiła 30-35 lat (niewiele mniej niż w pierwszej połowie XIX
wieku), ale
trzeba pamiętać, że na tę przeciętną wpływała ogromna śmiertelność wśród dzieci;
co trzeci
noworodek nie przekraczał pięciu lat życia. W ten sposób dokonywała się
naturalna selekcja i
ci, którzy przeżyli, mieli szansę osiągnąć wiek stosunkowo podeszły. Ocenia się,
że w Anglii
XIII stulecia na 1000 dzieci urodzonych w danym roku tylko 650 osiągało wiek 10
lat, 550
dożywało trzydziestki, 300 - pięćdziesiątki, a 75 - siedemdziesiątki.
Bardziej wyraziście można to przedstawić na konkretnych przykładach. Niestety
wszystkie są wybrane z kręgu władców lub książąt Kościoła, ponieważ znamy daty
urodzenia
i zgonu jedynie takich dostojnych osobistości. W XII wieku wielu ludzi nie
wiedziało do-
kładnie, ile mają lat, nie znając daty własnego urodzenia. Nawet Wilhelm zwany
Marszał-
kiem uważał się za starszego, niż był rzeczywiście, i w 1216 roku, obejmując
regenęję króle-
stwa angielskiego, mówił, że ma z górą osiemdziesiąt lat", chociaż można z całą
pewnością
stwierdzić, że urodził się pomiędzy 1144 a 1146 rokiem.
Ludwik VII umarł mając 60 lat. Filip August przeżył lat 58, Ingeborga duńska -
60;
Ludwik VIII żył tylko 39 lat, lecz jego żona Blanka Kastylijska - 65; cesarz
Fryderyk Barba-
rossa umierając miał lat 68, Wilhelm Lew, król Szkocji - 71, Henryk II
Plantagenet - 56, jego
synowie, Ryszard Lwie Serce i Jan Bez Ziemi, dożyli tylko do 42 i 49 lat,
natomiast ich mat-
ka Alienor doczekała osiemdziesiątego trzeciego roku życia i przeżyła ośmioro ze
swoich
dziesięciorga dzieci.
Częściej niż inni osiągali dostojny wiek duchowni: święty Bernard przeżył lat
63; ty-
leż co Abelard, mimo swoich nieszczęść; Wilhelm o Białych Rękach, arcybiskup
Reims, żył
lat 67, Hugues z Puiset, biskup Durham - 70; Robert Wielkogłowy, biskup Lincolnu
- 78;
Gilbert Foliot, biskup Londynu - 79, papież Grzegorz VIII - 87, a następca jego
następcy,
Celestyn III - 92 lata. Wiek XII pozostawił nam pamięć o pewnym stulatku: był
nim święty
Gilbert z Sempringham, założyciel zakonu gilbertynów, urodzony w 1083, zmarły w
1189
roku!
Jak widać, w kręgach arystokratycznych ludzie nierzadko przekraczali
sześćdziesiąt-
kę, a życie po siedemdziesiątce nie uchodziło za zjawisko wyjątkowe. Dlatego
zapewne ano-
nimowy autor opowieści o śmierci króla Artura - La mort le roi Artu - chcąc
podkreślić sę-
dziwy wiek swego bohatera, przypisuje mu nie 70 ani 75, lecz 92 lata.
Trzeba wszakże przyznać, że długowieczność jest przywilejem pewnych warstw spo-
łecznych. Wśród pospólstwa szansa przeżycia zmniejsza się wskutek klęsk
głodowych i po-
morów, a w niektórych okolicach wskutek chorób endemicznych. Wielu poetów, jak
między
innymi Helinant de Froidmont, zastanawia się nad krótkością dni człowieka na
ziemskim pa-
dole:
O, Śmierci, co znienacka chwyta tych, co długo żyć myśleli [...]
O, Śmierci, której nigdy się nie sprzykrzy ściągać z wysokości [...]
Często syna przed ojcem zabierasz i kwiat zrywasz,
A pozostawiasz owoc [...]
W dwudziestym ósmym czy trzydziestym roku, w pełni młodości
Porywasz tego, kto mniemał, że właśnie rozkwita [...]
2 Rytm czasu
Człowiek świecki nie był zdolny ocenić dokładnie czasu. Rzeczy odległe (na
przykład
data własnego urodzenia) zacierały się w jego pamięci, nie potrafił też sięgać w
przyszłość,
by ją wykorzystać w swoich planach. Wyruszając na pielgrzymkę albo w dłuższą
podróż nie
umiał przewidzieć, kiedy wróci i co będzie robił po powrocie. Bohaterowie
Okrągłego Stołu
często tak właśnie wyruszali na poszukiwanie przygód, nie wspominając o terminie
czy za-
miarze powrotu. Z nielicznymi wyjątkami kronikarze i powieściopisarze nie dbają
o ścisłość
dat i chronologii, poprzestając na takich mglistych formułkach, jak za króla
Henryka II",
około Zielonych Świątek", gdy się dni wydłużać zaczynały", albo też po prostu
przyjmują
za punkt odniesienia jakieś zdarzenie niezwykłe, wyróżniające się w potoku dni.
W praktyce
określa się datę zdarzenia w odniesieniu do uroczystych świąt lub do innych
zdarzeń, które ze
względu na swoją doniosłość utkwiły w pamięci.
Średniowieczna umysłowość zdaje się szczególnie uczulona na regularny cykl dni,
świąt, pór roku, wieczne oczekiwanie i wieczne rozpoczynanie od początku, a
jednocześnie
powolne, nieubłagane starzenie się. Wszystko jest v, ruchu i zarazem w
zawieszeniu. Stąd w
literaturze i sztuce takie tematy jak pochwała minionego czasu" (świat się
starzeje, nie jest
już tym, czym był niegdyś; gdzie się podziały niegdysiejsze radości, cnoty i
bogactwa lub
koło Fortuny" (wszystko zawsze wraca na swoje miejsc, każdy z nas widzi, jak
jego los
opada, wznosi się i znowu opada po cóż się wysilać aby zmienić bieg rzeczy?).
Ta tradycyjna rezygnacja prawdopodobnie wynika z tego, że człowiek średniowiecza
- rycerz czy chłop - zna pojęcie czasu jedynie z konkretnego doświadczenia.
Refleksja inte-
lektualna i ścisłe obliczenia stanowią wyłączny przywilej garstki duchownych.
Inni, wszyscy
inni, wiedzą tylko, że dni się przeplatają z nocami, zima z latem. Żyją czasem
przyrody, któ-
remu rytm nadają coroczne roboty w polu, terminy danin i opłat należnych
seniorowi. Na
portalach wielkich katedr w Amiens, Chartres, Paryżu, Reims, Saint-Denis,
Senlis, a w Anglii
zwłaszcza na chrzcielnicach - rzeźbiarze często przedstawiali kalendarz życia
wiejskiego;
każdy miesiąc jest zilustrowany charakterystyczną dla niego scenką, a więc
styczeń to czas
świąt i uciech stołu, luty przynosi odpoczynek przy domowym ognisku, marzec
wymaga
wznowienia pracy na roli, przekopywania ziemi i przycinania winorośli; kwiecień
jest naj-
piękniejszym miesiącem roku, porą odnowy, i bywa przedstawiany w postaci
dziewczyny z
naręczem kwiatów; maj to miesiąc wielkiego pana, który wtedy na wspaniałym koniu
rusza
na polowanie lub na wojnę; czerwiec to czas sianokosów, a lipiec - żniw;
sierpień - młócki,
wrzesień i październik - winobrania, a pod koniec tego okresu także siewów; w
listopadzie
przygotowuje się zapas drew na zimę i prowadzi się do dąbrowy wieprzka, aby się
utuczył
żołędziami, zanim będzie zarżnięty w grudniu, przed styczniowymi ucztami.
Czas krótki: dzień
Rytm dnia zależy przede wszystkim od słońca, dni są w lecie długie, a zimą
krótkie.
W osiedlach ułatwiają rachubę czasu dzwony klasztoru wzywające mniej więcej co
trzy go-
dziny na modlitwy: o północy na jutrznię, około trzeciej na laudes, około
szóstej na prymę,
około dziewiątej na tercję, a w południe na sekstę, około piętnastej na nonę,
około siedemna-
stej na nieszpory i około dwudziestej pierwszej - na kompletę. Co prawda, nie
wszystkie te
godziny kanoniczne są równej długości, wahają się, zależnie od szerokości
geograficznej,
pory roku i skrupulatności dzwonnika. Zwłaszcza godzina nieszporów była
niestała, w Anglii
zaś dzwoniono wcześniej niż na kontynencie na tercję, sekstę i nonę (i to tak,
że w końcu
noon w języku angielskim oznacza południe).
Jak mierzono upływ czasu? W niektórych klasztorach były zegary wodne, podobne do
starożytnych klepsydr, złożone z dwóch pionowo zestawionych naczyń, przy czym
woda z
górnego kapie kropla po kropli do dolnego; dana ilość płynu wymaga zawsze tego
samego
czasu, aby przelać się z jednego naczynia do drugiego. Ale ten przyrząd,
delikatny i skompli-
kowany, nie był bardzo rozpowszechniony. Chętniej posługiwano się zegarem
słonecznym, a
do mierzenia krótszych okresów czasu piaskowym, podobnym, mimo różnicy w
rozmiarach,
do prostego przyrządu, którego po dziś dzień używają gospodynie w swoich
kuchniach. W
nocy zakonnik pełniący obowiązki dzwonnika orientował się według pozycji gwiazd
albo
długości wypalonej świeczki. Z tekstów wiemy, że w ciągu nocy zużywały się trzy
świece,
dzielono więc noc na trzy części, nazywając je pierwszą, drugą i trzecią
świeczką. Dzwonnik
mógł też z grubsza liczyć godziny według liczby przeczytanych stronic,
odmówionych pacie-
rzy lub psalmów.
Sposób spędzania dnia jest oczywiście różny, zależnie od regionu, pory roku i
pozycji
społecznej. Można wszakże zauważyć pewne wspólne reguły. Wstawano na ogół
wcześnie,
bo wraz ze świtem rozpoczynały się codzienne czynności, a trzeba było przedtem
umyć się,
ubrać, odmówić pacierz lub wysłuchać mszy świętej. Mało kto zaraz po wstaniu z
łóżka za-
siadał do stołu, gdyż praktyki religijne wymagały, by je wypełniać na czczo.
Śniadanie,
pierwszy z trzech codziennych posiłków, jadano więc stosunkowo późno, w porze
tercji;
dzielił on przedpołudnie na dwie mniej więcej równe części. Drugi, bardziej
obfity posiłek,
obiad, wypadał między sekstą a noną. Po nim następowała chwila odpoczynku,
drzemka lub
lektura, przechadzka lub jakieś gry. W porze, którą my określilibyśmy jako
połowę popołu-
dnia, każdy wracał do swoich obowiązków i zajmował się nimi do zachodu słońca.
Zimą ta
część dnia była stosunkowo krótka. Do kolacji siadano między nieszporami a
kompletą i ten
posiłek trwał dłużej niż dwa poprzednie. Potem niekiedy czuwano jeszcze przez
czas jakiś,
lecz - z wyjątkiem wigilii Bożego Narodzenia - niezbyt długo. W XII wieku ludzie
wcześnie
chodzili spać. Oświetlenie - świeca łojowa lub woskowa, lampka oliwna -
kosztowało drogo i
nie było bezpieczne, a noc zawsze budziła mniejsze lub większe niepokoje: to w
nocy wybu-
chały pożary, czyhały zdrady i nadprzyrodzone strachy. Przepisy prawne wszędzie
zakazy-
wały jakiejkolwiek pracy po zapadnięciu ciemności i surowo karały za
przestępstwa czy wy-
kroczenia popełniane między zachodem a wschodem słońca.
Czas długi: rok i kalendarz
Z datami było tak samo jak z godzinami: wszyscy słuchali dyktanda Kościoła. Cykl
roku wynikał z kalendarza liturgicznego, w którym główne akcenty padały na
adwent, Wielki
Post i najważniejsze święta: Boże Narodzenie, Wielkanoc, Wniebowstąpienie,
Zielone
Świątki i dzień Wszystkich Świętych. Wniebowzięcie Matki Boskiej (15 sierpnia)
zaczęto
świętować dopiero w połowie XIII wieku. Datę Bożego Narodzenia wyznaczył
ostatecznie na
dzień 25 grudnia sobór nicejski w 325 roku, a dopiero w VII wieku ustalono 1
listopada jako
dzień Wszystkich Świętych. Trzy pozostałe wielkie święta są ruchome. Pierwszym
zadaniem
rachmistrzów było obliczenie daty Wielkanocy, którą od VI wieku postanowiono
obchodzić
w pierwszą niedzielę po pełni księżyca następującej po 21 marca (w praktyce
zasada ta wa-
hała się nieco aż do końca VIII wieku). Tak też oblicza się ją po dziś dzień.
Podobnie jak w
średniowieczu, Wielkanoc w naszych czasach może więc przypaść najwcześniej 22
marca, a
najpóźniej 25 kwietnia. Wniebowstąpienie święci się w czterdzieści, a Zesłanie
Ducha Świę-
tego w pięćdziesiąt dni po Zmartwychwstaniu.
Rok kościelny zaczyna się w pierwszą niedzielę adwentu, lecz z rokiem świeckim
było i jest inaczej. Zrazu ta data była w różnych krajach różna. W Anglii za
początek roku
przyjmowano dzień 25 grudnia, później jednak kancelaria episkopalna i królewska
przesu-
nęły go stopniowo aż do 25 marca, na święto Zwiastowania, i ten zwyczaj
przeważał od koń-
ca XIII wieku aż do 1751 roku. We Francji zwyczaje różniły się w poszczególnych
jednost-
kach administracyjnych. Nawet w miastach dość blisko siebie położonych rok
zaczynał się
kiedy indziej, a więc w Beauvais 25 grudnia, w Reims 25 marca, w Paryżu w
Niedzielę
Wielkanocną, w Meaux 22 lipca (dzień świętej Marii Magdaleny). Nie wdając się w
szcze-
góły powiedzmy, że najczęściej za początek roku uznawano Boże Narodzenie
(regiony za-
chodnie i południowe), Zwiastowanie (Normandia, Poitou, część środkowej i
wschodniej
Francji), Wielkanoc (Flandria, Artois, domena królewska).
Ta ostatnia data, że względu na swoją ruchomość, była szczególnie niedogodna.
Dla
kancelarii królów Francji rok zaczynał się w Niedzielę Wielkanocną, toteż w
pewnych latach
zawarte w nim były prawie pełne dwa kwietnie, gdy w innych latach miesiąc ten
skracał się
do połowy. Na przykład 1209 rok zaczął się 29 marca, a skończył niemal w
trzynaście mie-
sięcy potem, 17 kwietnia, czyli że kwiecień w tym roku liczył 47 dni w dwóch
częściach, 30
w pierwszej i 17 w drugiej, natomiast w roku 1213, zaczętym 14 kwietnia i
zakończonym 29
marca, zmieściło się zaledwie szesnaście dni kwietnia.
W aktach i kronikach nie zawsze oznaczano rok licząc od narodzenia Chrystusa.
Nie-
kiedy wybierano raczej takie formuły jak: w tym a tym roku panowania naszego
króla (na-
szego hrabiego) (...) albo: gdy nasz król (nasz hrabia) panował od tylu a tylu
lat." Poza tym,
chociaż nazwy miesięcy brzmiały tak samo jak dzisiaj, dni oznaczano rozmaicie:
weźmy dla
przykładu 28 września. Czasem pisano: dwudziestego ósmego dnia września",
czasem na
trzy dni przed końcem września" lub trzeciego dnia od końca września", a czasem
na cztery
dni przed kalendami października", lecz najczęściej: w wigilię świętego
Michała".
Dla ogromnej bowiem większości ludzi święta liturgiczne i dni świętych patronów
stanowiły jedyne punkty orientacyjne roku. Wynikały z tego niekiedy
nieporozumienia. Mo-
gło się zdarzyć, że w dwóch sąsiadujących ze sobą diecezjach daty świąt tych
samych patro-
nów były różne. Niektórzy zaś święci powszechnie czczeni mieli nie jeden, lecz
kilka swoich
dni w roku. Obchodzono rocznicę ich urodzin, nawrócenia, męczeństwa, znalezienia
lub
przeniesienia relikwii. Na przykład świętego Marcina czczono co najmniej trzy
razy w roku:
4 lipca (święty Marcin letni) - na pamiątkę jego święceń kapłańskich, 11
listopada (święty
Marcin zimowy) - dzień jego pogrzebu i 13 grudnia - w rocznicę przeniesienia
jego relikwii z
Auxerre do Tours. Inne zwyczaje jeszcze dobitniej świadczą o wpływie życia
religijnego na
kalendarz: w pewnych porach roku dni tygodnia określano według tematu ewangelii
czytanej
tego dnia w kościele, a więc czwartek w drugim tygodniu postu nazywano złym
bogaczem",
piątek - robotnikami winnicy", a sobotę jawnogrzesznicą".
Lecz te problemy kalendarza należą do duchownych. Możni panowie i rycerze,
chłopi
wolni i niewolni, mieszkańcy miasteczek i miast wcale się na tym nie znają.
Bardziej ich in-
teresują terminy sesji sądowych i zgromadzeń feudalnych, uroczystych pasowań i
innych
rycerskich ceremonii (Wielkanoc, Zielone Świątki), a także płacenia danin
(Wszystkich
Świętych, Matki Boskiej Gromnicznej), otwarcia jarmarków czy targów. Odczuwają
rytm
niedziel i niezliczonych świętowanych dni, powracających regularnie wielkich
świąt religij-
nych i związanych z nimi uciech, lecz bardziej jeszcze są wrażliwi na cykl pór
roku, na czas
przyrody: dla wszystkich są dni piękne i dni brzydkie.
Rozdział drugi
Społeczeństwo feudalne i społeczeństwo rycerskie
Nie sposób w kilku zdaniach opisać struktur społecznych w wieku XII i w
początkach
wieku XIII. Jest to temat ogromny, a niektóre jego aspekty, na przykład stosunek
między
szlachtą a rycerstwem, należą do najbardziej kontrowersyjnych dziedzin
dzisiejszych studiów
nad historią średniowiecza. Pierwsza połowa XII wieku to rzeczywiście zenit
tego, co nazy-
wamy społeczeństwem feudalnym, lecz w ostatnich dekadach tego stulecia i
pierwszych na-
stępnego zaznacza się już jego powolny, ale nieubłagany zmierzch. Pomiędzy
dwiema data-
mi, które wybraliśmy jako punkty graniczne tematu tej książki, obserwujemy
przyspieszenie
zmian społecznych decydujących o dalszych losach Europy Zachodniej, lecz nie tu
miejsce
na szersze ich omawianie. Spróbujmy po prostu naszkicować zarysy różnych
kategorii spo-
łecznych, uwzględniając szczególnie te czynniki, które z ekonomicznego i
społeczno-
prawnego punktu widzenia wywarły największy wpływ na życie codzienne.
Chodzi jedynie o to, żeby ułatwić zrozumienie następnych rozdziałów, toteż
świado-
mie nadajemy temu wykładowi formę bardzo zwięzłą, nie kusząc się o wyczerpanie
tematu
ani też o uwzględnienie wszystkich subtelności, zwłaszcza w przedstawieniu
różnic między
Francją a Anglią.
Ogólna charakterystyka społeczeństwa
Społeczeństwo XII wieku jest przede wszystkim chrześcijańskie. Aby do niego
nale-
żeć, choćby tylko formalnie, trzeba być chrześcijaninem. Poganie, żydzi i
muzułmanie są z
niego wykluczeni, nawet jeśli się ich toleruje. Europa Zachodnia żyje rytmem
wspólnej wia-
ry. Dobra wielmożów, miasta, każda jednostka polityczna stanowi raczej cząstkę
świata
chrześcijańskiego niż określonego królestwa. Z tego wynika intensywność wymiany,
ela-
styczność granic, brak sprecyzowanego pojęcia narodu i brak nacjonalizmu; z tego
też wyni-
ka uniwersalny charakter nie tylko obyczajów i kultury, lecz również struktur, a
nawet insty-
tucji społecznych. Nie istnieją odrębne społeczeństwa: francuskie i angielskie.
W Burgundii
czy w Kornwalii, w Yorkshire czy w Andegawenii życie toczy się tak samo, tacy
sami są
ludzie i takie same sprawy. Jeśli zachodzą jakieś istotne różnice, to tylko te,
które dyktuje
położenie geograficzne i warunki klimatyczne.
Społeczeństwo to jest zhierarchizowane. Pod pewnymi względami wydaje się anar-
chiczne (nie ma pojęcia państwa; prawa i pełnomocnictwa. tak jak na przykład
prawa do bi-
cia monety, wymierzania sprawiedliwości, utrzymywania armii są rozproszone na
liczne
ośrodki władzy), lecz jest zorganizowane wyraźnie wokół dwóch porządkujących je
podstaw
ładu: króla i piramidy feudalnej. W epoce, która nas interesuje, król zyskuje
pewną przewagę
nad hierarchią feudalną. Tak było w Anglii od wstąpienia na tron Henryka II, a
we Francji
pod koniec panowania Filipa Augusta.
Poza tym społeczeństwo we wszystkich swoich warstwach przejawia tendencję do
tworzenia grup i zrzeszeń, czy to gildii miejskich, czy cechów rzemieślniczych,
lig baronów
czy gmin wiejskich. Jednostki rzadko działają we własnym imieniu, nigdy ich się
nie wyod-
rębnia z ich grupy. Ludzie jeszcze się nie dzielą naprawdę na stany, lecz już są
w znacznym
stopniu zorganizowani w swoich warstwach społecznych.
Jest to już pod wielu względami społeczeństwo prawie klasowe, chociaż te klasy
nie
grają jeszcze wielkiej roli w organizacji polityczne-prawnej ani w rozdziale
praw i obowiąz-
ków. Są to klasy bardzo płynne i otwarte (czyż Wilhelm z Owernii, biskup Paryża,
nie był
synem niewolnego chłopa?), jednakże mamy do czynienia ze społeczeństwem
klasowym. W
życiu codziennym linie podziału nie biegną między duchowieństwem, szlachtą i
ludem, lecz
między możnym bogaczem i biedakiem pozbawionym jakiejkolwiek władzy.
Seniorowie i wasale
Europa feudalna to świat wiejski, w którym o bogactwie decyduje posiadanie
ziemi.
Nad społeczeństwem dominują właściciele ziemscy, rozporządzający zarazem siłą
ekono-
miczną i polityczną. Są to możni panowie. Feudalizm to przede wszystkim system
określają-
cy wzajemne zależności między nimi. System opiera się na dwóch podstawowych
elemen-
tach, na zobowiązaniach wasalnych i na nadawaniu lenna.
Wasal to pan mniej lub bardziej słaby, który na skutek zobowiązań lub we własnym
interesie związał się z możniejszym od siebie panem i przyrzekł mu wierność.
Związek ten
jest przedmiotem kontraktu ustalającego wzajemne zobowiązania obu stron. Senior
przyrzeka
wasalowi opiekę i utrzymanie, obronę od wrogów, poparcie w sądach, światłe rady
oraz dary
i szczodrość"; zapewnia mu byt na swoim dworze lub co częstsze - nadaje mu
ziemię, która
wyżywi go wraz z rodziną, to jest lenno. W zamian za to wasal zobowiązuje się
wobec swego
seniora do służby wojskowej (której formę określa kontrakt), uczestniczenia w
jego działal-
ności politycznej (narady, poselstwa) oraz pomocy jurystycznej (pomoc w
wymierzaniu
sprawiedliwości, zasiadanie w sądach senioralnych); niekiedy zobowiązuje się do
usług oso-
bistych, zawsze do okazywania panu należnego szacunku, a w niektórych
przypadkach także
do świadczeń pieniężnych. We Francji świadczeń tych wymaga się od wasala w
czterech
przypadkach, mianowicie gdy chodzi o zapłacenie okupu, o wyprawę krzyżową, o
zamążpój-
ście najstarszej córki i o pasowanie na rycerza najstarszego syna.
Tylko najwięksi możnowładcy zawierają kontrakty ze swymi wasalami na piśmie.
Zawsze jednak towarzyszy tej umowie ceremoniał, niemal identyczny we wszystkich
regio-
nach. Najpierw wasal na klęczkach wypowiada formułę hołdowniczą: Staję się
odtąd twoim
człowiekiem...", potem, już stojąc, z ręką na Ewangelii lub na relikwiarzu,
przysięga swoje-
mu panu wierność, wreszcie pan nadaje mu lenno, wręczając przedmiot, który jest
symbolem
tej łaski (gałązkę, ziele, grudkę ziemi) lub też symbolem użyczonej władzy
(berło, pierścień,
laskę, rękawicę, sztandar, włócznię). Przyklękanie, wymiana pocałunków,
liturgiczne gesty
składają się na uroczysty obrzęd, jednorazowy lub też powtarzany w ustalonych
terminach.
Pierwotnie lenno nadawane było danej osobie i tylko dożywotnio, stopniowo
wszakże
przyjmowała się zasada dziedziczności, która w końcu XII wieku stała się już
regułą, zarów-
no we Francji, jak w Anglii. Gdy lenno przechodziło w inne ręce, senior
zadowalał się pobie-
raniem opłaty (relief). Często lenna nie przejmował jeden najstarszy syn, lecz
dzielono je
między kilku synów i w ten sposób pierwotne włości ulegały rozdrobnieniu, a
wasale uboże-
li.
Wasal bowiem na swoim lennie rozporządza prawami politycznymi i ekonomicznymi
tak, jakby był rzeczywistym właścicielem tych dóbr. Senior zachowuje tylko prawo
skonfi-
skowania lenna, jeżeli wasal nie dotrzymuje swoich zobowiązań. Wasal ze swej
strony, jeśli
się czuje skrzywdzony przez swego seniora, może, nie oddając nadanej ziemi,
wymówić mu
wierność i odwołać się do suzerena; nazywało się to wyzwaniem (defi).
System feudalny był zbudowany rzeczywiście jak piramida, w której każdy senior
był
wasalem innego, potężniejszego seniora. Miejsce na szczycie zajmował król, który
zresztą
starał się wydobyć poza ten system. Na dole znajdowali się najmniejsi wasale,
zwani wasa-
lami niższego stopnia (vavasseurs); ich właśnie poematy rycerskie przedstawiają
jako wzór
wierności, dobrych manier i mądrości. Pomiędzy szczytem a podstawą mieściła się
cała hie-
rarchia większych i mniejszych baronów, od książąt i hrabiów aż do właścicieli
najskrom-
niejszych zamków. O potędze seniora decyduje rozległość jego ziemskich włości,
liczba wa-
sali i rozmiary posiadanych przez niego zamków lub zamku.
Włości seniora, ramy życia codziennego
Na włości seniora składa się całość dóbr ziemskich, w których przysługują mu
prawa
właściciela i suwerena. Jest to podstawowa polityczna i gospodarcza jednostka
społeczeń-
stwa, niemal wyłącznie podówczas wiejskiego. Wśród pańskich włości, rozmaitych
rozmia-
rów i form, typowa była kasztelania, zwykle niewielka, dość jednak duża, by
obejmować kil-
ka wiosek i posiadać zamek obronny oraz lenna niezbędne, by dostarczyć zamkowi
załogi.
Księstwa, hrabstwa i wielkie lenna kościelne były podzielone na pewną liczbę
kasztelanii.
Geografię feudalną cechuje ogromne rozczłonkowanie ziemi, gdyż włości pańskie
rzadko
były scalone w jednym kawałku. Wynikało to z tego, że właściciel dochodził do
majątku
ziemskiego rozmaitymi drogami (spadek, kupno, dary, zdobycz wojenna), i z tego,
że każda
taka posiadłość musiała sama produkować niemal wszystko, czego potrzebowała.
Wojny
prywatne często wybuchały dlatego, że któryś z panów pragnął połączyć w całość
dwie swoje
ziemie rozdzielone włościami sąsiada.
Pomijając małe lenna, które pan nadawał swoim żołnierzom, włości dzieliły się na
dwie części: gospodarstwa chłopskie i rezerwę pańską. Gospodarstwa chłopskie to
małe
działki ziemi, wydzierżawione przez pana chłopom w zamian za część plonów
(zapłata w
naturze lub w pieniądzach, zależnie od zwyczajów niezmiernie zróżnicowanych w
różnych
regionach) i za odrobek na ziemiach pańskich; robocizny polegały na przymusowej
pracy
przy sianokosach, winobraniu, szarwarkach. Rezerwą pańską nazywa się część
włości eks-
ploatowana bezpośrednio przez pana. Należą do niej: zamek wraz z
przyległościami, ziemie
orne uprawiane przez niewolną ludność lub przez chłopów zobowiązanych do
świadczenia
robocizny oraz pastwiska, lasy i rzeki, z których wszyscy mieszkańcy włości mają
prawo
czerpać mniejsze lub większe pożytki.
Na całym obszarze swoich włości, zarówno na części wydzierżawionej czynszowni-
kom, jak na rezerwie pańskiej, pan reprezentuje władzę publiczną: sprawuje sądy,
pilnuje
porządku i zapewnia obronę militarną. Z tą władzą zarządzania łączy, jako
właściciel, władzę
gospodarczą, pobiera opłaty od wszelkiej działalności handlowej (za przejazd
drogą lub mo-
stem, za transakcje dokonywane na targowiskach i jarmarkach); poza tym jest
właścicielem
różnych warsztatów i środków produkcji (kuźnia, młyn, tłocznia do wina, piec
piekarski), z
których mieszkańcy włości obowiązani są korzystać za określoną zapłatą. Ten
monopol,
zwany banalite, rozciąga się także na zwierzęta: niektórzy panowie wymagają,
żeby chłopi
pod groźbą ciężkiej grzywny przyprowadzali swoje krowy i maciory do pańskiego
byka czy
knura.
Chłopi niewolni i wolni
Chłopi uprawiający wydzierżawioną im przez pana ziemię dzielili się na dwie
grupy
mające różny status prawny, na chłopów wolnych i niewolnych.
Pierwsi cieszyli się całkowitą wolnością osobistą; politycznie byli zależni od
pana,
lecz mieli swobodę poruszania się, mogli mieszkać, gdzie chcieli, a nawet
niekiedy zmieniać
pana. Drudzy, przeciwnie, byli przywiązani na stale do swojej działki,
ograniczeni w prawach
i obciążeni powinnościami. Płacili większe podatki niż chłopi wolni, nie mogli
świadczyć w
sądzie w sprawach wolnych ludzi, wstępować do stanu duchownego, korzystać w
pełni z
dóbr wspólnych. Status niewolnego chłopa nie ma jednak nic wspólnego z
niewolnictwem
panującym w świecie starożytnym. Średniowieczny chłop niewolny ma w pewnym
stopniu
osobowość prawną, może posiadać jakąś własność dziedziczną. Pan winien mu jest
sprawie-
dliwość i obronę, nie może go bić ani zabić, ani też sprzedać.
Niewolni chłopi byli rzadkością w niektórych regionach (Bretania, Normandia, An-
degawenia), bardzo natomiast często spotykamy ich w innych, gdzie niemal cała
ludność
chłopska należała do tej kategorii (Szampania, Nivernais). Warunki ludności
niewolnej bar-
dzo się też różniły w poszczególnych lennach i włościach. Na ogół pod koniec XII
wieku róż-
nica między wolnymi a niewolnymi chłopami była niewielka. Jedni i drudzy żyli na
co dzień
tak samo; zaznacza się tendencja do łączenia obu grup w jedną kategorię
społeczną ludzi,
którym się narzuca ograniczenia i powinności obowiązujące początkowo tylko
niewolnych:
podatek, zwany przedślubnym, płacony przez chłopa, jeśli bierze za żonę poddankę
innego
pana; opłata martwej ręki", obowiązująca przy obejmowaniu dzierżawy w spadku po
rodzi-
cach. Różnice wynikały raczej z sytuacji ekonomicznej niż ze statusu
społecznego. Chłop-
stwo nie dzieliło się w praktyce na wolnych i niewolnych, lecz raczej na
zamożnych rolni-
ków, posiadających inwentarz żywy i narzędzia pracy, i na hołyszów, którym za
cały majątek
muszą wystarczyć dwie ręce i odwaga. Wszędzie też spotykało się wolnych chłopów
cierpią-
cych nędzę i niewolnych cieszących się względnym dostatkiem.
Klasa chłopska ma bowiem już wtedy swoich notablów, którzy służąc panu stają się
jego ministeriałami", czyli urzędnikami, a także innych, którzy wbrew pańskiemu
despoty-
zmowi kierują wspólnotą wiejską. Ta wspólnota, złożona z ogółu ojców rodzin,
odgrywa
ważną rolę w życiu wsi: zarządza ziemią i stadem należącym do gminy, rozstrzyga
o płodo-
zmianie, rozkłada na poszczególnych chłopów ciężar podatku, zwanego taille,
ściąganego
przez pana od wszystkich mieszkańców włości należących do niższego stanu.
Ludność miejska
Miasta często były po prostu wielkimi wsiami. Jednakże od wieku XI można zaob-
serwować w całej Europie Zachodniej niewątpliwy rozkwit urbanistyczny, związany
z oży-
wieniem ruchu handlowego, rozwojem rzemiosł, a nawet pewnych form przemysłu,
oraz
mnożeniem się stowarzyszeń zawodowych i municypalnych. Miasta przyciągają nową
lud-
ność, rosną i poszerzają swoje mury. Mieszkańcy miast coraz bardziej niechętnie
znoszą wła-
dzę panów i swoją zależność od nich. Niezadowolenie to prowadzi do buntów,
określanych
jako ruchy komunalne"; ich przebieg i forma bywały w różnych miastach różne,
zawsze
jednak chodziło o to samo, o uzyskanie przemocą lub w drodze ugody przywilejów,
swobód,
praw do samorządu, spisanych w karcie praw komunalnych (charte de commune).
Toteż mia-
sta coraz wyraźniej odcinają się od tła całego kraju. Dzięki uzyskanym swobodom
wyłamują
się z systemu feudalnego. W organizacji i statutach miast widać nieskończoną
różnorodność,
lecz gdy sytuacja polityczna rozwija się rozmaicie, ewolucja społeczna jest
wszędzie niemal
identyczna.
Kupcy i rzemieślnicy zrzeszają się we wspólnotach zawodowych (późniejszych ce-
chach), które wywierają coraz silniejszy wpływ na życie miasta. Ustanawiając
monopole,
wyznaczając płace i godziny pracy oraz warunki przyjmowania do zawodu, tłumiąc
bunty,
kontrolując jakość towarów, surowo karząc oszustwa i złą robotę, zrzeszenia te w
końcu nie
tylko całkowicie kierują handlem i produkcją, lecz ujmują w swoje ręce
administrację miej-
ską. I tak samo jak na wsi, hierarchia nie opiera się tu na statusie prawnym,
lecz na kryteriach
ekonomicznych: są bogaci i są biedni. Z jednej strony patrycjat, majętni kupcy,
mistrzowie
rzemiosł, właściciele rent dzierżą władzę polityczną, wyznaczają i zbierają
podatki, posiadają
domy i ziemie, z których czerpią dochody pobierając czynsze; z drugiej strony
pospólstwo,
drobni rzemieślnicy, robotnicy, terminatorzy, czeladnicy, biedacy różnego
autoramentu, któ-
rzy, jak tkaczki wyzwolone przez Iwena w romansie Chretiena de Troyes Rycerz z
lwem,
skarżą się na swój los:
Zawsze tkać będziemy jedwabie, lecz same nigdy nie będziemy lepiej przyodziane.
Zawsze
będziemy biedne i nagie, zawsze nas będzie dręczył głód i pragnienie. Nigdy nie
będzie nas
stać na lepszą strawę [...) Kto zarabia dwadzieścia su tygodniowo, nigdy się nie
wydobędzie z
nędzy [...), a gdy my cierpimy niedostatek, ten, dla którego pracujemy, bogaci
się naszym
trudem [...)"
Duchowieństwo
Środowisko duchownych było niezmiernie zróżnicowane, a granice spomiędzy nim a
światem ludzi świeckich niekiedy się zacierały. Duchownym nazywano każdego
mężczyznę,
który otrzymał już pierwsze z niższych święceń, miał wystrzyżoną tonsurę i nosił
długie
szaty, wyróżniające duchownych. Był to status dość elastyczny i liczne pośrednie
stopnie
dzieliły ludzi świeckich od członków prawdziwego duchowieństwa. Status
duchownego
zdawał się bardzo pożądany, przynosił bowiem wiele poważnych przywilejów.
Duchowny
podlegał wyłącznie sądom kościelnym, łagodniejszym od sądownictwa świeckiego.
Stan du-
chowny zwalniał od służby wojskowej i od większości podatków ściąganych przez
seniorów.
Osoby duchowne oraz ich mienie cieszyły się specjalną opieką, o beneficja
kościelne były
zastrzeżone tylko dla nich. W zamian za to nie wolno im się było mieszać do
spraw świec-
kich, a zwłaszcza parać się handlem. Ci, którzy otrzymali wyższe święcenia, nie
mieli prawa
się żenić, a jeśli złożyli zakonne śluby ubóstwa, tracili prawa do spuścizny po
rodzicach.
Duchowni piastujący urząd kościelny korzystali ze związanych z nim dóbr i mieli
się
utrzymywać z płynących stąd dochodów: były to beneficja. Odróżniano beneficja
mniejsze
(probostwa, przeorstwa, kanonikaty) od beneficjów większych (arcybiskupstwa,
biskupstwa,
opactwa). Zarówno we Francji, jak w Anglii Kościół należał do najbogatszych
właścicieli
ziemskich królestwa i nadawał część swoich dóbr tym, którzy mu służyli. Wielkość
benefi-
cjum zależała od wagi pełnionych funkcji.
Biskupa zazwyczaj wybierali księża należący do kapituły kościoła katedralnego,
czyli
kanonicy. Niekiedy zasięgano opinii wiernych, często wszakże któryś z możnych
panów, król
albo papież, narzucał swojego kandydata. Pod koniec XII wieku biskupi stawali
się coraz
bardziej zależni od Stolicy Apostolskiej, która dążyła do ograniczenia ich
władzy sądowni-
czej i kontrolowała sposób, w jaki zarządzali swoimi diecezjami. Innocenty III
zwykł nawet
wzywać każdego biskupa do Rzymu co najmniej raz na cztery lata.
Arcybiskupowi podlegało biskupstwo metropolitalne. We Francji ówczesnej było
osiem takich archidiecezji (Rouen, Reims, Sens, Tours, Bordeaux, Bourges,
Narbonne i
Auch), w Anglii tylko dwie (Canterbury i York). Arcybiskup był ważną
osobistością, którą
zarówno papież, jak król, każdy na swoją rękę, usiłował jak najściślej
kontrolować. Dlatego
często dochodziło do konfliktów z okazji nominacji takiego księcia Kościoła, jak
na przykład
trwający sześć lat (1207-1213) konflikt między Janem Bez Ziemi a Innocentym III,
gdy pa-
pież ten mianował arcybiskupem Canterbury, a tym samym prymasem Anglii, swojego
przyjaciela Stephena Langtona zamiast królewskiego kandydata.
W obrębie swojej diecezji biskup sam rozstrzygał o przydziale mniejszych benefi-
cjów. Jednakże panowie zachowali prawa do wysuwania kandydatów na proboszczów w
ko-
ściołach przez siebie fundowanych. Jeżeli kandydat odpowiadał warunkom
kanonicznym,
biskup go zazwyczaj zatwierdzał, lecz i w takich sprawach zdarzały się konflikty
i nadużycia.
Olbrzymią większość duchowieństwa stanowili księża obsługujący parafie wiejskie.
Byli to
na ogół ludzie miejscowi, lecz nie zawsze nieskazitelni. Z reguły ksiądz miał
się utrzymywać
z dochodów, jakie dawało mu jego beneficjum, obowiązany był bezpłatnie odprawiać
nabo-
żeństwa i udzielać sakramentów. Wszędzie wszakże pleniła się symonia; opłaty za
chrzty i
pogrzeby były niemal uznaną praktyką. Ponadto nie zawsze przestrzegano
obowiązującego
celibatu. W niektórych parafiach proboszczowie jawnie żyli z konkubinami lub
legalnymi
żonami, jeśli się godzi tak je nazwać. Nie należy jednak mówiąc o tych
praktykach prze-
sadzać; w wielu okolicach zaniechano ich pod wpływem reformatorskiej
działalności wyż-
szego duchowieństwa. Wprawdzie literatura roi się od przykładów księży chciwych,
wynio-
słych i rozpustnych, wprawdzie nurt antyklerykalizmu płynie przez całe
średniowiecze i na-
biera coraz większej agresywności, lecz wcale nie jest dowiedzione, że złych
księży było
więcej niż dobrych.
Rycerstwo
Instytucja rycerstwa zaszczepiona została na pniu systemu feudalnego około roku
1000. Formalnie rycerzem jest każdy mężczyzna parający się wojennym rzemiosłem,
który
przeszedł specjalną ceremonię wtajemniczenia, zwaną pasowaniem. Jednakże to nie
wystar-
czało: należało poza tym przestrzegać pewnych reguł i prowadzić określony tryb
życia. Ryce-
rze nie tworzyli więc prawnie zdefiniowanej klasy, lecz kategorię społeczną,
skupiającą ludzi
wyspecjalizowanych w walce konnej - w jedynym aż do końca XIII wieku skutecznym
spo-
sobie walki - i posiadających dostateczne środki, aby prowadzić szczególny tryb
życia obo-
wiązujący rycerzy.
Teoretycznie może należeć do rycerstwa każdy mężczyzna ochrzczony; każdy rycerz
ma bowiem prawo pasować na rycerza człowieka, którego uznał za godnego tego
zaszczytu,
bez względu na pochodzenie i pozycję społeczną. Epickie poematy - chansons de
geste - do-
starczają przykładów pasowania na rycerzy mężczyzn pochodzących z ludu (chłopa,
drwala,
świniopasa, kupca, żonglera, kucharza, odźwiernego itp.)4 w nagrodę za
wyświadczone bo-
haterowi przysługi. Niekiedy zaszczyt ten spotyka nawet ludzi niewolnych. Tak
więc w po-
emacie Ami et Amile dwaj słudzy, którzy dochowali wierności swojemu panu
dotkniętemu
trądem, otrzymują z jego rąk godność rycerską.
Hrabia Ami [...] nie zapomniał wówczas o swoich dwóch dobrych sługach i obu pa-
sował na rycerzy tego samego dnia, w którym został uzdrowiony."
W rzeczywistości wyglądało to inaczej niż w literaturze. Od połowy XII wieku
rycer-
stwo rekrutuje się niemal wyłącznie spośród synów rycerzy i tworzy tym sposobem
warstwę
dziedziczną. Pasowania ludzi Z gminu stały się zdarzeniami wyjątkowymi, a może
całkowi-
cie zniknęły. Złożyły się na to dwie przyczyny. Po pierwsze, procedura kooptacji
prowadziła
nieuchronnie do opanowania przez jedną klasę, a mianowicie arystokrację
ziemiańską, tej
instytucji, której nie określały żadne przepisy prawa. Druga i zapewne
ważniejsza przyczyna
łączy się z imperatywami społeczno-ekonomicznymi: koń, rynsztunek wojenny,
ceremonia
pasowania i towarzyszące jej festyny kosztowały drogo. Żeby sobie pozwolić na
życie bez-
czynne, wypełnione rozrywkami, rycerz musiał mieć odpowiedni majątek, a w tych
czasach
mógł to być tylko majątek ziemski. Zawód rycerski przynosił jedynie chwałę i
zaszczyty,
wypadało więc żyć albo ze szczodrobliwości bogatego i możnego pana (o co było
łatwo w
początkach XII wieku, lecz dużo trudniej w sto lat potem), albo z dochodów
przynoszonych
przez dziedziczne dobra. Wielu oczywiście wolało choćby najskromniejsze lenno
niż stałą
zależność od łaski pańskiej i mieszkanie pod pańskim dachem.
Około roku 1200 rycerze rekrutowali się przeważnie z warstwy ludzi szlachetnie
uro-
dzonych i ich potomstwa. We Francji zjawisko to występuje tak wyraźnie w ciągu
całego
wieku XIII, że stopniowo przynależność do rycerstwa przestaje uchodzić za
osiągnięcie jed-
nostki, lecz zmienia się w dziedziczny przywilej zastrzeżony dla warstw
szlachetnie urodzo-
nych. Rycerstwo i możni złączyli się w jedną kategorię.
Życie rycerskie
Rycerstwo było przede wszystkim określonym sposobem życia. Wymagało to spe-
cjalnego przygotowania, uroczystej inicjacji, oddawania się innym zajęciom niż
ludzie spoza
tego kręgu. Literatura epicka i dworska odmalowuje obraz rycerstwa szczegółowo,
lecz za-
pewne złudnie, ze względu na swój charakter ideologicznie tradycjonalny, trzeba
więc ten
wizerunek korygować, sięgając do pamiętników, dokumentów dyplomatycznych i
odkryć
archeologicznych.
Życie przyszłego rycerza zaczynało się od długiego i trudnego terminowania, naj-
pierw w ojcowskim zamku, potem, od dziesiątego czy dwunastego roku życia, pod
okiem
bogatego ojca chrzestnego lub możnego protektora. W pierwszym okresie wychowania
ro-
dzinnego i indywidualnego trzeba było sobie przyswoić podstawowe umiejętności
jazdy kon-
nej, polowania i władania bronią. W drugim okresie, dłuższym i zmierzającym do
większego
wyspecjalizowania, dokonywało się prawdziwe wtajemniczenie zawodowe,
przeznaczone
tylko dla rycerzy. Na tym etapie nauka odbywała się zbiorowo. Na wszystkich
bowiem stop-
niach piramidy feudalnej każdy dwór pański był niejako szkołą rycerską, w której
synowie
wasali, protegowanych i uboższych krewnych uczyli się wojennego rzemiosła i cnót
rycer-
skich. Im pan bogatszy i możniejszy, tym więcej gromadzi się wokół niego
uczniów.
Aż do wieku wahającego się między szesnastym a dwudziestym trzecim rokiem, mło-
dzieniec pełni u protektora zarazem służbę domową i wojskową. Usługując panu
przy stole i
uczestnicząc w jego polowaniach i innych zabawach nabiera światowej ogłady.
Zajmując się
jego końmi i czyszcząc zbroję, a później towarzysząc mu na turnieje i pole
bitwy, poznaje
arkana sztuki wojennej. Od dnia, gdy dopuszczono go do tych funkcji, aż do dnia
pasowania
młodzieniec nosi miano giermka; niektórzy nigdy nie posuną się w hierarchii
wyżej, jeśli im
zabraknie majątku, zasług lub okazji. Dopiero bowiem po ceremonii pasowania
wolno się
mienić rycerzem.
Rytuał tej ceremonii ustalił się dopiero później. W epoce, która nas interesuje,
formy
te były bardzo zróżnicowane, zarówno w rzeczywistości, jak w literaturze.
Szczególnie różnił
się obrzęd pasowania w czasie wojny i w czasie pokoju. W pierwszym przypadku
pasowanie
odbywało się na polu bitwy, przed starciem lub po zwycięstwie, i te pasowania
były naj-
wspanialsze, pomimo że gesty i formuły redukowano wówczas do surowej prostoty,
wyraża-
jącej istotny ich sens, na ogół do wręczania miecza i do colee. W czasie pokoju
pasowanie
zazwyczaj łączono z uroczystościami wielkich świąt religijnych (Wielkanoc,
Zielone Świąt-
ki, Wniebowstąpienie) lub festynów świeckich (narodziny lub wesele księcia,
zawarcie po-
koju między dwoma suwerenami). Były to widowiska na pół liturgiczne,
rozgrywające się na
dziedzińcu zamkowym, w przedsionku kościoła, na placu miejskim lub na błoniach.
Kandy-
dat musiał się uroczyście przygotować (spowiedź i komunia święta), spędzał
poprzednią noc
na medytacji w kościele lub kaplicy. Po ceremonii przez kilka następnych dni
trwały uczty,
turnieje i zabawy.
Sama ceremonia miała charakter sakralny. Zaczynała się od poświęcenia
rynsztunku,
potem zaś ojciec chrzestny podawał swemu chrześniakowi kolejno miecz i ostrogi,
kolczugę i
hełm, wreszcie włócznię i tarczę. Giermek przywdziewał zbroję, recytując
modlitwy i wy-
mawiając przysięgę, która zobowiązywała go do przestrzegania zwyczajów i
powinności
stanu rycerskiego. Na zakończenie następowała colee - symboliczny gest, którego
pochodze-
nie i sens pozostały nie wyjaśnione i który przybierał rozmaite formy;
najczęściej celebrujący
ten obrzęd, stojąc, uderzał klęczącego przed nim giermka otwartą dłonią w ramię
lub w kark,
i to mocno. W niektórych hrabstwach Anglii i w kilku regionach zachodniej
Francji poprze-
stawano na uściskaniu przyszłego rycerza (accolade) albo po prostu na mocnym
uścisku jego
dłoni. W wieku XIV gest co1ee wykonywano już nie dłonią, lecz płazem miecza i
wymawia-
no przy tym rytualną formułę: W imię Boga, świętego Michała i świętego Jerzego
pasuję cię
na rycerza." Proponowano rozmaite wyjaśnienia, ostatnio jednak przeważa pogląd,
że prak-
tyka ta jest reliktem dawnego zwyczaju germańskiego, polegającego na
przekazywaniu mło-
dzieńcom przez starszych cnót i godności wojownika.
Pasowanie, chociaż stanowiło doniosły moment w karierze rycerza, nie zmieniało w
niczym jego życia codziennego, które w dalszym ciągu wypełniały konne
przejażdżki, bitwy,
polowania i turnieje. Rej wiedli w tym wszystkim najzamożniejsi panowie, wasale
mający
skromne lenna musieli się zadowalać okruszynami chwały, przyjemności i łupów. Do
wyjąt-
ków prawdopodobnie należał los Wilhelma zwanego Marszałkiem, który, jako młodszy
syn
swego rodu, był niezamożny, lecz przy padł mu zaszczyt pasowania na rycerza
Henryka
Młodego, najstarszego syna Henryka II Plantageneta.
W dniu owym Bóg obdarzył Marszałka niezwykłym szczęściem: w obecności hra-
biów, baronów i wielu panów z najznamienitszych rodów on, który nie posiadał
najmniejsze-
go nawet skrawka lenna i nie miał nic prócz miana rycerza, podał miecz synowi
króla angiel-
skiego. Wielu zapałało wtedy zazdrością, nikt wszakże nie ośmielił się jawnie
jej okazać."
Równi wobec prawa, rycerze nie byli jednak równi w rzeczywistości. Istniało coś
w
rodzaju rycerskiego proletariatu", zawdzięczającego uposażenie, konie, nawet
zbroję hojno-
ści możnego protektora (króla, hrabiego, barona) i wiszącego u pańskich klamek.
Ci ubodzy
rycerze, bogaci w świetne nadzieje, lecz niezasobni w lenna, rekrutowali się
często spośród
młodzieńców czekających na dziedzictwo po ojcu; wskutek braku własnego majątku
skazani
byli na służbę u wielkich panów. Pod wodzą książęcego syna lub hrabiego tworzyli
hałaśliwe
bandy, szukali szczęścia ofiarowując swoje służby bogaczom, uganiali się z
turnieju na tur-
niej, z wojny na wojnę. Oni to pierwsi zgłaszali się do udziału w krucjacie lub
dalekiej wy-
prawie, tym bardziej nęcącej, im większe się z nią wiązało ryzyko. Starali się,
jak Wilhelm
zwany Marszałkiem, zdobyć serce posażnej dziedziczki, aby przez bogaty ożenek
uzyskać
majątek, którego im urodzenie ani popisy męstwa nie przyniosły. Dlatego żenili
się z reguły
późno, lecz nie wszyscy w tych matrymonialnych łowach mieli takie szczęście jak
przyszły
regent Anglii.
Dla tych odbiorców, dla rzeszy młodych rycerzy, chciwych miłosnych i wojennych
tryumfów, przeznaczone były zapewne poematy rycerskie i dworska literatura. W
utworach
tych znajdowali obraz społeczeństwa nie istniejącego w rzeczywistości, lecz
upragnionego,
społeczeństwa, w którym zalety, obyczaje i aspiracje rycerstwa byłyby jedynym
dopuszczal-
nym ideałem.
Ideał i cnoty rycerskie
Rycerstwo to nie tylko styl życia, lecz także określony etos. Można uznać za
fakt hi-
storyczny i niewątpliwy, że młody giermek podczas ceremonii pasowania na rycerza
podej-
mował pewne zobowiązania moralne, lecz o istnieniu konkretnego kodeksu rycerstwa
nie
świadczą żadne inne dowody prócz literatury. A wiadomo, jak wielki dystans
dzielił niekiedy
w XII wieku wzorzec literacki od codziennej rzeczywistości. Przy tym przepisy
tego kodeksu
są w różnych utworach różne, a duch ich zmienia się wyraźnie w ciągu stulecia.
Chretien de
Troyes opiewa inne ideały niż Pieśń o Rolandzie. Posłuchajmy, jak Gornemant z
Goort po-
ucza młodego Parsifala o powinnościach rycerza.
Drogi bracie, jeśli ci się przydarzy potykać z rycerzem, pomnij moje słowa:
jeżeli go
pokonasz [...] i jeśli będzie musiał cię prosić o litość, nie zabijaj go
bezmyślnie, lecz okaż mu
miłosierdzie. Poza tym nie bądź zbyt gadatliwy ani ciekawy [...] Kto za wiele
gada, grzeszy,
wystrzegaj się więc gadulstwa. A gdy spotkasz damę albo pannę w ciężkiej
opresji, proszę
cię, zrób wszystko, co w twojej mocy, aby ją wybawić. Na koniec dam ci radę,
którą nie go-
dzi się pogardzić: zachodź często do kościoła i módl się, aby Stwórca wszelkich
rzeczy zmi-
łował się nad twoją duszą i wśród tego ziemskiego świata zachował ciebie jako
swego chrze-
ścijanina." W ogólnych zarysach kodeks rycerski da się sprowadzić do trzech
głównych za-
sad: wierność danemu słowu i lojalność wobec każdego; hojność, opieka i pomoc
każdemu,
kto jest w potrzebie; posłuszeństwo Kościołowi, obrona jego kapłanów i jego
mienia.
Pod koniec XII wieku ideałem doskonałego rycerza nie był jeszcze z pewnością
Parsi-
fal ani sir Galahad, którzy pojawili się dopiero około roku 1220, wraz z Queste
del Saint Gra-
al (Opowieść o świętym Graalu). Nie mógł też być takim ideałem Lancelot, gdyż
jego ro-
mans z Ginewrą nie da się pogodzić z wymaganiami moralnymi stawianymi rycerzom.
Słońcem wszystkiego rycerstwa" jest siostrzeniec króla Artura, Gawen, który
wśród swych
towarzyszy zasiadających wokół Okrągłego Stołu odznacza się najwyższym stopniem
cnót
wymaganych od rycerza: szczerością, dobrocią, szlachetnością serca;
bogobojnością i
wstrzemięźliwością; męstwem i urodą; pogardą dla trudów, cierpienia i śmierci;
świadomo-
ścią własnej wartości, dumą z należenia do znakomitego rodu i ze służby
wielkiemu panu;
wiernością złożonej przysiędze; wreszcie i nade wszystko cnotami, które w starej
francusz-
czyźnie nazywały się largesse i courtoisie, a dla których w języku współczesnym
brak ade-
kwatnych wyrazów Largesse to hojność, wielkoduszność i rozrzutność zarazem. Tę
cnotę
może posiadać tylko człowiek bogaty. Przeciwieństwem jej jest chciwość, pogoń za
zyskiem
- cechy przypisywane kupcom i rajcom miejskim, zawsze ośmieszanym przez
Chretiena de
Troyes i jego naśladowców. W społeczeństwie, w którym większość rycerzy żyje
ubogo z
tego, co raczą im podarować lub użyczyć protektorzy, zrozumiałe, że literatura
sławi poda-
runki, wydatki, rozrzutność i wszelkie przejawy zbytku.
Courtoisie to pojęcie jeszcze trudniejsze do zdefiniowania. Składają się na nie
wszystkie cechy poprzednio wymienione, ale z dodatkiem jeszcze kilku, a
mianowicie takich
jak uroda, elegancja i chęć podobania się wszystkim, łagodność, świeżość ducha,
delikatność
serca i manier; humor, inteligencja, wytworna grzeczność, a także - by niczego
nie zataić -
trochę snobizmu. Aby tę kurtuazję" osiągnąć, trzeba być młodym i niczym nie
skrępowa-
nym, w każdej chwili gotowym wyruszyć na wojnę, wziąć udział w jakiejś zabawie,
szukać
przygody lub pędzić życie próżniacze. Przeciwieństwem tej cechy jest vilainie -
przywara
prostaków, gburów, ludzi nisko urodzonych, a zwłaszcza źle wychowanych. Aby
zasłużyć
bowiem na miano człowieka kurtuazyjnego", dwornego, nie wystarcza dobre
urodzenie;
przyrodzone dary muszą być rozwinięte przez odpowiednią edukację i utrwalone
przez co-
dzienne ich praktykowanie na pańskim dworze. Dwór Artura jest wzorem takiego
środowi-
ska. Tam można było poznać najpiękniejsze damy, najmężniejszych rycerzy i
najgładsze ma-
niery.
Rozdział trzeci
Krajobraz. Od ziemi gaste do kwitnącego sadu.
W końcu wieku XII krajobraz Europy Zachodniej już się przedstawiał inaczej niż w
roku 1000 - gdy był to ogromny obszar landów i puszczy, z rzadka rozjaśniony
polanami,
skupiającymi ludzi, uprawne pola i cywilizację. Dzięki wielkiemu pędowi do
wycinania la-
sów, społeczeństwo chrześcijańskie powiększyło swoje włości w granicach własnej
domeny,
a w wielu okolicach krajobraz wiejski uległ głębokim przeobrażeniom: polany się
rozrosły,
wody cofnęły, równiny się otwarły aż do wzgórz i bagnisk. Główną przyczyną tego
był
gwałtowny wzrost demograficzny: żeby wyżywić zwiększoną liczbę ludności, trzeba
było
zwiększyć powierzchnię ziemi uprawnej, skoro nie znano sposobów podniesienia jej
wydaj-
ności.
Karczowanie lasów
Zjawisko to, trwające od końca X aż do końca XIII wieku, mimo swego doniosłego
znaczenia, mało jest dotychczas znane historykom. Trudno je opisać w sposób
wyczerpujący,
gdyż przybierało różnorodne formy: karczowano lasy, walczono z krzewiącymi się
uparcie
zaroślami i cierniem, przygotowywano karczowiska pod uprawę, osuszano bagna,
wydziera-
no ziemię morzu. Jedno jest pewne: ten pęd do zdobywania i zagarniania pod
uprawę coraz
większych terenów przejawiał się najsilniej właśnie w XII wieku, chociaż z
różnym natęże-
niem, zależnie od regionu: najpotężniej w Burgundii, Owernii i Bretanii, słabiej
w Nor-
mandii, Artois oraz w centrum i na południu Anglii. Wypada wszakże skorygować
tradycyj-
ny obraz mnichów karczujących lasy i rąbiących pnie, aby powiększyć uprawne pola
swoje-
go klasztoru: ogromną większość tej roboty wykonywali chłopi na rozkaz pana, a
najtrudniej-
szym do pokonania przeciwnikiem były nie drzewa, lecz zarośla, ciernie i
poszycie leśne.
W okresie wojny stuletniej ugory z powrotem zapanowały na części tej zdobytej
już
przez ludzi ziemi, ale w ogólnych zarysach krajobraz wiejski północnej i
zachodniej Francji
ukształtował się w XII i XIII wieku taki, jaki z nieznacznymi zmianami pozostał
aż do poło-
wy wieku XVIII. Krajobraz landów i lasów, łąk i pól uprawnych, ogrodów i sadów,
harmo-
nijnie poprzecinany przez bieżące i stojące wody. Pejzaż ten, pomimo różnic
geograficznych,
przedstawiał się wszędzie podobnie, z powodu stosowanych powszechnie tych samych
metod
agrarnych, polegających na intensywnej hodowli i powszechnej uprawie roślin
jadalnych,
głównie zbóż. W leśnej krainie pojawiają się rozproszone osiedla ludzkie, nie
znane w pierw-
szym tysiącleciu, a nawet w XI wieku. Odosobnione gospodarstwa wyrastają
pomiędzy daw-
nymi skupiskami ludzkimi i świeżo wykarczowanymi terenami, gdzie powstają nowe
wioski.
W ten sposób rodzi się pewna forma indywidualnego rolnictwa na użytkach nie
rozdrobnio-
nych i nie podlegających nakazom dawnej gospodarki zespołowej. Wioski w
Normandii,
Poitou i Bretanii dotychczas noszą nazwy od imion tych pionierów, którzy
uzyskali od senio-
rów prawo do osiedlenia się na swoich karczowiskach: La Rogerie, La Martinerie,
La Richar-
dais, La Thomassais, La Thibaudiere, La Guichardiere, Chez-Foucher, Chez-
Garnier.
Lądy i mokradła
Lądy zajmowały jeszcze więcej terenów niż lasy. To właśnie była ziemia gaste
(opuszczona), opisywana w rycerskich poematach, gdzie gubią się ścieżki, a
zaczyna przygo-
da, niepewność i niebezpieczeństwo. Rzeczywistość była mniej barwna: chodziło po
prostu o
ziemie nie uprawiane, raz na zawsze oddane na pastwę cierni i zarośli, lub też
chwilowo le-
żące ugorem (jak tego wymagał system trójpolówki), albo też ugór, po którym
mogli swo-
bodnie chodzić ludzie i zwierzęta. Ich granice z obsianymi polami były nie
zawsze wyraźne,
toteż często wybuchały spory między rolnikami i pasterzami z powodu szkód
wyrządzanych
przez stada.
Bagna i mokradła grały też niemałą rolę w życiu wsi. Wszędzie obfitowały w zwie-
rzynę i ryby. Z zalewów morskich wydobywano sól; rzeczne dostarczały trzciny,
sitowia, a
zwłaszcza torfu - cennego paliwa, którego eksploatacja była ograniczona
przepisami. Po
zdrenowaniu i osuszeniu, na przykład na wybrzeżach Flandrii, Bretanii i Poitou
oraz na wy-
brzeżach angielskich, przemieniały się w poldery lub służyły początkowo za
pastwiska, a z
czasem szły pod uprawę.
Rzeki stanowiły naturalne granice, a zarazem drogi wodne, ułatwiające nie tylko
ruch
osobowy i towarowy, lecz także przenikanie idei i postępu. Były to jedyne
naprawdę linearne
granice pomiędzy włościami dwóch panów, dwoma księstwami, dwiema krainami, ale
jedno-
cześnie granice świata czarów w literaturze, na której kartach przygoda zwykle
czeka na dru-
gim brzegu brodu lub na drugim końcu mostu.
Las
Przygoda czeka też w lesie, który jest nie tylko gaste jak landy, ale w dodatku
soltaine - bez-
ludny - jak morze i ocean. Literacki las nie ma nic wspólnego z umiłowaniem
przyrody. Au-
torzy czynią zeń miejsce niedostępne, schronienie pustelników, kryjówkę
ściganych prze-
stępców lub nieszczęśliwych kochanków, jak w historii Tristana i Izoldy. Las
sprzyja zasadz-
kom, łatwo o groźne spotkanie w tym świecie pełnym grozy i posępnych przeczuć,
gdzie
bardzo płynna granica dzieli rzeczywiste niebezpieczeństwa od nadprzyrodzonych.
Dosko-
nałym wzorcem jest las Broceliande, w sercu Bretanii armorykańskiej, gdzie
dzikie zwierzęta
sąsiadują z poczwarami, a zbójcy z czarodziejami, gdzie rycerze Okrągłego Stołu
(między
innymi mężny Calogrenant) przybywają w poszukiwaniu przygód, spotkań z
tajemnicą, cu-
dami i wróżkami.
Zdarzyło się to z górą siedem lat temu. Sam jeden wędrowałem w poszukiwaniu
przygód, uzbrojony od stóp do głów, jak przystało rycerzowi. Przypadek zawiódł
mnie w
głąb gęstego lasu, gdzie na ścieżkach zarośniętych cierniem i kolczastymi
krzewami czyhały
niezliczone niebezpieczeństwa. Nie bez trudu i szwanku posuwałem się taką
dróżką. Cwało-
wałem przez dzień cały, zanim w końcu wydostałem się z lasu. A był to las
Broceliande [...]"
Szablony poetyckie nie oddają rzeczywistości. W wieku XIII las już nie wyglądał
tak
jak w epoce Karolingów. Poprzecinany był ścieżkami, pracowali w nim ludzie,
pasły się sta-
da. Pustelnicy i wyrzutki społeczeństwa, zamiast się kryć w najciemniejszych
ostępach, osie-
dlali się na polanach i po brzegach puszczy. Ani we Francji, ani nawet w Anglii
(bardziej
podówczas zalesionej) nie było już wielkich, całkowicie dziewiczych puszcz.
Większość la-
sów nie jest już niedostępna i nie zieje grozą, lecz stoi otworem dla ludzi
czerpiących z nich
wiele różnych pożytków. Dzięki temu właśnie lasy mają podstawowe znaczenie dla
życia
gospodarczego. Przede wszystkim dają drewno, główne bogactwo zachodniej Europy i
naj-
ważniejsze tworzywo ówczesnej cywilizacji, zastępujące często kamień, żelazo i
węgiel;
drzewem ogrzewa się domy, z niego robi się tyczki do winnicy i słupy do
podpierania pod-
ziemnych korytarzy, a także sprzęty domowe, narzędzia i wszelkie rodzaje
instrumentów; z
drzewa sporządza się meble, buduje domy, drogi, palisady, statki, taczki i wozy.
Kora służy
do garbowania skór, żywica do wyrobu kleju, świec i pochodni; leśne rośliny
dostarczają
leków i barwników. Las dostarcza też żywności, takich produktów, jak miód,
grzyby, zioła,
jagody, a wszystko to, zwłaszcza dla chłopów, stanowiło coś więcej niż dodatek i
przyprawę.
W lesie wreszcie żyje zwierzyna, potrójnie cenna, bo dostarcza mięsa, skór i
futer, lecz polo-
wanie było ograniczone przepisami i zastrzeżone dla możnych.
Ponadto las stanowił olbrzymi obszar pastwisk dla stada pańskiego i całej gminy.
Ko-
nie, krowy, owce i kozy skubały trawę pod drzewami i liście z krzewów;
nierogaciznę przy-
prowadzano pod buki i dęby, aby się tuczyła bukwiami i żołędziami, a zwyczaj ten
był tak
zakorzeniony w życiu wsi, że niemal we wszystkich regionach Anglii oceniano
wielkość za-
lesionego obszaru według liczby świń, które można tam wypaść w ciągu roku. Tak
więc
wiemy, że las Pakenham (obecnie w Suffolk) mógł wyżywić pod koniec XI wieku 100
świń,
lecz zaledwie połowę tej liczby w roku 1217.
Las, bogaty w rozliczne i niezbędne produkty, był wszędzie podporządkowany zwy-
czajowym ścisłym przepisom, ograniczającym prawa chłopów do drewna, zwierzyny i
owo-
ców. Kłusownictwo i potajemne zbieranie runa leśnego było często jedynym
sposobem, aby
obejść ustawodawstwo krzywdzące chłopa na rzecz pana i jednostkę na rzecz gminy.
Na
wszystkich poziomach stosunków feudalnych, z najwyższym włącznie, dochodziło do
niezli-
czonych waśni i konfliktów z powodu przywilejów leśnych. Do tego stopnia, że
król Anglii,
Jan Bez Ziemi, właściciel prawie wszystkich lasów w królestwie, musiał w roku
1216 przy-
znać swoim zbuntowanym baronom Kartę Leśną, na wzór sławnej Wielkiej Karty z
roku
1215, zgadzając się na zmniejszenie obszaru własnych dóbr leśnych i ograniczenie
swoich
praw do polowania w nich.
Ogrody zamkowe
Ziemiom gastes, landom i lasom przeciwstawić można ucywilizowaną przyrodę ogro-
dów. Tym mianem - verger - określano pańskie ogrody, zakładane w cieniu zamku,
poza
obronnym murem, lecz w pobliżu donżonu. Wchodziło się tam przez furtę i kładkę
przerzu-
coną nad fosą. W utworach literackich jest to miejsce przechadzek, wypoczynku,
rozrywek
arystokracji i spotkań kochanków. Strumienie, zielone trawniki, drzewa rzadkich
odmian i
melodyjny świergot rozmaitego ptactwa w ich gałęziach - wszystka to składa się
na istny raj
ziemski, gdzie kochankowie znajdują bezpieczne i piękne schronienie, a pan zamku
wraz ze
swoją świtą może się napawać urokami przyrody z dala od tłumu i jego pospolitych
rozry-
wek.
Rzeczywistość była bardziej prozaiczna. Ogród z pewnością sprzyjał spacerom i
lekkiej rozmowie,
lecz przede wszystkim dostarczał mieszkańcom zamku owoców, warzyw, wina, świeżej
wody, aromatycznych
ziół, roślin na włókna i leczniczych. Co prawda, z braku szczegółowych opisów i
realistycznej ikonografii nie-
wiele nam wiadomo o XII- i XIII-wiecznych ogrodach. W końcu średniowiecza były
to w najbogatszych wło-
ściach parki skomponowane z trawników i symetrycznych masywów zieleni,
poprzecinane prostokątną siecią
alei, zraszane wodą ze źródeł i basenów, ozdobione motywami architektonicznymi.
Znajdowały się w nich cie-
plarnie i szpalery, a także ptaszarnie, niekiedy zwierzyniec; przyjemne górowało
nad pożytecznym. Możliwe, że
przy książęcych rezydencjach już w XIII wieku urządzano takie ogrody. W
skromniejszych zamkach jednak
ogród pełnił głównie funkcję użytkową. Ogród pański, tak samo jak chłopski, był
przede wszystkim warzywni-
kiem, uszlachetnionym, ładnie ogrodzonym, z mnóstwem drzew owocowych, z altaną
porośniętą winem, ze
studnią lub źródłem dostarczającym wody, niekiedy z kwietnikami (róże, lilie,
fiołki), ale jednak warzywni-
kiem. Jarzyny i owoce były ważniejsze niż trawniki i kwiaty. Były to miejsca
wcale nie podobne do ogrodów z
literatury dworskiej z ich idyllicznym pejzażem, czarodziejską florą i
egzotyczną fauną, jak ogród olbrzyma
Maboagrena opisany przez Chretiena de Troyes w zakończeniu romansu o Eryku i
Enidzie:
Ogród ten nie był otoczony murem ani płotem, lecz tylko warstwą powietrza,
które wokół
niego tworzyło magiczną zaporę. Było w niej jedno tylko wejście, a w ten sposób
ogród był
tak dobrze zamknięty, jakby go opasywała żelazna ściana. Zimą i latem kwitły tu
kwiaty i
dojrzewały owoce; owoce tak zaczarowane, że każdy mógł ich skosztować w obrębie
ogrodu,
lecz nie mógł ich wynieść i zjeść poza nim, a kto by tego spróbował, nie
znalazłby wyjścia,
póki by owoców nie odniósł na miejsce, z którego je wziął. Żyły tam wszystkie
ptaki, jakie
latają po niebie, a śpiew ich rozweselał i zachwycał ludzi, i każdy gatunek był
licznie repre-
zentowany. W ogrodzie tym rosły też w wielkiej obfitości wszystkie aromatyczne
korzenie i
wszystkie rośliny lecznicze, jakie można spotkać ' w różnych najdalszych krajach
[...]"
Rozdział czwarty
Jaki pan taki dom: Zamek i otoczenie
Na okres, o którym w tej książce mowa, przypada apogeum klasycznego feudalnego
zamku romańskiego, zbudowanego wokół donżonu i otoczonego kilkoma pierścieniami
mu-
rów obronnych.
Pierwsze zamki pojawiły się w epoce Karolingów i były to po prostu budowle drew-
niane na wzgórzu, otoczone pojedynczą lub podwójną palisadą oraz fosą. Lecz od
końca X
wieku systemy fortyfikacyjne stale udoskonalano: mury piętrzyły się coraz wyżej,
fosy się
pogłębiały; na narożnikach powstawały wysunięte umocnienia, a przede wszystkim
kamień
stopniowo wypierał drewno, najpierw przy budowie donżonu, potem we wszystkich
umoc-
nieniach flankowych i kurtynach. Arcydziełem fortyfikacji romańskiej jest
Chateau-Gaillard,
zamek zbudowany przez Ryszarda Lwie Serce w meandrach Sekwany między 1196 a 1198
rokiem. W pierwszych dekadach następnego stulecia zarysowuje się nowy etap wraz
z poja-
wieniem się zamków typu gotyckiego, który charakteryzuje się zmniejszonym
obwodem
pierścienia obronnego, większą liczbą wież i umocnień flankowych, bogatszym
krenelażem i
bardziej niespokojną sylwetą ogólną; donżon traci na znaczeniu i rozmiarach,
jego funkcję
militarną przejmuje potężna narożna baszta, a rolę mieszkalną - lepiej do tego
celu przysto-
sowany zamek mieszkalny.
Opiszemy tutaj typowy zamek z końca XII wieku. Zakładamy, że jest on zbudowany
z kamienia, chociaż w tym czasie najbardziej rozpowszechnione były
ufortyfikowane bu-
dowle drewniane lub na pół z drewna, a na pół z kamienia, zwłaszcza w Anglii,
gdzie postęp
w tej dziedzinie dokonywał się wolniej niż we Francji. Kamień na ogół uchodził
za materiał
luksusowy, zastrzeżony dla najmożniejszych panów, dla królów, książąt i hrabiów.
Mało kto
z ich wasali mógł się szczycić, że odziedziczywszy po ojcu dom drewniany,
zostawił swemu
synowi murowany. W opisie, mimo że z konieczności schematycznym, dążyć będziemy
do
jak najściślejszej wierności. Zamki ówczesne, niezależnie od różnic położenia,
indywidual-
ności budowniczych i przeznaczenia, były wszędzie bardzo do siebie podobne, a to
z dwóch
powodów: po pierwsze technika oblężnicza wszystkich armii była identyczna (przy
tym
znacznie opóźniona w stosunku do techniki fortyfikacji), a po drugie istniały
rygorystyczne
przepisy normatywne (dotyczące miejsca, kształtu, rozmiarów), narzucane przez
Kościół lub
suwerenów.
Zamek: mury zewnętrzne
Pierwszy pierścień obronny zamku był chroniony przez umocnienie zewnętrzne,
mające osłabiać zbyt
gwałtowny impet napastnika: żywopłoty, rzędy kołków wkopane w ziemię, wały,
palisady, wysunięte forty, jak
na przykład tradycyjny barbakan - mały fort drewniany osłaniający wejście na
most zwodzony. Fosa była moż-
liwie najgłębsza u stóp muru (niekiedy sięgała ponad 10 m, na przykład w
Trematon i w Lassay) i z reguły bar-
dzo szeroka: 10 m w Loches, 12 w Dourdan, 15 w Tremworth, 22 w Coucy; rzadko
wypełniona wodą, zwykle
sucha, częściej o przekroju w kształcie litery V niż U. Jeśli fosa znajdowała
się w dostatecznej odległości od
muru, skarpę jej wieńczyła palisada (braie), osłaniająca drogę, która okrążała
twierdzę po zewnętrznym kole i
służyła patrolom. Ten pas ziemi zwano szrankami (lices). Właściwy pierścień
obronny tworzą grube, ciągły
mury, zwane kurtynami, oraz rozmaite umocnienia flanków, objęte ogólną nazwą
wież (tours). Pierścień murów
zazwyczaj wznosi się tuż nad fosą; jego fundamenty wpuszczone są głęboko w
ziemię, a dolną część wzmac-
niają przypory, które utrudniały oblegającym podkopy i odbijały pociski miotane
z wysokości szańca. Zarys
murów obronnych bywa rozmaity, zależnie od właściwości terenu, zawsze jednak
otaczają one znaczny obszar.
W Coucy mury są wzniesione na planie trapezu o bokach długości 285 m; w Freteval
mają kształt koła o średni-
cy przeszło 140 m; w Gisors tworzą wielokąt o 24 bokach i obwodzie ponad 1 km.
Warowny zamek nie przypominał w niczym zwykłego domu mieszkalnego. Wyso-
kość kurtyn waha się od 6 do 10 m, a grubość od 1,5 do 3 m; jednakże w
niektórych warow-
niach, jak na przykład w Chateau - Gaillard, grubość muru miejscami przekracza
4,5 m. Wie-
że, najczęściej koliste, niekiedy czworo- lub wieloboczne, są na ogół o piętro
wyższe niż
kurtyny. Średnica ich bywa różna (od 6 do 20 m), zależnie od miejsca, w którym
je ulokowa-
no; najpotężniejsze stawiano w wysuniętych narożnikach i przy bramie. W środku
są puste,
podzielone na kondygnacje drewnianymi podłogami, w których pośrodku lub z boku
zosta-
wiono otwory, aby przez nie na linie wciągać aż na najwyższą platformę pociski,
potrzebne
do obrony fortecy. Schody natomiast biegły ukryte w grubości muru. Każda
kondygnacja
stanowiła więc izbę obsadzoną przez zbrojną załogę. Komin, wpuszczony w mur,
umożliwiał
rozpalenie ognia. Nie ma okien lecz strzelnice - wąskie wysokie prześwity,
wyraźnie po-
szerzające się ku wnętrzu. Na przykład w Freteval strzelnice mają 1 m wysokości
i 30 cm
szerokości po stronie zewnętrznej, a 1,3 m po wewnętrznej; utrudniało to
przedostanie się
strzał napastnika, obrońcom zaś umożliwiało strzelanie w różnych kierunkach.
Po szczycie obronnego muru biegła aleoir - ścieżka dla patroli, chroniona od
zewnątrz
blankowanym parapetem. Służyła wartownikom, a także do komunikacji między
wieżami i
jako miejsce, z którego broniono fortecy. Przerwy pomiędzy zębami blankowania
osłaniano
niekiedy grubą drewnianą klapą, odchyloną w osi poziomej; za tą klapą mógł kryć
się kusz-
nik, gdy nabijał broń. Podczas wojny ścieżkę poszerzano niekiedy w kierunku
zewnętrznym
muru, montując rodzaj ruchomego drewnianego ganku, wysuniętego poza parapet. Te
kon-
strukcje o różnorodnych formach nazwano hurdycjami. W podłodze ganku były otwory
po-
zwalające obrońcom na rzucanie pionowo w dół pocisków na napastników
znajdujących się u
stóp muru. Od końca XII wieku, zwłaszcza w południowych regionach Francji,
zaczęto
drewniane hurdycje, niezbyt mocne i łatwo zapalne, zastępować przez stałe
kamienne kon-
strukcje, budowane łącznie z parapetem i nazwane machikułami. Pełniły one te
same funkcje
co hurdycje, lecz miały nad nimi tę przewagę, że były solidniejsze i umożliwiały
miotanie
pionowo pocisków, które się odbijały od skarp kurtyny.
W pierścieniu murów było zwykle kilka furt, tak wąskich, że mógł przez nie
przejść
tylko pieszy człowiek, i tylko jedna wielka brama, ufortyfikowana ze szczególnym
staraniem,
ponieważ na niej z reguły skupiała się siła nieprzyjacielskiego natarcia. Po obu
stronach bra-
my wznoszono wieże, na których czuwały straże, a dostępu broniła fosa i
wysunięty przed
nią barbakan. Skrzydła bramy, zrobione z twardych desek i okute żelazem,
podpierano do-
datkowo w czasie natarcia olbrzymimi belkami, aby brama mogła wytrzymać ciosy
taranów.
Przed bramą opuszczano bronę - kratę z drewnianych drążków wzmocnioną żelaznymi
oku-
ciami. Bronę nakrywała ruchoma część mostu zwodzonego, gdy był on podniesiony. W
la-
tach, o których mowa, nie była to jeszcze skomplikowana konstrukcja, lecz po
prostu kładka
opuszczana pionowo za pomocą łańcuchów i kołowrotu. Pomimo tych środków
obronnych,
główna brama była najsłabszym punktem fortecy i przez nią nieprzyjaciel jeśli
miał dość sił -
mógł się wedrzeć do zamku.
Zamek: mury wewnętrzne
Tak się przedstawiał pierwszy pierścień obronny. Każdy godny uwagi zamek
posiadał
co najmniej jeszcze dwa pierścienie, mniejsze, lecz zbudowane według tych samych
zasad
sztuki fortyfikacji (fosy, palisady, kurtyny, wieże, parapety, bramy i mosty).
Odległość mię-
dzy nimi była znaczna, toteż zespół zamkowy stanowił małe warowne miasto.
Wróćmy do przykładu Freteval, gdzie mury są doskonale koncentryczne: średnica
pierwszego pierścienia mierzy 140 m, drugiego 70, a trzeciego 30. Ten ostatni,
nazywany
koszulą", znajduje się z reguły tuż obok donżonu, broniąc do niego dostępu.
Przestrzeń między pierwszym a drugim pierścieniem murów zajmował dziedziniec
gospodarczy, czyli baille (szaflik"). Tu mieściła się prawdziwa osada, a w niej
domy chło-
pów pracujących na pańskiej rezerwie, warsztaty i mieszkania nadwornych
rzemieślników
(kowali, cieśli, murarzy, krawców, stelmachów), spichlerze, stajnie, piekarnia,
młyn, tłocz-
nia, studnia, źródło, niekiedy rybna sadzawka, pralnia i kramy kupców. Układ
uliczek i zabu-
dowy był, jak w innych ówczesnych miasteczkach, chaotyczny, ale pod koniec
panowania
Filipa Augusta, gdy zespoły zamkowe planuje się bardziej metodycznie, pojawia
się tenden-
cja do odsuwania tej zabudowy podgrodzia pod wewnętrzne ściany kurtyn, aby
usprawnić
ruch. Stopniowo też to przyzamkowe miasteczko przenosi się poza fosę, a jego
mieszkańcy,
podobnie zresztą jak cała ludność pańskich włości, chroni się za mury tylko w
razie poważ-
nego zagrożenia.
Między drugim a trzecim pierścieniem obronnym znajduje się wyższy dziedziniec,
również zabudowany; tu bowiem ma swoje kwatery załoga, tu stoi pańska kaplica,
pańska
stajnia, psiarnie, gołębniki i sokolarnie, składy żywności, kuchnie i cysterny.
Stojący za koszulą" donżon, rzadko umieszczony pośrodku, zazwyczaj w głębi, na
najbardziej niedostępnym miejscu, służył za mieszkanie pana i zarazem był
militarnym ją-
drem fortecy; góruje nad całością, przekraczając często wysokość 25 m: w Etampes
wynosi
ona 27, w Gisors 28, w Houdan, Dourdan i Freteval 30, w Chateaudun 31, w
Tonquedec 35,
w Loches 40, w Provins 45. Bywa zbudowany na planie kwadratu (Tower w Londynie),
pro-
stokąta - (Loches), sześciokąta (Tournoel), ośmiokąta (Gisors), lub jest
czteroczęściowy
(Etampes). Najczęściej jednak ma kształt cylindryczny o średnicy od 15 do 20 m i
murach
grubości 3 do 4 m.
Podobnie jak wieże, donżon był podzielony na kondygnacje drewnianymi podłogami.
Ze względów bezpieczeństwa donżon miał tylko jedne drzwi wejściowe na wysokości
pierw-
szego piętra, czyli co najmniej 5 m ponad ziemią. Wchodziło się po drabinie, po
rusztowaniu
czy też po kładce przerzuconej z przedpiersia najbliższego muru. W każdym razie
było to
urządzenie, które dawało się łatwo i szybko usunąć w razie napaści. Na pierwszym
piętrze
znajdowała się wielka sala, niekiedy sklepiona, stanowiąca ośrodek domowego
życia. Tam
pan zasiadał do stołu, przyjmował gości i wasali, a nawet zimą sprawował sądy.
Na wyższym
piętrze mieściły się sypialnie pana i jego żony; prowadzą do nich wąskie schody,
wpuszczone
w grubość muru. Na trzecim piętrze były zbiorowe sypialnie pańskich synów i
córek, sług i
domowników. Tam także mogli nocować goście. Szczyt donżonu podobny jest do
szczytów
murów obronnych, osłonięty parapetem, z gankiem, hurdycjami lub machikułami.
Wznosi się
nad nim wieżyczka, z której wartownik nieustannie przepatruje okolicę. Parter
pod wielką
salą jest ciemny, bez okien i bez drzwi, tak że nikt nie mógł wejść tam z
zewnątrz. Jednakże
nie pełnił on funkcji więzienia czy lochu, jak mniemali niektórzy
dziewiętnastowieczni ar-
cheologowie, lecz służył za magazyn, gdzie trzymano wino, drwa, ziarno i broń. W
niektó-
rych donżonach tę samą rolę grała podziemna komora; niekiedy znajdowała się tam
studnia i
łaźnia, niekiedy zamaskowane wejście do tunelu prowadzącego z zamku daleko na
równinę,
lecz taki tunel należał do rzadkości, a jeśli nawet w którymś zamku istniał,
służył raczej do
przechowywania w chłodzie prowiantu dla wojska niż jako tajemna droga ucieczki,
roman-
tycznej lub rozpaczliwej.
Donżon: dekoracje wnętrza i umeblowanie
Żeby opisać wnętrze wielkopańskiego mieszkania, wystarczy wymienić jego trzy
cha-
rakterystyczne cechy: prostota rozplanowania, skromność ozdób, niewielka liczba
mebli.
Mówiliśmy już, jaki był rozkład izb we wnętrzu donżonu. Wypada dodać, że nie
inaczej wy-
glądało wielkopańskie mieszkanie w miejskim pałacu (książęcym lub biskupim) lub
też w nie
ufortyfikowanych rezydencjach, które się rozpowszechniły w południowej Anglii
już w po-
czątkach XIII wieku: budynek stawiano na planie wydłużonego prostokąta, nie zaś
kwadratu
lub koła, lecz główna sala w dalszym ciągu znajdowała się na pierwszym piętrze;
z ze-
wnętrznym otoczeniem łączą ją kamienne schody, a z kaplicą i innymi częściami
mieszkania
(na tym samym lub wyższym piętrze) liczne korytarze. Parter, sklepiony i słabo
oświetlony,
służył za skład lub pomieszczenie dla straży.
Wróćmy wszakże do donżonu i jego wielkiej sali. Chociaż bardzo wysoka (7 do 12
m) i przestronna (50 do 150 m2), jest to zawsze jedna izba. Niekiedy dzielono ją
zasłonami na
mniejsze izby, ale było to urządzenie prowizoryczne, stosowane w określonych
okoliczno-
ściach. Trapezoidalne framugi okien i głębokie wnęki w ścianach mogą po
odgrodzeniu
stworzyć małe pomieszczenia. Okna to wnęki, bardziej wysokie niż szerokie,
sklepione po-
środku, wycięte w grubości muru niczym strzelnice i wyposażone w kamienną ławę,
na któ-
rej można siedzieć rozmawiając lub wyglądając na dwór. Okno rzadko było
oszklone; na
szkło, bardzo kosztowne, pozwalały sobie tylko kościoły. W pańskiej rezydencji
wstawiano
w otwór okienny kratę trzcinową czy metalową, przesłaniano go woskowanym płótnem
albo
nasyconym oliwą pergaminem, rozpiętym na osobnej ramie, a dodatkowo
zabezpieczano
okiennicą drewnianą, częściej wewnętrzną niż zewnętrzną, którą zresztą nie
zawsze zamyka-
no na noc, jeśli w wielkiej sali nikt nie spał. Okna te, mimo że nieliczne i
stosunkowo nie-
wielkie, przepuszczały dostateczną ilość światła, by rozjaśnić salę w dni
letnie. Wieczorami i
zimą oświetlenie to uzupełniano nie tylko ogniem na kominku, lecz także smolnym
łuczy-
wem, łojowymi świeczkami i lampami oliwnymi zawieszonymi u sufitu i na ścianach.
Tak
więc oświetlenie wnętrza było zarazem źródłem ciepła i dymu, nie mogło wszakże
zwalczyć
wilgoci, tej plagi średniowiecznych mieszkań. Podobnie jak szyby, świece woskowe
były
przywilejem tylko najbogatszych domów i kościołów.
Podłogi, czy to drewnianej, czy z ubitej ziemi, czy - co rzadsze z płyt
kamiennych,
nigdy nie pozostawiano nagiej. W zimie zaściełano ją słomą, posiekaną na sieczkę
lub sple-
cioną w grube maty. Wiosną i latem słomę zastępowało sitowie, gałązki lub kwiaty
(lilie,
mieczyki, kaczeńce). Pod ścianami rozkładano pachnące zioła i aromatyczne
rośliny, jak
mięta czy werwena. Wełniane kobierce i haftowane makaty, którymi okrywano ławy,
na ogół
znajdowały się tylko w sypialniach, w wielkiej sali rozkładano na podłodze skóry
zwierzęce i
futra.
Sufit, stanowiący jednocześnie podłogę górnej kondygnacji, zostawiano zazwyczaj
w
stanie surowym, ale w XIII wieku zaczęto go niekiedy malować, wykorzystując
belki i kase-
tony, by stworzyć geometryczny deseń, fryz heraldyczny czy też dekoracje z
rozsianymi
motywami zwierzęcymi. Podobne motywy stosowano również na ścianach, lecz te
najczę-
ściej malowano na jednolity kolor (ze szczególnym upodobaniem do żółtej i
czerwonej
ochry) albo zdobiono deseniem linearnym, naśladującym mur z kamienia ciosanego,
lub
kwadratami na wzór szachownicy. Jednakże w domach książęcych nie należały do
rzadkości
freski, przedstawiające sceny alegoryczne i historyczne, zaczerpnięte z legend,
Biblii lub
współczesnej literatury. Wiemy, na przykład, że król Anglii Henryk III lubił
sypiać w pokoju,
którego ściany ozdobione były epizodami z życia Aleksandra Wielkiego, bohatera
szczegól-
nie w średniowieczu podziwianego. Ale był to luksus dostępny monarsze. Wasal
niższego
stopnia w swoim drewnianym donżonie musiał się zadowolić ścianą prostą i nagą, a
chcąc ją
przyozdobić wieszał na niej włócznię i tarczę.
Tkaniny, podobnie jak malowane ściany, najczęściej były jednobarwne, niekiedy
zdobione deseniem geometrycznym, roślinnym lub scenami figuralnymi. Nie były to
jeszcze
prawdziwe makaty (na ogół sprowadzane ze wschodu), lecz hafty wyszywane na
grubym
płótnie, jak słynna tkanina królowej Matyldy", przechowywana po dziś dzień w
Bayeux.
Służyły do rozmaitych celów: aby zamaskować jakieś drzwi lub okno, podzielić
wielką salę
na kilka sypialni". Toteż często używano wyrazu chambre nie jako nazwy pokoju
sypialne-
go, lecz dla określenia zbioru tych makat, haftów i tkanin, którymi zdobiono
wnętrza, nadając
im przez to indywidualne znamię, i które zabierano ze sobą wyruszając w podróż.
Był to
podstawowy element dekoracji i wyposażenia wielkopańskich mieszkań.
Meble robiono w XII wieku wyłącznie z drewna. Przesuwano je ustawicznie z miej-
sca na miejsce, gdyż - z wyjątkiem łóżka - żaden z nich nie miał określonej i
tylko jednej
funkcji: tak więc skrzynia, zasadniczy ówczesny mebel, mogła służyć za szafę, za
stół i za
ławę, przy czym w tym ostatnim przypadku dodawano do niej niekiedy oparcie lub
nawet
poręcze.
Lecz skrzynia pełniła funkcję ławy tylko przygodnie, meblami przeznaczonymi spe-
cjalnie do siedzenia były wieloosobowe ławy, nieraz podzielone na stalle, i
jednoosobowe
stołki bez oparcia (sellettes). Fotel był zastrzeżony dla pana domu lub
najdostojniejszego
gościa. Giermkowie i panny siadywali na snopkach słomy, niekiedy nakrytych
haftowaną
tkaniną, albo wprost na podłodze, podobnie jak służące i służący. Kilka desek
położonych na
kozłach zastępowało stół, ustawiany pośrodku wielkiej sali w godzinach posiłków.
Stół ten
był długi, wąski i wyższy niż nasze dzisiejsze stoły. Biesiadnicy zasiadali po
jednej tylko
stronie, druga pozostawała wolna, aby usługujący mieli swobodę ruchów. Prócz
skrzyń, w
które się wrzucało byle jak zastawę stołową, naczynia, odzież, srebro i mapy,
bardzo mało
było mebli do przechowywania rzeczy: czasem jakaś szafa, jakiś kredens, rzadziej
pomocnik
z nadstawą otwartych półek, na których zamożni mogli z dumą wystawiać cenną
porcelanę
lub dzieła kunsztu złotniczego. Często rolę mebli pełniły nisze w murach,
zasłonięte kawał-
kiem tkaniny lub okiennicą. Odzieży nie układano płasko, lecz zwijano w rulon i
przesypy-
wano aromatycznymi ziołami. W rulon zwijano też mapy sporządzane na pergaminie,
a po-
tem wsuwano je do płóciennych worków, które spełniały niejako funkcje kasy
ogniotrwałej i
zawierały prócz map kilka skórzanych sakiewek.
Jeśli do tej listy dodamy kilka szkatułek, kilka bibelotów, kilka przedmiotów
związa-
nych z praktykami religijnymi (relikwiarz, kropielnica), będziemy mieli mniej
więcej pełny
obraz sprzętów zdobiących wielką salę donżonu. Jak widać, nie było to bogate
umeblowanie,
ale jeszcze skromniej przedstawiały się sypialnie: łóżko i skrzynia w pokoju
mężczyzny, łóż-
ko i coś w rodzaju toalety w pokoju kobiety. Nie było tam ani ław, ani foteli,
siadało się na
wypełnionych słomą płóciennych workach, na podłodze albo na łóżku. Łóżko było
olbrzy-
mie, kwadratowe, niekiedy bardziej szerokie niż długie; nie było w zwyczaju
sypianie samot-
nie. Nawet jeśli właściciel zamku i jego małżonka mieli osobne sypialnie,
dzielili na ogół
wspólne łoże. W sypialniach ich synów, córek, sług i gości łoża również były
zbiorowe. Kła-
dziono się do nich po dwie, po cztery czy nawet po sześć osób razem.
Łóżko możnego pana stało na wzniesieniu, głowami do ściany, nogami w kierunku
kominka. Drewniana konstrukcja tworzyła rodzaj baldachimu, z którego zwisały
kotary, od-
gradzające śpiących. Pościel niewiele się różniła od naszej dzisiejszej. Na
siennik lub materac
kładziono puchowy piernat i okrywano go prześcieradłem. Drugie prześcieradło,
podłożone
pod przykrycie, zwisało luźno, nie obtykano go po bokach. Wszystko to nakrywano
kapą
bawełnianą lub puchową, pikowaną jak nasze kołdry puchowe. Wałek i poduszki,
obciągnięte
powłoczkami, przypominały te, które dziś są w użyciu. Bielizna pościelowa,
lniana lub je-
dwabna, zdobiona była haftami, kołdra wełniana podbita futrem gronostajów lub
popielic. U
mniej zamożnych jedwab zastępowano zgrzebnym płótnem, a wełnę - szerszą (serge).
W tym miękkim i przestronnym łożu (tak szerokim, że przy prześciełaniu trzeba
się
było posługiwać kijkiem) sypiali ludzie zazwyczaj nago, głowę tylko osłaniając
czepkiem.
Przed położeniem się rozwieszano odzież na wieszaku, utworzonym z pręta
sterczącego ze
ściany pośrodku sypialni równolegle do łóżka. Ale koszulę zdejmowano dopiero
później, już
w łóżku, i wsuwano ją zwiniętą pod poduszkę, aby natychmiast po przebudzeniu o
świcie
włożyć ją przed wstaniem.
Na kominku w sypialni ogień nie palił się stale. Rozpalano go tylko w te
wieczory,
gdy zamierzano czuwać do późna i zabawiać się w rodzinnym gronie w tym pokoju,
przytul-
niejszym od wielkiej sali. Tam bowiem kominek był olbrzymi, palenisko
przystosowane do
wielkich kłód, a stojące przy nim ławy mogły pomieścić kilkanaście czy nawet
dwadzieścia
osób. Stożkowaty okap i wysunięte z węgarów wsporniki tworzyły jak gdyby chatę
we wnę-
trzu sali. Ogromnej nadstawy komina nie ozdabiano niczym, dopiero w początkach
XIV wie-
ku przyjmie się zwyczaj umieszczania na niej rodzinnych herbów. Niektóre sale,
szczególnie
wielkich rozmiarów, miały aż dwa (a czasem nawet trzy) kominki, ulokowane nie
przy
dwóch odległych od siebie ścianach, lecz oba przy tej samej. W Anglii, w
najskromniejszych
donżonach kominek nie wspierał się o ścianę, lecz znajdował się pośrodku sali:
duży płaski
kamień służył za palenisko, a piramida z cegieł i drewna tworzyła prymitywny
okap.
Życie codzienne na zamku
Życie w obrębie zamku znamionowała monotonia. Twierdza ożywiała się tylko w kil-
ku dniach, rozproszonych pomiędzy Wielkanocą a Zaduszkami, gdy pełniła swoją
funkcję
ośrodka militarnego, politycznego i ekonomicznego, a więc z okazji jarmarku lub
święta, po
żniwach i winobraniu albo gdy nadchodził termin płacenia daniny, zwołania
wyprawy wo-
jennej (ost) albo sesji sądowej. Okazje te były nieczęste, większość dni
upływała smutno i
bez wydarzeń. Mężczyźni nudzili się, spędzali więc jak najwięcej czasu poza
domem, na po-
lowaniach, turniejach czy w polu. Wyładowywali energię w nieustannych kłótniach
z sąsia-
dami, w oczekiwaniu na daleką wyprawę, która otworzyłaby im nowe, cudowne
horyzonty.
Kobiety czekały na powrót mężczyzn w niewygodnej sali donżonu, zabijając czas
haftem lub
przy kądzieli.
Wobec jednostajności codziennego życia łatwo zrozumieć, że każdego gościa witano
z radością, czy był to pielgrzym, który opowieściami o swoich wędrówkach
pobudzał do ma-
rzeń, czy żongler zabawiający widzów akrobatycznymi sztuczkami, czy trubadur,
który za-
chwycał słuchaczy poematami o przygodach króla Artura i jego rycerzy, a tym
bardziej, gdy
się trafił gość dostojny, godny noclegu w najokazalszej sypialni, przytykającej
do sypialni
właściciela zamku i ozdobionej tym wszystkim, czym gospodarz szczyci się w swoim
dobyt-
ku. Wiek XII znał cnotę gościnności. Na zamku czy w chłopskiej chacie każdy gość
znaj-
dował miłe przyjęcie. Posłuchajmy opowieści Chretiena de Troyes o tym, jak
przyjęto Lan-
celota i dwóch jego towarzyszy w domu pewnego wasala niższego stopnia:
Wyjechawszy z lasu zobaczyli dwór rycerski. Pani domu siedząca przed wejściem
wyda-
wała się bardzo przyjazna. Na widok przybyszów zerwała się z miejsca, wybiegła
na ich
spotkanie, przywitała z radością i rzekła: Witajcie! Chętnie was przyjmę w
swoim domu.
Zsiądźcie z koni, znajdziecie u nas gościnę. Dziękujemy ci, o, pani. Skoro
taka twoja wola,
zsiądziemy z koni i spędzimy tę noc u ciebie w gościnie.
Zeskoczyli z siodeł, pani zaś, mając licznych domowników. kazała odprowadzić ko-
nie do stajni. Przywołała synów i córki; wszyscy przybiegli natychmiast:
rycerze, dworki,
uprzejmi panicze, prześliczne panny. Pani nakazała synom, żeby rozsiodłali
wierzchowce i
zajęli się nimi troskliwie, co też chętnie zaraz uczynili. Córkom zaś poleciła,
aby odebrały od
gości broń, co też niezwłocznie uczyniły, po czym każdemu z nich podały krótki
kaftan do
włożenia przez głowę. Zaprowadzono ich do domu, pięknie urządzonego. Pana nie
zastali,
gdyż polował wraz z dwoma synami w lasach, lecz wkrótce potem powrócił. Jak
przystało
dobrze wychowanym dzieciom, wszystkie wyszły witać ojca i odebrać od niego
upolowaną
zwierzynę. Powiedziały mu też: Panie ojcze, masz w domu gości, dwóch rycerzy.
Bogu
niech będą za to dzięki! - odparł.
Podczas gdy ojciec i dwaj synowie witali się z gośćmi, reszta domowników
krzątała
się żwawo. Każdy miał wyznaczoną część pracy przy przygotowaniach do posiłku;
jedni za-
palali łojówki, drudzy podawali ręczniki i miski do mycia rąk, a przyniósłszy
wodę nie
szczędzili jej i nalewali hojnie. Wszyscy się obmyli, zanim siedli do stołu.
Prawdziwie nicze-
go nie brakowało w tym domu i wszystko tam było bardzo miłe."
Dom chłopski
Dom chłopski to najczęściej nędzna chata, mniej więcej taka sama we wszystkich
re-
gionach. Jedynie w materiale, jakim się posługiwano, występowały pewne różnice,
zależne
od lokalnych warunków. Ściany były albo całe z drewna, albo z łat, tworzących
jak gdyby
prymitywną konstrukcję strychulcową, i z polepy, sporządzonej z mieszaniny
gliniastej ziemi
i sieczki. W środkowej i południowej Francji polepę zastępowała często zwykła
ubita ziemia.
Dach, z otworem dającym ujście dymowi, kryto zwykle strzechą, rzadziej gontem
lub da-
chówką. Otwory w ścianach nieliczne i małe, zazwyczaj jedne tylko drzwi i jedno
okno z
drewnianą okiennicą zamykaną od wewnątrz.
Mieszkanie składało się z jednej izby, z wnękami na łóżka i prymitywną kuchnią,
ściany były nagie, sufit niski, a podłogę stanowiło klepisko przysypane
trocinami lub sianem.
Tam chłopska rodzina pracowała, przyjmowała gości, gotowała posiłki, jadała i
sypiała.
Umeblowanie było równie liche i niewygodne jak budynek: wielka dzieża - jej
rozmiary
świadczą o zasobności rodziny - jedna czy dwie ławy, kilka stołków, jedno lub
kilka łóżek,
na których sypiało od dwóch do ośmiu osób. Stół, jeśli w ogóle był, składał się
ze starych
drzwi położonych na kozłach. Ale sprzęty te, chociaż toporne, wyciosane z
dębowych desek
siekierą, były bardzo mocne i przekazywano je z pokolenia na pokolenie.
Dom rzadko podpiwniczano, częściej do jednej z jego ścian zewnętrznych
przytykała
płytka, na pół w ziemi zagłębiona piwnica, natomiast nad izbą z reguły był
strych, na .który
wchodziło się po drabinie z zewnątrz. Tam rolnik przechowywał to, co miał
najcenniejszego:
ziarno. Liczba i rozmiary zabudowań gospodarczych otaczających chatę bywały
różne, po-
dobnie jak rozmiary dzieży, zależnie od zamożności właściciela. Zamożny rolnik,
pierwszy w
swojej wsi, miał stodołę na zboże, słomę i siano, szopę, gdzie przechowywał pług
i inne na-
rzędzia, oborę, owczarnię, chlew lub kilka chlewów, niekiedy także stajnię.
Prosty wyrobnik
nie miał nic takiego, a skąpy zbiór siana, kilka narzędzi, kilka kur trzymał w
tej samej izbie,
w której jadał, sypiał i żył z całą rodziną. Tak samo różniły się cottiers -
małe ogródki za
chatami. Najbiedniejsi poprzestawali na grządce rzepy i ziół, zamożniejsi
hodowali piękne
warzywa, owoce, winorośl i rośliny włókiennicze.
Chłop, tak samo jak właściciel zamku, nie spędzał wiele czasu w domu. Latem i
zimą
przebywał najczęściej w polu, w ogrodzie, na rzece, w młynie, na targu czy w
drodze. Chłop,
podobnie jak pan, nie był zbytnio do swojego domu przywiązany i nie starał się
go upiększyć
ani urządzić wygodniej. Zresztą zdobywanie nowych gruntów pod uprawę i
konieczność sto-
sowania systemu trójpolowego zmuszały rolnika do niemal wędrownego trybu życia.
Nawet
w obrębie włości swojego seniora czynszownik często zmieniał działkę i w związku
z tym
miejsce zamieszkania.
Rozdział Piąty
Pora siadać do stołu
O tym, jak się ludzie średniowiecza odżywiali, wiemy niewiele, gdyż znamy niemal
wyłącznie jadłospisy wspaniałych książęcych uczt z XIV wieku oraz malownicze
przepisy
kulinarne, zawarte w licznych rozprawach i przeznaczone dla bogatych mieszczan,
nie wcze-
śniejsze jednak niż z połowy XIII wieku. Prawie nic nam nie wiadomo o sposobach
odży-
wiania się w latach poprzedzających tę datę, zwłaszcza jeśli chodzi o chłopstwo.
Wobec bra-
ku źródeł dotyczących specjalnie tych zagadnień, trzeba je studiować pośrednio,
wyciągając
wnioski z danych o metodach rolniczych i o wymianie handlowej. Nawet wtedy, gdy
chcemy
się dowiedzieć czegoś o sposobie życia arystokracji, badania aspektów
ekonomicznych sys-
temu feudalnego okazują się bardziej pouczające niż ściśle techniczne informacje
zawarte w
tekstach narracyjnych i literackich. Poematy dworskie, tak bogate w opisy
rytuałów związa-
nych z posiłkami, skąpią szczegółów co do podawanych dań i sposobu ich
przyrządzania.
Jakaś niepojęta literacka pruderia powstrzymuje często autorów od opowiadania,
czym ich
bohaterowie się posilali. Wiemy tylko, że jedli obficie i smacznie". Oto
charakterystyczny
przykład:
Służba ustawiła stół i przygotowała, co trzeba, do posiłku. Umywszy ręce trzej
biesiadnicy
nie zwlekając siedli za stołem. Znudziłbym was wszakże wyliczaniem mięsiwa,
które im po-
dawano. Lepiej więc uczynię pomijając to milczeniem. Oszczędzę słuchaczom nudy,
a sobie
niepotrzebnego trudu. Nie skłamię wszakże, jeśli wam powiem, że mięsiwa było w
bród, a
przednich win tyle, ile kto zapragnął."
Powściągliwość autorów jest tym bardziej godna ubolewania, że na omawiany okres
przypada przełom w sposobie odżywiania się, spowodowany postępem rolnictwa,
wprowa-
dzeniem nowych upraw i wzrostem wydajności; rozwój hodowli umożliwia większe
spożycie
mięsa; produkty zbożowe przestają być jedynym pożywieniem klas niższych;
obsesyjny lęk
przed głodem słabnie, ożywia się cyrkulacja produktów, zmieniają się gusta,
wysubtelniają
obowiązujące przy stole obyczaje.
Mimo luk w dokumentacji można odtworzyć niemal kompletny obraz tego, co się
pojawiało na stołach pańskich i chłopskich pod koniec XII wieku. Najmniej wiemy
nie o ro-
dzaju spożywanych produktów, lecz o sposobie ich przyrządzania (literatura
często na ten
temat fantazjuje), a zwłaszcza o ilościach spożywanych przy każdym posiłku; nie
chodzi nam
o dni obżarstwa i ucztowania, lecz o rzeczywistość dni powszednich.
Pożywienie chłopów
Podstawą pożywienia chłopów, zarówno wolnych, jak niewolnych, były produkty
zbożowe, nie zawsze spożywane w postaci chleba; nie wszystkie zresztą do tego
się nadają.
Najczęściej gotowano z nich polewki lub pieczono podpłomyki. Najbardziej
rozpowszech-
nione były żyto, jęczmień i pszenica, często siane i zbierane razem, tak by
otrzymać mie-
szankę na ciemny, szarawy chleb. W okolicach górskich uprawiano orkisz, a w
prowincjach
południowych różne odmiany prosa. Owies używany był głównie jako składnik zupy,
obok
siemienia konopnego, jarzyn ogrodowych (bób, groch, purchawki, kapusta) i owoców
drzew
rosnących dziko (kasztany, żołędzie). Dopiero w końcu średniowiecza zaczęto
pewne odmia-
ny zbóż przeznaczać na paszę dla zwierząt.
Jednakże już w XII wieku poprawa warunków bytu i względny wzrost zamożności
pozwalały chłopu żywić się nie tylko chlebem, podpłomykami i polewkami. Duży
pożytek
dawał drób, dostarczając jaj (które spożywano w dużych ilościach) oraz mięsa
(kurczaki,
kapłony, gęsi); umożliwiało to płacenie w naturze należnych panu świadczeń.
Wyrabiano też
sery, ostre lub łagodne, przyprawiane ziołami lub nie, przeważnie nie z
krowiego, lecz z
owczego mleka. Ryby kupowano solone albo wędzone (głównie śledzie) czy też
łowiono -
zwykle potajemnie w najbliższej rzece lub w jeziorze. Oprócz jarzyn już wyżej
wymienio-
nych, uprawiano w skromnych ogródkach za chatą soczewicę, fasolę, cebulę,
czosnek, rzepę i
pory. Nie tylko sady, lecz również żywopłoty, łąki i lasy dostarczały mnóstwa
owoców, ja-
błek i gruszek, a także morw, śliwek, niespliku, jarzębin, orzechów włoskich i
laskowych,
borówek i przeróżnych jagód. Warto zwrócić uwagę na pewną zabawną ciekawostkę:
gdy w
tekście jest mowa o owocu bez podania bliższej nazwy, oznaczało to we Francji
jabłko, lecz
w Anglii - gruszkę. Wreszcie, oprócz drobiu i drobnej zwierzyny, zdobywanej
kłusowniczy-
mi sposobami, jadano wieprzowinę. Świniobicie odbywało się w grudniu, ale mięso
solono,
aby się nim żywić przez czas możliwie jak najdłuższy.
Zarówno do potraw zbożowych, jak do mięsa i ryb ówczesna kuchnia chłopska sto-
suje mnóstwo przypraw i ziół aromatycznych (czosnek, gorczyca, mięta,
pietruszka, macie-
rzanka itp.). Potrawy smażone, pieczone lub z rożna, należały do rzadkości,
najczęściej wy-
stępowały w postaci pośrednie j między zupą a potrawką, mocno przyprawione, w
sosach
robionych z miąższu chleba, soku zielonych winogron, cebuli i orzechów; niekiedy
dodawa-
no też ziarnko pieprzu lub odrobinę cynamonu, kupowane na wagę złota u kupców
korzen-
nych.
Oczywiście na takie dania mógł sobie pozwolić tylko zamożny rolnik. Dla rzeszy
wolnych i niewolnych chłopów podstawowym pożywieniem był chleb i polewka, a inne
wy-
mienione wyżej produkty stanowiły dodatek lub też pożywienie odświętne. Lud w
XII wieku
żył wciąż jeszcze w lęku przed nieurodzajem zbóż. Z powodu niskiej wydajności
rolnictwa i
nieznajomości lepszych sposobów przechowywania produktów nie mógł się zaopatrzyć
w
zapasy większe niż na jeden rok, toteż zawsze był zdany na łaskę lub niełaskę
warunków
klimatycznych. Niedostatek i głód, chociaż mniej dotkliwe niż w XI, a nawet w
XIV wieku,
zdarzały się wszędzie dość często. Mimo pewnych postępów, lęk przed głodem i
obsesyjna
troska o żywność nie zniknęły. Świadczą o tym chłopskie baśnie, w których
zazwyczaj mły-
narz występuje jako zdrajca gnębiący lud głodem, rzeźnik jest postacią
urzekającą, a rozmaite
wersje opowieści o rozmnożeniu chleba zajmują wiele miejsca. W folklorze i w
literaturze roi
się od historyjek o kradzieży produktów żywnościowych, ., od scen obżarstwa lub
legend o
przemienianiu różnych najpospolitszych substancji w cudowne jadło. Tak na
przykład w
Roman de renart (Opowieści o lisie) głód jest głównym bodźcem pobudzającym lisa
do wy-
stępków, a większość jego przygód zaczyna się od stwierdzenia pustek w spiżarni.
Było to w porze, kiedy lato się kończy, a zima już nadchodzi. Lis doznał
gorzkiego zawodu,
kiedy stwierdził, że zapasy w jego domu już się wyczerpały. Nie miał nic, czym
by się poży-
wić, i ani grosza żeby kupić prowiant, nic, czym by mógł pokrzepić siły. Z
konieczności więc
wyruszył w drogę..."
Pożywienie panów
Pożywienie panów, tak samo jak chłopów, bardziej zależało od stanu majątkowego
niż od okolicy, w której mieszkali. Pan na skromnym zamku w Maine lub w Poitou
żywił się
nie inaczej niż niezamożny rycerz w Kent. U jednych i drugich trzy zasadnicze
posiłki co-
dzienne podobniejsze były do posiłków dostatniego rolnika niż do tego, co
podawano na sto-
łach ich suzerena, króla Anglii.
Nie trzeba jednak przesadzać, jak często czynią autorzy rycerskich poematów
epic-
kich, w opisach wspaniałości królewskich uczt w interesującym ras okresie. Tak
bywało do-
piero później. Najstarsze, niepodważalne świadectwo historyczne, zawierające
opis wielkiego
bankietu wydanego przez króla Francji, przekazał nam Joinville, opowiadając, jak
Ludwik
Święty podejmował swojego brata Alfonsa z Poitiers w murach miasta Saumur w 1241
roku.
Wprawdzie zbytkowne jadło było już. pierwszym z luksusów" - jak to pięknie
wyraził Ja-
cques Le Goff lecz w omawianej tu epoce nie istniał jeszcze snobizm każący' się
prze ścigać
w kulinarnym wyrafinowaniu. Oczywiście, grzechy obżarstwa i łakomstwa mnożyły
się na
wszystkich szczeblach arystokratycznego środowiska, które przynajmniej raz na
tydzień (al-
bo i dwa razy) oddawało się uciechom stołu, lecz prawdziwa sztuka gastronomiczna
nie grała
wielkiej roli. Rozkwitnie dopiero w drugiej połowie XIII wieku w związku ze
wzrostem zna-
czenia bogatego mieszczaństwa, które wcześniej niż szlachetnie urodzeni zaczęło
traktować
wyszukaną kuchnię jako dowód społecznego awansu, a nawet swoistej etyki. Możni
panowie
XII wieku nie komplikowali uciech stołu subtelnościami ani motywami
ideologicznymi. Z
równą łatwością poprzestają na najskromniejszym posiłku, jak objadają się, gdy
los tak zda-
rzy. Rycerze Okrągłego Stołu na przemian to ucztowali na dworze króla Artura, to
wędrowali
o pustym żołądku w poszukiwaniu przygód i wdzięcznie przyjmowali kromkę chleba i
kubek
wody od gościnnego pustelnika. To są jednak literackie skrajności. Co naprawdę
jadał zacny
pan i jego świta w wielkiej sali donżonu, który nie był ani zamkiem Camelot, ani
chatą ana-
chorety?
W porównaniu z chłopskim, pożywienie panów różni się przede wszystkim tym, że
podstawą jego nie są produkty zbożowe, lecz mięso. Panowie nie żywią się więc
polewkami
ani podpłomykami, jadają niewiele chleba, za to mnóstwo rozmaitego mięsa.
Ponieważ do
nich należy przywilej polowania, mają pod dostatkiem zwierzyny: jelenie, sarny,
daniele,
dziki, zające, przepiórki, kuropatwy, bażanty; w niektórych regionach także
kormorany,
głuszce, koziorożce, a nawet niedźwiedzie. Poza tym drób specjalnie hodowany w
tym celu:
gęsi, kapłony, kurczęta, gołębie, ale także pawie, łabędzie, siewki, czaple,
żurawie, bąki po-
dawane od wielkiego święta (do kaczek odnoszono się pogardliwie). Wreszcie było
mięso
zwierząt rzeźnych, przede wszystkim wieprzowe. Koniny nie jadano nigdy, a woły
aż do po-
łowy XIII wieku hodowano głównie do pracy w polu, owce zaś na wełnę.
Nie brak też na pańskim stole ryb. Jada się je świeże, jeśli pochodzą z wód
słodkich
(specjalnie ceniono łososia, węgorza, minoga i szczupaka) lub, mniej chętnie,
suszone, solone
i wędzone, jeśli pochodzą z morza. Natomiast raczono się mięsem niektórych
waleni (wielo-
ryby, morświnie), a nawet rekinów - rzadko, ze względu na ich zły smak. Z
wyjątkiem ostryg
(gotowanych) spożywano niewiele mięczaków, podobnie jak i skorupiaków. Ryby i
mięso -
czy to smażone, gotowane czy przerobione na pasztet - podaje się zawsze w sosie
lub na-
dziewane farszem, komponowanym z mnóstwa przypraw korzennych i aromatycznych,
czy
to uprawianych w ogrodach (cebula, czosnek, pietruszka, koper, szczaw, trybula),
czy rosną-
cych dziko (tymianek, mięta, majeranek, rozmaryn, grzyby) lub sprowadzanych ze
Wschodu
(pieprz, cynamon, kminek, goździki). Głównymi składnikami wszystkich sosów był
pieprz,
mięta i wino zaprawione miodem.
Ziele" (herbes, jak nazywano wszystkie warzywa), którego wiele odmian uprawiano
w ogrodach, nie cieszyło się powodzeniem w dni mięsne. Jadano je za to w dni
postne lub
jako lekkie dietetyczne danie. Do mięsa nie podawano zazwyczaj nic prócz kilku
listków
sałaty (zwłaszcza sałaty liściastej i rzeżuchy) lub gotowane owoce (gruszki,
morele, śliwki).
Po serach, które niezależnie od regionu były takie same (wszędzie wyrabiano
zarówno ostre,
jak łagodne, aromatyzowane lub nie), wiele miejsca w jadłospisie zajmowały
desery, prze-
ważnie słodkie ciasta (placki, torty, pączki, pierniki) lub smakołyki z miodu,
migdałów i
miąższu owocowego. Najbogatsi sprowadzali z Ziemi Świętej cukier trzcinowy i
wyśmienite
egzotyczne owoce: brzoskwinie, melony, daktyle, pomarańcze, figi. Inni
poprzestawali na
jabłkach, gruszkach, wiśniach, porzeczkach i malinach (poziomki nie były
cenione), orze-
chach włoskich i laskowych. Na ogół jednak krajowe surowe owoce jadano raczej
między
posiłkami, na przechadzce, w ogrodzie lub w lesie.
Napoje i wino
Co do napojów, to różnice społeczne odzwierciedlają się raczej w ich jakości niż
w
rodzaju. Szlachetnie urodzeni i pospólstwo upijają się tym samym trunkiem, a
mianowicie
winem, podstawowym napojem średniowiecznej Europy Zachodniej.
Piwo było rozpowszechnione tylko w pewnych regionach: we Flandrii, Artois, Szam-
panii, w południowej i środkowej Anglii; w innych, gdzie go nie produkowano, nie
cieszyło
się uznaniem. W Andegawenii, Saintonge, Burgundii, a nawet w Paryżu picie piwa
uważano
za pokutę: Co prawda nie nadawało się do dłuższego przechowywania i źle znosiło
transport,
przeznaczone więc było do natychmiastowego spożycia na miejscu. Uchodziło za
napój sto-
sowny dla kobiet, a mężczyźni sięgali po nie tylko wtedy, gdy brakowało wina.
Warzono je
nie tylko z przetworzonego na słód jęczmienia, lecz także z pszenicy, owsa lub
orkiszu. Aż
do XV wieku nie było w zwyczaju przyprawianie piwa chmielem, toteż przypominało
raczej
napój starożytnych Galów, zwany cervoise, niż to piwo, które dzisiaj znamy. Były
jednakże
rozmaite gatunki piwa: mocne lub słabe, słodzone miodem lub zaprawiane
korzeniami albo
nawet miętą.
Jabłecznik, niegodny wybredniejszego podniebienia, pozostawiano najuboższym
chłopom ze wschodniej Francji. Nieco mniej kwaśne wino z gruszek bardziej było
rozpo-
wszechnione; rozcieńczone wodą dawano je dzieciom w wielu wioskach. Dzieci do
siedmiu,
ośmiu lat pijały również mleko. Dorosły człowiek nie brał go do ust, chyba w
stanie krań-
cowego osłabienia czy też przytępienia umysłu. Bardziej popularny był miód
pitny, podawa-
ny na zakończenie posiłków, czysty lub zmieszany z winem. Używano go też w
kuchni do
zaprawiania wielu różnych potraw i sosów. Z owoców drzew i krzewów rosnących
dziko -
morwa, tarnina, orzechy - wyrabiano lekko sfermentowane wina, silnie
aromatyzowane, któ-
re, przede wszystkim dla chłopów, spełniały rolę naszych likierów. Wódki z
owoców nie
znano, lecz pędzono ją z ziarna zbożowego, zwłaszcza jęczmienia. Wytwarzanego
alkoholu
używano raczej jako lekarstwa niż jako środka przyspieszającego trawienie".
Wreszcie
przed położeniem się do snu pijano napar z ziół (mięta, werbena, rozmaryn,
niekiedy z do-
datkiem korzeni i miodu).
Ale głównym napojem, który się piło przy każdej okazji i o każdej porze dnia,
było
wino, uważane za eliksir zdrowia, radość życia, dar natury, zasługujący na
religijny niemal
szacunek. Toteż wszędzie uprawiano winorośl. Od roku 1000 jej uprawa rozszerza
się coraz
bardziej wzdłuż biegu rzek, na przedmieściach, wokół klasztorów i zamków.
Winnice roz-
rastały się raczej kosztem pól uprawnych niż na nowych karczowiskach, co
stwarzało nie-
mało problemów, tym bardziej że każdy, od najbogatszego pana do najbiedniejszego
chłopa,
chciał mieć chociaż piędź własnej winnicy i wierzył, że jego wino jest najlepsze
w świecie.
Uprawa winorośli sięgała wówczas daleko poza dzisiejsze swoje granice
klimatyczne, aż do
Fryzji i Skanii. W Anglii winnice skupiały się głównie w Kent, Suffolk i w
hrabstwie Glo-
ucester, lecz aż po Lincoln i York nie spotykało się katedry ani opactwa, które
nie hodowały-
by własnego wina na potrzeby kultu. We Francji tereny rodzące winorośl były
bardziej roz-
proszone. Trzy ogromne winnice to: Auxerrois-Tonnerrois, dostarczające znaczną
część wina
spożywanego przez Paryż; Aunis i Saintonge, które przez port La Rochelle
eksportowało
wino do Anglii; wreszcie region Beaune, którego rozkwit przypada na czas
panowania Lu-
dwika Świętego. Były wszakże inne regiony, nie tak rozległe, lecz nie mniej
sławne i ważne
dla życia gospodarczego: na północy Laonnois, Szampania, dolna część doliny
Sekwany,
okolice Paryża i Beauvais. Nad Loarą okolice Nevers, Sancerre, Orleanu, Tours, a
zwłaszcza
Angers. Dalej na południu okolice Issoudun, Sant-Pouręain, Clermont i Cahors.
Wokół Bor-
deaux uprawa winorośli rozwinęła się nieco później. Stało się to dopiero za
króla Henryka
III, gdy jego kontynentalne posiadłości skurczyły się do jednego księstwa
Guyenne, co przy-
czyniło się do zniknięcia winnic angielskich.
Większość tych terenów specjalizowała się już wówczas w poszczególnych gatun-
kach win. Na północy dominowało lekkie wino białe, w Burgundii - czerwone,
ciężkie i
mocne. Na stołach arystokracji te pierwsze cieszyły się większą estymą aż do
połowy XIII
wieku. Później, może pod wpływem zamożnego mieszczaństwa, gusta się zmienią i w
wyż-
szej cenie będą cięższe wina z Beaune, wina likierowe z Langwedocji, Katalonii i
z Bliskiego
Wschodu. Oprócz różnic wynikłych z warunków geograficznych wchodziły w grę
różnice
społeczne. Kościół, książęta i bogaci mieszczanie dbali o jakość swoich win,
chłopom zale-
żało przede wszystkim na ilości.
Podobnie jak piwo, wino ówczesne nie nadawało się do dłuższego przechowywania.
Należało je pić w ciągu roku, najpóźniej w następnym roku po wyprodukowaniu.
Metody
uprawy winorośli były już dość wysoko rozwinięte (niewiele się zmieniły aż do
XIX wieku),
lecz technika wytwarzania win dość prymitywna. Stare mogło być tylko wino
dojrzałe. Pito
go zresztą sporo, tak samo jak win zaprawionych ziołami, korzennych, pikantnych,
z do-
mieszką miodu, aromatyzowanych. Można by sądzić, że czyste, naturalne wino nie
miało
dość wyrazistego smaku. W każdym razie tylko kobiety, dzieci i chorzy
rozcieńczali je wodą.
Oto, jakich rad udziela Guivret swemu powracającemu do zdrowia przyjacielowi
Erykowi:
Będziesz pił wino, do którego dolano wody. Mam wprawdzie siedem beczek pełnych
najza-
cniejszego wina, ale czyste zaszkodziłoby ci, dopóki rany całkiem się nie
zagoją."
I rozważny Eryk przestrzega tych zaleceń.
Chociaż nieurodzaje i klęski głodu powtarzały się periodycznie, ludzie XII i
XIII
wieku byli nie tyle niedożywieni, ile niewłaściwie odżywiani: w chłopskiej
diecie było za
mało składników białkowych, a szlachetnie urodzeni jadali za tłusto i nadużywali
pikantnych
przypraw. Toteż ograniczenia nakazujące powściągliwość w tej dziedzinie miały
nie-
wątpliwie znaczenie dietetyczne (czy zdawano sobie z tego sprawę, czy też nie).
Kościół narzucał wiernym mnóstwo dni postnych. Liczba ich wzrosła jeszcze po re-
formie gregoriańskiej: dwa dni w tygodniu (środa i piątek) w czasie zwykłym,
trzy albo czte-
ry w tygodniach adwentu i wszystkie dni oprócz niedziel w okresie Wielkiego
Postu; poza
tym w wigilię każdego ważniejszego święta. Do tych postów, obowiązujących
wszystkich
wiernych, dodać należy posty i półposty nakazywane z różnych okazji przez
poszczególnych
biskupów. W sumie należało pościć przez co najmniej trzecią część dni w roku. W
praktyce
jednak działo się inaczej. Tym bardziej, że posty były nie tylko liczne, lecz
obwarowane bar-
dzo surowymi wymaganiami. W dzień postny dozwolony był tylko jeden posiłek,
wieczorem
po nieszporach, i to bez wina, mięsa, słoniny, zwierzyny, jaj, ciast i wszelkich
produktów
pochodzenia zwierzęcego, z wyjątkiem ryb. Każdy pościł na miarę swoich
możliwości: naj-
biedniejszy musiał poprzestawać na chlebie, wodzie i jarzynach, najbogatszy
korzystał z pre-
tekstu, by się raczyć łososiem, węgorzem, szczupakiem i serami (jedynym
dopuszczalnym
rodzajem nabiału), i rzadkimi owocami. Ale nakazy wstrzemięźliwości dotyczyły
nie tylko
jedzenia. Należało się powstrzymać również od zabaw, polowań i wszelkich uciech,
oddawać
się w skupieniu medytacji i modlitwie, oszczędności zaś poczynione na rozrywkach
i ucztach
przeznaczać na jałmużnę.
Oczywiście wszystkie te ograniczenia pozostawały najczęściej teorią. Trzeba by
mieć
cnoty Ludwika Świętego, żeby skrupulatnie wykonywać te przepisy Kościoła. W
praktyce
więc każdy pościł na swój sposób. Starano się na ogół unikać przesady. Najmniej
uprzywi-
lejowani najbardziej narzekali na posty i najdotkliwiej je odczuwali:
Kto tego doświadczył, ten wie, że Wielki Post, ten niecnota, nie przynosi nic
prócz smutku i
przykrości. Nienawidzą go biedacy, brzydzi się nim ubogi lud."
Tak mówi anonimowy autor osobliwego poematu z pierwszej połowy XIII wieku
Bitwa Postu z Mięsopustem. Ten satyryczny tekst opisuje z epicką weną walkę
dwóch alego-
rycznych postaci: Postu, który jest uosobieniem ascezy i powściągliwości, i
Mięsopusta, któ-
ry ucieleśnia obfitość i rozkosze życia. Pierwszy ma armię złożoną z ryb, warzyw
i owoców,
w szeregach drugiego walczy zwierzyna, drób, ciasta i wszelkie tłuste potrawy.
Po homeryc-
kich bojach i ostatniej bitwie srogiej, okrutnej i podstępnej" zwyciężony Post
uchodzi, ska-
zany na wieczne wygnanie, i będzie mu wolno powracać tylko raz w roku na około
sześć
tygodni od Środy Popielcowej do Wielkiej Soboty.
Maniery przy arystokratycznym stole
O zwyczajach i konwenansach związanych z posiłkiem więcej mamy wiadomości niż
o samym jadłospisie. Mimo to nie znamy ich dokładnie. Literatura wprawdzie nie
skąpi w tej
dziedzinie szczegółów, lecz często operuje stereotypami, autorzy zaś bardziej
się troszczą o
swój kunszt niż o realizm opisów. Przy tym zajmują się tylko arystokracją.
Dokumentacja
ikonograficzna niestety nie pomaga w wypełnieniu tej luki i poznaniu obyczajów
innych
warstw społecznych. Zarówno obrazy, jak opowieści przedstawiają wyłącznie świat
wielkich
panów, chłop pojawia się w nim bardzo rzadko.
Nie jest to jeszcze epoka wyrafinowanej sztuki kulinarnej i nie istnieje też w
ostatnich
dekadach XII i pierwszych XIII wieku ścisła etykieta przy stole. W tym zakresie,
podobnie
jak w dziedzinie ubiorów, przełom dokonał się we Francji za panowania Filipa III
Śmiałego
(1270-1285). Jednakże nie są to już prostackie czasy pierwszego wieku
feudalnego, a dwor-
skie poematy, które, być może, wyprzedzają rzeczywistość, dają świadectwo
wielkiej ogła-
dzie panujących manier. Gościa przyjmowano zawsze z zachowaniem tego samego
ceremo-
niału. Właściciel zamku wychodził na jego spotkanie przed swoją siedzibę,
prosił, aby zsiadł
z konia, polecał odebrać od niego broń, zaopiekować się wierzchowcem; jedna z
jego córek
podawała przybyszowi płaszcz. Głosem rogu zwoływano biesiadników, zapraszano
gościa,
żeby sobie umył ręce w umywalni, albo też przynoszono mu do wielkiej sali
wspaniałą misę
z wodą i ręcznik - toaille - aby je mógł starannie wytrzeć. Wszyscy podchodzili
do stołu, na-
krytego śnieżnobiałym obrusem i zastawionego srebrnymi i złotymi naczyniami. Pan
domu
wskazywał gościowi miejsce po swej prawej ręce, zachęcał, aby jadł z nim razem z
jednej
miski i pił z jednego kubka. Dania były liczne, obfite i smaczne, wina
wyśmienite. Uczta
trwała długo, lecz głośne czytanie, pieśni i widowiska pozwalały biesiadnikom
zapomnieć o
upływie czasu. W końcu wstawano od stołu z pełnym żołądkiem i wesołym umysłem.
Służba
zdejmowała obrus i nakrycia, wszyscy znowu myli ręce, zanim przeszli do innej
komnaty,
aby się zabawiać rozmową, lub też do ogrodu, zażyć spaceru.
Takich opisów jest wiele i tak się mało między sobą różnią, że budzą się
podejrzenia,
czy autorzy starali się naprawdę odtworzyć rzeczywistość. Gdzie się tu kończy
poetycka
konwencja? Gdzie się zaczyna świadectwo obserwatora?
Powitalne grzeczności nie są literackim szablonem. Społeczeństwo średniowieczne
było niezmiernie ruchliwe, a ludzie przebywający chwilowo w domu zawsze bardzo
chętnie
przyjmowali podróżnych. Przy stołach bogaczy zawsze było miejsce dla licznych
gości. Ob-
rządku mycia rąk przed i po jedzeniu także nie zmyślili autorzy. Z zasady czy z
konieczności
arystokracja ówczesna dbała o czystość i zachowała te zwyczaje aż do XVI wieku.
Literatura
przesadza nie tyle w opisie zachowania się ludzi, ile w obrazie ich otoczenia.
Już mówiliśmy,
jak naprawdę wyglądał stół w wielkiej sali donżonu: kilka desek opartych na
kozłach, sprzęt
wcale nieokazały. Cała wytworność polegała na bieli obrusa, używanego tylko od
wielkiego
święta. Serwetek jeszcze nie znano. Srebrne i złote naczynia, jeśli je ktoś
posiadał, parado-
wały na kredensie, nie na stole. Nawet książęta zadowalali się naczyniami z cyny
lub z wy-
palonej gliny. Nie używano widelców, łyżek było niewiele, a jeden nóż zwykle
służył dwóm
osobom. Napoje i potrawy na pół płynne służba podawała w misach opatrzonych
uchwytami
i - podobnie jak nożem - jedną taką miską dzielili się dwaj biesiadnicy, pijąc z
niej kolejno.
Ryby, mięsiwa i inne produkty w stanie stałym podawano na dużych kromkach
chleba, tran-
choirs, które nasiąkały sokiem lub sosem. Kromkę krajano nożem na spore kęsy,
które w
palcach podnoszono do ust. Wino pito z czaszy, napełnianej przed posiłkiem i
służącej dwóm
czy nawet kilku biesiadnikom,. albo z kubka, dla każdego osobnego, który
podczaszy na ży-
czenie gościa napełniał z beczki. Potrawy przynoszono z kuchni, zanim goście
rozsiedli się
przy stole, okryte płachtą, którą zdejmowano dopiero w ostatniej chwili. Autorzy
tekstów
literackich komentując ten zwyczaj twierdzą, że chodziło nie tylko o to, by
dania nie ostygły,
lecz również by zapobiec jakimś zakusom trucicielskim; wprowadzają na scenę
zaufanego
sługę, którego obowiązkiem jest kosztowanie potraw, nim inni biesiadnicy wezmą
je do ust;
opisują też czarodziejskie sposoby badania każdej potrawy za pomocą rogu
jednorożca lub
zęba węża, co miało nieomylnie wykrywać zawartą w niej truciznę.
Brak nam informacji o przebiegu uczty i kolejności spożywanych dań. Teksty nie

w tej kwestii zgodne. Wynika z nich, że niekiedy zaczynano od zupy, a niekiedy
od ciast,
serów lub nawet owoców. Zdarzało się, że owoce, wraz z ciastami i słodyczami
pozostawia-
no na zakończenie, lecz nie było to wcale powszechnym zwyczajem. W niektórych
przy-
padkach ostatnim daniem były pasztety. Na miniaturach widzimy stoły zastawione
mnó-
stwem różnych dań, gorących i zimnych, płynnych i stałych, słonych i słodkich.
Może kosz-
towano wielu z nich jednocześnie? To pewne, że z dań mięsnych podawano najpierw
dziczy-
znę, potem drób, a w końcu rozmaite ryby. Po jedzeniu zazwyczaj raczono się
likierami, czyli
gęstym i słodkim winem - a więc odmiennym od tych, które pito przy jedzeniu -
lub też napa-
rami z ziół, mocno zaprawionymi korzeniami.
Nie wiemy też nic pewnego o tym, jak długo trwały te posiłki; z pewnością długo,
lecz chyba nie przez pięć, sześć czy nawet osiem godzin, jak nam wmawiają
rycerskie po-
ematy epickie. Może najtrafniej byłoby przyjąć jakąś średnią miarę, przypuśćmy
półtorej
godziny na obiad, dwie i pół na wieczerzę, niewątpliwie dłuższą niż południowy
posiłek.
Przy wieczornym bowiem, bardziej obfitym, zabawiali biesiadników żonglerzy,
popisując się
swymi sztuczkami, trubadurzy śpiewając pieśni, a pielgrzymi opowiadając o swoich
podró-
żach.
Rozdział szósty
W dążeniu do zewnętrznej okazałości: ubiory, barwy, godła.
Kultura średniowieczna to kultura znaków. Słowa, gesty, zwyczaje wszystko ma
prócz zewnętrznego sens ukryty. Podobnie jak mieszkanie i pożywienie, a może
nawet w
większym jeszcze stopniu, ubiór wiąże się z pozycją społeczną. Ludzie ubierają
się stosownie
do swego stanu lub zamożności. Liczba różnych części garderoby, jakość tkanin,
rozmaitość
akcesoriów i ozdób może świadczyć o miejscu danej osoby w łonie swojej grupy i o
miejscu
tej grupy w społeczeństwie. Ubieranie się bardziej bogato lub też skromniej, niż
to jest przy-
jęte w danym środowisku, uchodzi albo za grzech pychy, albo za oznakę upadku.
Zwłaszcza
arystokracja, której siła ekonomiczna maleje na rzecz bogacącego się
mieszczaństwa, dbać
musi o podkreślanie różnic i przywilejów należnych szlachetnie urodzonym
przedstawicie-
lom najwyższej kasty.
Zależność ubioru od szczebla w hierarchii społecznej, podkreślana dodatkowo
przez
używanie godeł i insygniów godności, nie wyklucza jednak regularnych zmian w
sposobie
ubierania się, a nawet pojawiania się różnych mód, rozsądnych lub dziwacznych,
przelotnych
lub trwałych.
Narodziny mody
W XII wieku obserwujemy zjawisko, które można by nazwać narodzinami mody. Co
prawda już wcześniej ubiór mieszkańców zachodniej Europy uległ od czasów inwazji
barba-
rzyńców przeobrażeniu, lecz była to raczej powolna ewolucja niż seria głębokich
zmian. Nie-
kiedy zapalano się przelotnie do jakiegoś szczegółu stroju, lecz przypadki takie
zdarzały się
tylko sporadycznie i nie powtarzały się tak często, jak w drugiej połowie XII
wieku. Wraz z
rozpowszechnieniem się ideałów dworskich zbudziła się w kręgach
arystokratycznych więk-
sza dbałość o wygląd. Ogłada manier wymagała także elegancji ubioru, który
nabierał coraz
większego znaczenia w życiu ekonomicznym i towarzyskim; należał do zbytkownych
przedmiotów, które sprowadzano niekiedy z odległych krajów, ofiarowywano w
prezencie, a
nawet używano jako środka płatniczego. Utrwala się reguła osądzania ludzi według
ich stro-
ju; świadczy o tym literatura dworska, poświęcająca wiele miejsca opisom ubiorów
i toalet,
strojąca swoich bohaterów tak wspaniale, że aż się stają wskutek tego nierealni.
Na przykład,
królowa Ginewra obdarza Enidę, córkę ubogiego wasala, przepięknym płaszczem,
uszytym
z doskonałego materiału; kołnierz był z dwóch sobolowych skórek, z zapinką
ozdobioną po
jednej stronie hiacyntem, po drugiej zaś rubinem, błyszczącymi jaśniej niż
diamenty. Płaszcz
był podbity białymi gronostajami i nikt w świecie nie widział nic piękniejszego
ani delikat-
niejszego. Rąbek mienił się kolorami haftów, błękitem, czerwienią, fioletem,
bielą, zielenią,
turkusem i złotem..."
Studiowany przez nas okres mieści się pomiędzy dwiema dekadami, które w dziedzi-
nie ubiorów przyniosły zasadnicze zmiany, czyli pomiędzy latami czterdziestymi
XII i dwu-
dziestymi XIII wieku. W pierwszym z wymienionych dziesięcioleci zaszła w
sposobie ubie-
rania się istna rewolucja. Około bowiem 1140 znikły ostatnie relikty ubioru
germańskiego,
przyniesionego w V wieku przez barbarzyńskich najeźdźców i zachowanego bez
większych
zmian w ciągu panowania Merowingów i Karolingów. Ku wielkiemu zgorszeniu
Kościoła,
który dopatruje się w nowej modzie nieprzyzwoitości i oznak zniewieścienia,
mężczyźni za-
czynają wzorem kobiet nosić długie stroje. Na dobitkę przestają strzyc się
krótko i golić twa-
rze, zapuszczają brody i długie włosy, które fryzują żelazkiem. Wszyscy,
niezależnie od płci,
ubierają się teraz w długie 'aż do ziemi bliaud (rodzaj kaftana) i w płaszcze z
szerokimi u
dołu rękawami opadającymi aż na dłonie; obuwają się zaś dziwacznie w trzewiki z
wy-
dłużonymi i zawiniętymi do góry spiczastymi nosami, zwanymi pigaches; moda na
nie
utrzyma się aż do końca panowania Ludwika VII Szerzy się też powszechne
upodobanie do
dodatków, do miękkich i jedwabistych tkanin, do żywych kolorów i do kroju
uwydatniające-
go kształty ciała. Myśli o wyszukanych strojach zaprzątają możnych natrętnie,
pomimo gro-
mów rzucanych z ambon przez kaznodziejów, między innymi przez świętego Bernarda,
obu-
rzonego tym zbytnim przywiązaniem do światowych marności i frywolnością
graniczącą z
rozpustą.
Około roku 1220, a może jeszcze wcześniej, w południowych regio nach kraju doko-
nała się inna doniosła zmiana: zniknął kaftan (bliaud), a na jego miejscu
pojawił się surcot,
rodzaj kamizeli bez rękawów, noszonej na szacie lub na tunice (cotte). Ubiór dla
wszystkich
jednakowy ustępuje bardziej zindywidualizowanemu. Powrócimy jeszcze do tej
sprawy.
Zmianie tej towarzyszą nowe mody: dla kobiet - obcisłe staniki, piersi wysoko
osadzone i
małe, włosy zakryte; dla mężczyzn - głowy krótko ostrzyżone, twarze bez zarostu,
grzywki
na czole, włosy kunsztownie ułożone w pukle na skroniach y zwinięte w rurki na
karku. Wo-
jownicy pozbywają się nadmiaru owłosienia, ponieważ od czasu bitwy pod Bouvines
przy-
jęły się wielkie hełmy zamknięte przyłbicami.
W XII i XIII wieku, podobnie jak w naszych czasach, moda wiąże się raczej z
chro-
nologią niż z geografią. Jeśli pominąć konieczności narzucane przez klimat,
ludzie ubierali
się mniej więcej tak samo w Londynie jak w Paryżu, w Yorku czy w Bordeaux.
Różnice re-
gionalne, jeśli, w ogóle istniały, dotyczyły koloru i faktury tkanin, lecz nie
zasadniczego kro-
ju ubiorów. Nie było też w sposobie ubierania się różnic zależnych od wieku; z
wyjątkiem
niemowląt, okręconych w powijaki tak szczelnie, że wystawała tylko twarz, dzieci
nosiły
identyczne stroje jak dorośli. Ubiór różnił się jedynie w zależności od płci,
ale i to nieznacz-
nie. Zajmiemy się wszakże osobno męskimi i kobiecymi ubiorami, ograniczając się
zresztą
do strojów arystokracji, gdyż chłopska odzież nie nadaje się do szczegółowych
studiów, nie
tylko z powodu braku dokumentacji, lecz także dlatego, że lud na sposób
uproszczony i
zgrzebny starał się pod tym względem naśladować szlachetnie urodzonych.
Tkaniny i kolor
O społecznym znaczeniu odzieży świadczy liczba związanych z nią rodzajów
działal-
ności ludzkiej oraz wielka różnorodność tkanin. W ich wytwarzaniu znaczny udział
miały
kobiety. To one w środowisku chłopskim zbierały len, strzygły owce, czesały i
farbowały
wełnę, a w środowisku rycerskim wypełniały nadmiar wolnego czasu przędzeniem,
tkaniem i
haftem.
Najbardziej rozpowszechnione były tkaniny z włókien rodzimych, wytwarzane na
miejscu: cainsil - cienkie płótno lniane na koszule i bieliznę pościelową;
coutil, czyli drelich -
grube płótno konopne na podbicia i odzież roboczą; futaine, czyli barchan -
tkanina o osno-
wie lnianej i wątku bawełnianym (bawełnę sprowadzano z Egiptu lub z Włoch) na
odzież i
obicia mebli. Natomiast sukiennictwo i produkcja innych tkanin wełnianych
skupiała się w
kilku ośrodkach (Flandria, Szampania, Normandia i środkowo-wschodnia Anglia), a
różno-
rodność gatunków była ogromna, zaczynając od zwykłego sukna tkanego różnymi
splotami
(serge lub tiralaine) do wysoko cenionego stanfortu - sukna wyrabianego w
Stanford - i
wspaniałego kamlotu z miękkiej wełny, zbliżonej do wielbłądziej. Każde miasto
specjalizo-
wało się w innych tkaninach, kolorach i ornamencie. Mogły one być jednobarwne, z
poły-
skliwą apreturą, wzorzyste, a więc tkane w kwiaty i gałązki, w pasy lub
nakrapiane.
Równie wielką różnorodność spotykamy w tkaninach jedwabnych, sprowadzanych ze
Wschodu, z Egiptu lub z Sycylii, na które popyt wzrósł gwałtownie w Europie
Zachodniej w
XII wieku. Są więc diasporowe (różnokolorowe) adamaszki, fioletowe osterliny,
siglaton
wyrabiany na Cykladach, bofu z Bizancjum, baudequin z Bagdadu. Najbardziej
poszukiwany
był samit - gruba luksusowa tkanina; a także paile, broszowana wzorzysta tkanina
z Aleksan-
drii, i cendal zbliżony do naszej tafty.
Moda na futra, tak samo jak popyt na jedwabie, łączyła się z rozwojem handlu.
Naj-
bardziej kosztowne skóry sprowadzano z Syberii, Armenii, Norwegii i z Niemiec:
kuny, bo-
bry, sobole, niedźwiedzie, gronostaje i popielice. Zwłaszcza cenione były dwa
ostatnie ga-
tunki futer. Na białych gronostajach naszywano czarne kosmyki, zdobiące końce
ogonów
tych zwierzątek, a skórki popielic układano na przemian, szaroniebieskawe z
grzbietów i
białe z brzuchów popielatych wiewiórek. Z obu tych futer robiono kołnierze i
podbicia do
strojów paradnych. Mniej cenione skóry zwierząt krajowych (wydry, borsuki, kuny,
lisy, za-
jące, króliki) wszywano w rękawy lub pod podszewkę płaszczy. Najpospolitsze z
nich, jak
futerka królicze, farbowano na czerwono, aby nimi lamować mankiety i brzegi
bliaud.
Moda bowiem ma w tej dziedzinie swoje wymagania, a wyborem kolorów kierują
względy hierarchiczne: największym szacunkiem cieszy się czerwień - kolor nad
kolorami -
produkowana w niezliczonych odcieniach, czy to za pomocą barwników roślinnych
(marzan-
na), czy też zwierzęcych (koszenila). Poza tym na ubrania używano chętnie
kolorów białego i
zielonego. Żółty nie różni się od złota i nie stosuje się go na dużych
powierzchniach. Niebie-
ski dopiero za panowania Ludwika Świętego zyskał uznanie w wytwornym świecie,
przed-
tem uważano, że nadaje się jedynie na skromną codzienną odzież, podobnie jak
szary i brą-
zowy.
Na ogół średniowiecze wykazuje bardziej rozwiniętą wrażliwość na barwy niż epoka
starożytna i nowoczesna. Oceniano je zależnie od stopnia ich świetlistości.
Największym
powodzeniem cieszyły się te, które emanują najwięcej światła (czerwony, zielony,
biały,
żółty), najmniej lubiono te, którym nie umiano, z braku wiedzy technicznej,
nadać blasku.
Dowodów dostarczają studia semantyczne, wykazując, że ludność średniowiecznej
Francji
widziała w kolorze niebieskim nade wszystko nijaką bladość, w szarym - coś
brudnego lub
zamazanego, w brązowym barwę bardzo ciemną, a w czarnym - matowy, niepokojący
brak
światła.'
Ubiór męski
Możny pan ubierając się kładł na siebie kolejno braies (rodzaj kalesonów),
koszulę,
nogawice, trzewiki, kamizelę i bliaud. Jeśli zamierzał wyjść na dwór, zarzucał
płaszcz, na-
krywał głowę i wzuwał buty. Jeśli czekała go walka, wkładał na zwykłe ubranie
swój bojowy
rynsztunek.
Braies to jedyna część garderoby używana wyłącznie przez mężczyzn. Były to kale-
sony z cienkiego płótna, z prostymi nogawkami, bufiastymi lub marszczonymi,
sięgającymi
prawie do kostek. Bardzo dawny zwyczaj farbowania ich na kolor czerwony zanikł w
XII
wieku, gdy przyjęła się moda szycia ich z jedwabiu lub ze skóry. Z wyjątkiem
skórzanych,
braies były odtąd białe, nawet jeżeli ktoś w dalszym ciągu poprzestawał na
płóciennych.
Przytrzymywano je w talii pasem z materiału lub ze skóry, u pasa zaś zawieszano
sakiewkę i
klucze; niekiedy noszono rodzaj szelek, na których umocowywano nogawice.
Najczęściej
wszakże nogawice, u góry wsunięte za kalesony, trzymały się na okrągłych
podwiązkach,
służących również do podwijania nogawek. Nogawice podobne były do pończoch i
sięgały
do połowy ud. Elastyczne, obciskające łydki, zrobione były z płótna, dzianej
włóczki lub
nawet z jedwabiu, niekiedy zakończone stopą. Zazwyczaj noszono ciemne (brązowe,
karmi-
nowe, zielone), a tylko do bardzo uroczystego stroju w poziome, różnokolorowe
pasy.
Koszula, noszona na gołe ciało, miała krój tuniki zapiętej pod szyją, w dole
rozciętej z
przodu i z tyłu, opadającej do pół łydki i nakrywającej braies i nogawice, z
długimi rękawa-
mi, przewiązanymi na przegubach rąk. Koszula bywała biała lub kremowa, chłopska
ze
zgrzebnego płótna, a zakonna - z włosiennicy, aby umartwiać grzeszne ciało. Dla
osób zaś ze
stanu rycerskiego szyto ją z cienkiego lnianego płótna lub z jedwabiu;
najpiękniejsze ozda-
biano haftem - wokół wycięcia szyi i napięstków, w miejscach widocznych spod
kaftana
(bliaud) - oraz marszczeniami na gorsie. W XIII wieku koszule z lnianego płótna,
rozpo-
wszechniającego się coraz szerzej, skraca się i dopasowuje bardziej do kształtu
ciała. Za-
zwyczaj zdejmowano ją kładąc się do snu, a zmieniano raz na tydzień lub co dwa
tygodnie.
Zimą pomiędzy koszulą a kaftanem noszono coś w rodzaju długiej kamizeli bez
rękawów,
nazywanej pelisson; była to odzież luksusowa, ciepła i wygodna, sporządzona z
futra wszyte-
go pomiędzy dwie warstwy tkaniny. Dzięki haftom złotymi nićmi i futru
wysuwającemu się
wokół szyi i przegubów rąk, kamizela ta wyglądała elegancko i wypadało
występować w niej
na intymnych zebraniach towarzyskich.
Bliaud, najważniejsza część ubioru, to wełniana lub jedwabna szata wkładana
przez
głowę, szeroko pod szyją wycięta, z półdługimi, bardzo szerokimi rękawami, u
dołu suto
sfałdowana, rozcięta z przodu i z tyłu. Ubiór ten w talii przewiązywano pasem,
tak że two-
rzyła się opadająca nań bluza. Pod koniec XIII wieku, za Filipa Augusta, bliaud
zaczyna
ustępować miejsca szacie wełnianej innego kroju, zwanej cotte (rodzaj tuniki),
krótszej, bar-
dziej dopasowanej, z długimi, wąskimi rękawami. Wychodząc z domu wkładano
surcot, po-
dobnego kroju jak cotte, lecz bez rękawów i sięgający tylko do kolan. Tę
zwierzchnią część
garderoby szyto z luksusowych tkanin (paile, cendal, samit) w żywym kolorze
kontras-
tującym z kolorem cotte.Podobnie jak bliaud, płaszcz był noszony wyłącznie przez
możnych.
Fasony bywały rozmaite, lecz najczęściej była to jakby peleryna, skrojona
kloszowo, niemal
z pełnego koła, półdługa, bez rękawów, zwykle z boku rozcięta, zarzucana na
prawe ramię i
spięta klamrą albo zawiązana tasiemką. Płaszcz taki był uszyty z sukna, podbity
futrem,
zdobny we frędzle i hafty. W podróży i w dni dżdżyste zamiast płaszcza służyła
chape, obfita
peleryna bez rozcięcia, z kapturem, wkładana przez głowę jak ornat, sporządzona
z nieod-
tłuszczonej wełny.
Obuwie, pomimo wielkiej różnorodności, można z grubsza podzielić na dwie katego-
rie: pantofle i trzewiki wysokie. Pierwsze, zrobione z tkaniny lub skóry,
niewiele się różniły
od naszych, a noszono je tylko w domu lub też wzuwano na nie buty. Drugie, z
grubej hisz-
pańskiej skóry, przypominają nasze buty narciarskie; ich cholewka obciskała nogę
w kostce i
zapinała się na mnóstwo sprzączek lub też wiązano ją sznurowadłami. Rycerze
jednak woleli
nosić buty z cholewkami (heusses), nieprzemakalne, z miękkiej skóry, czerwonej
lub czarnej.
Mężczyźni przywiązywali wielką wagę do wytworności obuwia. W tej właśnie
dziedzinie
można zaobserwować najwięcej dziwactw i kaprysów mody. Na ogół za piękne
uchodziły
stopy małe. Noszono więc obuwie dopasowane, bez obcasów, niezwykle bogato
zdobione
(hafty, żywe kolory, desenie układane ze skór różnobarwnych) i z mnóstwem
dodatków, ta-
kich jak kordonki, guziki, patki, wiązadła. Nie mniej różnorodne były nakrycia
głowy. Na
pierwszym miejscu wypada wymienić małą czapeczkę z włóczki lub płótna, używaną
po do-
mu, przypominającą czepek pływacki i nazywaną cale. Zimą wkładano na nią grubą
czapkę
kształtu stożka z zawiniętym czubkiem lub kwadratową z nausznikami. Latem
używano
czapki bawełnianej, podobnej do beretu, lub kapelusza filcowego z szerokim
opuszczonym
rondem. Od święta opasywano głowę szeroką wstążką z kosztownej materii,
ozdobioną zło-
tymi galonami, perłami, kwiatami albo pawimi piórami. Powszechnie przyjęte
uzupełnienie
stroju stanowiły rękawice. Rycerze używali rękawic włóczkowych, skórkowych albo
futrza-
nych. Obciskały one dłoń, lecz powyżej nadgarstka rozszerzały się i okrywały
znaczną część
przedramienia. Często ofiarowywano je w podarunku i nadawano im wartość symbolu:
wrę-
czając panu swoją rękawicę rycerz składał mu hołd, natomiast rzucając ją komuś
pod nogi
wyzywał go do walki. Podobnie dziś zwyczaj każe zdejmować rękawiczki przy
wejściu do
kościoła i przed podaniem komuś ręki. Myśliwi używali skórzanych mitenek,
rzemieślnicy
rękawic z grubego płótna, chłopi rękawic z jednym palcem, sporządzonych z grubej
skóry
chroniącej od ukłuć przy wyrywaniu kolczastych krzaków.
Ubiór kobiecy
Prawie wszystkie części garderoby składające się na ubiór kobiecy niczym się nie
różniły w swej istocie i kroju od męskich. Można wszakże zauważyć większą
rozmaitość
tkanin i kolorów oraz mnogość dodatków i ozdób.
Kobiety nie nosiły braies, za to niekiedy spowijały tors muślinowym welonem,
peł-
niącym funkcje stanika. Na to wkładały fałdzistą koszulę sięgającą do kostek;
koszula, czy to
płócienna, czy jedwabna, była z reguły biała i tak samo jak męska ozdobiona
haftem wokół
szyi i nadgarstków oraz wzdłuż zapięcia, to znaczy w miejscach widocznych spod
sukni lub
kaftana (bliaud). Jeśli po ukończeniu toalety dama pozostaje w swojej komnacie,
narzuca coś
w rodzaju peniuaru czy naszego szlafroka, obszerniejszego niż koszula, lecz
uszytego z tego
samego materiału, a nazywanego chainse. Zimą na ten intymny strój kładła
pelisson, kami-
zelę-narzutkę z gronostajów, podobną do męskiej, ale dłuższą i bogaciej
ozdobioną.
Na koszuli noszono suknię-kaftan, przy czym wypada rozróżnić dwie odmiany: zwy-
kłą, prostą tunikę opadającą do połowy łydek, i bardziej wymyślną, która
pojawiła się około
roku 1180 i była złożona z mocno obcisłego stanika, szerokiej szarfy
uwydatniającej talię i
długiej spódnicy rozciętej po bokach. Ten ubiór wysmuklał sylwetkę, obciskając
tors, brzuch
i biodra. W obu odmianach wycięcie było szerokie i krągłe, a długie rękawy
rozszerzały się
poniżej łokcia. Ale w dziedzinie rękawów moda wydaje się szczególnie zmienna w
latach
1185-1190. Końce rękawów przybierają formę jak gdyby olbrzymiego lejka, niemal
zamia-
tającego ziemię. W początkach XIII wieku obserwujemy przesadę w odwrotnym
kierunku:
rękawy tak ciasno przylegają do przedramion, że trzeba je sznurować albo też
nawet zaszy-
wać po włożeniu. Najpiękniejsze bliauds szyto z paile albo samitu, ze stanikiem
z przodu
marszczonym, z dołem spódnicy sfałdowanym, lamowanym złotymi galonami i haftami,
z
których najcenniejsze sprowadzano z Anglii lub z Cypru. Niekiedy zamiast bliaud
noszono
suknię z cendalu czy kamlotu, nie tak ściśle do ciała dopasowaną i opatrzoną
trenem (co Ko-
ściół ganił jako modę bezwstydną); krój takiej sukni, mniej ujednolicony,
pozwalał na uwy-
datnienie indywidualnych cech figury. Podobnie jak cotte w stroju męskim, suknia
w połą-
czeniu z surcot z wolna wypiera dawniejszy bliaud i ostatecznie zwycięża w
latach panowa-
nia Ludwika Świętego. W każdym razie dama, czy jest ubrana w bliaud, czy w
suknię, jeśli
chce wyglądać elegancko, musi okręcać się niezmiernie długim paskiem (z
plecionych rze-
myków, z jedwabnego czy też lnianego sznura), i to według ściśle ustalonych,
kunsztownych
reguł: paskiem otacza się talię, zawiązuje go z tyłu na plecach, potem zaś
opasuje się biodra,
zasupłując pasek z przodu i puszczając luźno w dół dwa końce równej długości aż
do ziemi.
Kobiece chausses (pończochy bez stopek) różnią się od męskich tylko tym, że są
umocowane
zawsze podwiązkami, skoro niewiasta nie nosi braies (długich majtek). Trzewiki
mają fasony
bardzo rozmaite; z cholewką lub bez niej, zamknięte lub otwarte, z języczkiem
lub bez, a
sporządza się je ze skóry, z filcu lub z sukna i niekiedy wyścieła futrem. Moda
faworyzuje
stopę jak najmniejszą, obcasy nieco podwyższone i chód kołyszący się, starannie
wyćwiczo-
ny.
Płaszcz kobiecy ma formę kloszowej peleryny, zapinanej nie tak jak męski na pra-
wym ramieniu, lecz z przodu na rozmaite agrafy i zapinki, do których wytworności
przywią-
zuje się wielką wagę. O wartości bowiem płaszcza rozstrzyga panne (futro, którym
jest on
podbity) oraz właśnie attaches, czyli zapinki. W ubraniach z miękkich tkanin
stosuje się rów-
nież szpilki, podobne do naszych, lecz znacznie większe, albo guziki, które
weszły w szersze
użycie pod koniec XII wieku w postaci złączonych par przesuwanych przez dwie
dziurki.
Guziki bywają kuliste lub płaskie, a robi się je ze skóry, z tkaniny, z kości, z
rogu, z kości
słoniowej lub z metalu.
Zwyczaj każe wszystkim niewiastom zapuszczać włosy jak najdłuższe, lecz
uczesanie
zmieniało się w zależności od wieku. Dziewczęta i młode kobiety rozdzielały
włosy pośrod-
ku i splatały w dwa warkocze, które spadały im na piersi; jeśli wierzyć
dokumentom ikono-
graficznym, warkocze te często sięgały do kolan. Można je było też przedłużać
przyczepiając
na końcach wisiorki. Panie, którym natura poskąpiła włosów, sztukowały je
zręcznie treska-
mi. Po roku 1200 zanika moda na wspaniałe warkocze, a pojawiają się włosy
krótsze, sczesa-
ne do tyłu, podtrzymywane opaską na czole i spływające swobodnie na kark i
plecy. Wy-
chodząc z domu lub wchodząc do kościoła niewiasty nakrywały głowy woalem z
lnianego
lub jedwabnego muślinu. Starsze panie zwijały włosy w duży kok (w razie potrzeby
wypy-
chając go sztucznie do pożądanych rozmiarów) i spowijały go tak zwanym couvre-
chef -
podwójnie złożoną chustą, zawiązaną pod brodą i przytrzymywaną opaską na czole.
Wdowy i
zakonnice nosiły guimpe, duży kwef z lekkiej tkaniny, zasłaniający całkowicie
włosy, skro-
nie, szyję, a nawet górną część torsu.
Herby
Ubiór nie był jedynym środkiem uzewnętrznienia osobowości i określenia miejsca
zajmowanego w społeczeństwie. Temu celowi służyły liczne akcesoria, emblematy i
insy-
gnia, a wśród nich szczególnie na uwagę zasługują tarcze herbowe, które pojawiły
się w XII
wieku i które są dla historyka jednym z najwierniejszych zwierciadeł
średniowiecznej men-
talności.
Wszyscy wiedzą, czym były herby: barwnymi emblematami, związanymi z określoną
osobą, rodziną lub społecznością, podległymi w swej kompozycji ścisłym regułom i
na ogół
przedstawianymi na tarczy. Mniej wszakże rozpowszechniona jest wiedza, że herby
nigdy nie
były wyłącznym przywilejem szlachty, że całkowicie różniły się od godeł
używanych w sta-
rożytności, że nie miały, można by rzec, nic wspólnego z tajemniczym światem
symboli i że
ich pojawienie się wcale nie wiąże się z wyprawami krzyżowymi. Pierwszym
posiadaczem
tarczy herbowej - sześć złotych lwów na lazurowym polu - był Gotfryd
Plantagenet, później-
szy hrabia Andegawenii, a otrzymał ją rzekomo, według kwestionowanej dzisiaj
tradycji, w
roku 1127 z rąk teścia, króla Anglii Henryka I z okazji swego ślubu z królewną
Matyldą,
wdową po cesarzu Henryku V. Niezależnie od tego, czy ta informacja jest ścisła,
czy nie,
stwierdzić można, że w drugiej ćwierci wieku XII herby pojawiły się w różnych
regionach
Europy Zachodniej, w Andegawenii, Normandii, Pikardii, Ile-de-France, w
południowej An-
glii i w dolinie Renu. Po roku 1150 zwyczaj używania herbów rozszerzył się nie
tylko w sen-
sie geograficznym, lecz również społecznym. Początkowo służyły tylko przywódcom
wojen-
nym, później zaczęli je przyjmować wasale wodzów i wasale wasalów, tak że w
początkach
XIII wieku posiadała je zarówno średnia, jak i drobna szlachta. Zwyczaj
rozpowszechnił się i
wkrótce już prawo do herbu nie było zastrzeżone tylko dla wojowników.
Przybierają więc takie godła kobiety (przed 1156 r.), miasta (od 1190 r.),
duchowni
(około 1200 r.), mieszczanie (ok. 1225 r.), a nawet chłopi (po 1234 r.).
Sytuacja ta trwała do
XV wieku. Nigdy bowiem w średniowieczu posiadanie herbu nie było ograniczone do
jednej,
określonej kategorii społecznej.
Nie pochodził też ten zwyczaj ze Wschodu ani też nie wiązał się ze szczególnym
wtajemniczeniem, lecz był wynikiem ewolucji rynsztunku wojennego, a zwłaszcza
przyjęcia
przez rycerzy zamkniętych przyłbicą hełmów. W początkach XII wieku odziani w
zbroję
wojownicy stali się nierozpoznawalni, zaczęli więc nosić malowane na dużej
płaskiej po-
wierzchni tarcz znaki rozpoznawcze, zrazu nie stałe, zmieniane zależnie od
fantazji, z czasem
coraz częściej utrzymywane w ustalonej formie. Dopiero z chwilą, gdy dana osoba
posługuje
się stale tym samym znakiem, można go nazwać jej herbem. Forma pochodziła z
różnych
źródeł: kolor i podział na pola zaczerpnięto z chorągwi, repertuar figur
(zwierzęta, rośliny,
przedmioty) oraz charakter dziedziczny - z pieczęci; wreszcie kształt trójkątny
oraz ogólny
układ - z tarczy. Herby nie zrodziły się więc spontanicznie, lecz powstawały z
połączenia w
pewien system różnych wcześniej już istniejących elementów. Nie dokonało się to
nagle i za
jednym zamachem, lecz w drodze stopniowego rozwoju. Na przykład, zasada
dziedziczności
kształtowała się bardzo powoli. Jeszcze za panowania Ludwika Świętego liczne
były przy-
padki, że synowie używali zupełnie innej tarczy herbowej niż ich ojcowie.
Podobnie też regu-
ły kompozycji utrwaliły się na dobre dopiero w połowie XIII wieku. Jednej
wszakże zasady
przestrzegano od początku (prawdopodobnie przejęto ją z chorągwi), tej samej,
która obo-
wiązywała w emalierstwie i zakazywała zestawiania obok siebie pewnych metali i
kolorów.
Metale te to złoto (żółty) i srebro (biały), a barwy to czarna (sable), czerwona
(gueules), błę-
kitna (l'azur), zielona (sinople), a później także brunatnofioletowa (pourpre).
Reguła nie po-
zwala więc umieszczać złota obok srebra, czerwieni obok błękitu, czerni obok
zieleni itd.
Terminologia heraldyczna rozwinęła się stopniowo na gruncie języka ogólnego.
Jeszcze w
XII i XIII wieku nazywano zieleń po prostu zielenią, zanim się przyjął klasyczny
w heraldyce
termin sinople.
Ale te aspekty techniczne nie są w herbach najważniejsze. Dla historyka
najbardziej
interesujące jest dociekanie motywów, którymi kierował się dany osobnik lub dany
ród wy-
bierając sobie takie, a nie inne godło. Mogły to być względy polityczne:
przyjmowano nie-
kiedy figury heraldyczne używane przez seniora lub przywódcę stronnictwa, do
którego się
należało. Liczne tego przykłady widzimy we Flandrii, gdzie rodziny flamandzkie
umiesz-
czały w swoich herbach lwy, na wzór herbów poszczególnych hrabstw. Niekiedy
figury her-
bowe nawiązują do jakiejś paranteli lub do wydarzenia historycznego, pochodzenia
geogra-
ficznego czy też zawodu. Murarz malował więc na swej tarczy kielnię, rzeźnik
wołu, rybak -
rybę, a rycerz, który uczestniczył w krucjacie, zachowywał w herbie krzyż, inny
zaś pragnął
upamiętnić miasto, z którego pochodził, umieszczając na swojej tarczy przedmiot
kojarzący
się z tym miejscem rodzinnym. Bardzo często herby zawierały aluzje do
patronimicum, imie-
nia chrzestnego lub przydomka. Tak więc Jehan Lecocq miał w herbie koguta, a
Wilhelm
Legoupil - lisa. Od połowy XII wieku znakomity ród Lucy, posiadający włości
zarówno w
Anglii, jak na kontynencie, przybrał jako swe godło szczupaka, ponieważ w starej
francusz-
czyźnie ryba ta nazywała się lus. Figury w herbie mogły też być po prostu
kwestią gustu, a
niekiedy przywiązywano do nich jakieś mniej lub bardziej symboliczne znaczenie.
Lecz
symbolika heraldyczna, jeśli w ogóle wchodzi w grę, jest zawsze zupełnie prosta:
lew ozna-
cza siłę, baranek niewinność, dzik - odwagę, krzyż - chrześcijanina itp.
Repertuar figur, początkowo ograniczony do kilku zwierząt (lew, orzeł,
niedźwiedź,
jeleń, dzik, wilk, kruk) i kilku podziałów geometrycznych, różnicuje się, w
miarę jak zwyczaj
używania herbów rozszerza się na drobną szlachtę i ludzi nie trudniących się
wojennym rze-
miosłem, a jednocześnie znaki herbowe zaczyna się umieszczać nie tylko na
rynsztunku wo-
jennym (tarcze, hełmy, pancerze, czapraki końskie), lecz także na rozmaitych
sprzętach, me-
blach, odzieży i przedmiotach codziennego użytku, na pieczęciach, monetach,
odważnikach,
rękopisach, witrażach, nagrobkach, kaflach, szatach, rękawicach, płaszczach,
narzędziach i
rozmaitych przyborach. Inwazja ta nie ominęła też literatury. Od początku XIII
wieku boha-
terowie eposów chlubią się tarczami herbowymi skopiowanymi z rzeczywistych.
Autorzy
przypisują królowi Arturowi trzy pasy czerwone na srebrnym polu", jego krewniak
Bohort
ma tarczę podobną, lecz z polem gronostajowym (naśladującym szczerby na tarczy),
a szla-
chetny Galahad, pierwszy poszukiwacz Graala, na srebrnym polu czerwony krzyż" -
godło
chrześcijańskich rycerzy wyruszających do Ziemi Świętej.
Rozdział siódmy
Czas wojny, czas pokoju
Racją bytu rycerza jest walka. Oczywiście z chwilą pasowania stawał się
żołnierzem
Boga, co go zobowiązywało do poskramiania wojowniczych zapałów i
podporządkowania
ich nakazom religii. Ale ten zapał, namiętne upodobanie do wojaczki tkwiło w
jego sercu.
Podsycała je zresztą literatura, gdy wysławiała i opisywała heroiczne boje,
wspaniałych ry-
cerzy w lśniących zbrojach, niezliczone wyczyny ich męstwa i w końcu chwalebną
śmierć
albo najświetniejsze zwycięstwa. Była to literatura wojownicza, mówiąca o
sprawiedliwej
wojnie i wspaniałomyślnym pokoju, opiewająca szlachetną odwagę tych, którzy
walczą c
słuszną sprawę swojego seniora, bronią duchowieństwa i dóbr Kościoła, spieszą na
ratunek
wszystkim słabym i nieszczęśliwym potrzebującym pomocy.
Rzeczywistość wszakże wyglądała zupełnie inaczej. Niewielu spotykało się w niej
mężnych Gawenów czy Lancelotów bez skazy. Nie było kolczug, których żadne ostrze
nie
mogło przebić, hełmów wysadzanych drogimi kamieniami ani zaczarowanych mieczy
za-
pewniających niezawodne zwycięstwo swoim właścicielom. Wojny nie były chwalebne,
lecz
prowadzono je dla interesu, a pokój był nie wspaniałomyślny, lecz upokarzający i
często
zrywany. Rzadko staczano wielkie bitwy i nie by?y one zbyt mordercze, śmierć nie
miała
aureoli wzniosłości. Raz jeszcze blask marzeń okazuje się bardzo daleki od
pospolitej szarzy-
zny codziennego życia.
Wojny prywatne i pokój boży
W połowie XIII wieku każdemu jeszcze przysługiwało prawo do prowadzenia pry-
watnej wojny. Człowiek miał poza wojną jeden tylko sposób, żeby dochodzić swoich
praw, a
mianowicie mógł się odwołać do sądu swego seniora. Przysługiwał mu niejako wybór
mię-
dzy drogą faktów dokonanych a drogą prawa. Pojęcie prywatnej wojny,
odziedziczone po
starożytnej faida (germańskim prawie zemsty), w praktyce zanikało w latach
panowania Ka-
rola Wielkiego, lecz w X wieku, wraz z upadkiem władzy centralnej, pojawiło się
znowu i
przetrwało aż do początku XIII wieku jako jedna z podstawowych cech
społeczeństwa feu-
dalnego. Wojna prywatna rozgrywała się według własnych reguł, wymagających
formalnego
wypowiedzenia, a toczono ją aż do zawarcia rozejmu lub paktu pokojowego.
Rozciągała się
na wszystkich krewnych walczących stron, zazwyczaj aż do stopnia, w którym
dozwolone są
związki małżeńskie bez dyspensy. W praktyce jednak nie każdy mógł na własną rękę
wszczynać wojnę, gdyż na to trzeba pewnej siły, zarówno finansowej, jak
politycznej. Toteż
wojowali głównie posiadacze włości lennych, i to wielkich, walcząc w obronie
własnych
interesów, rzadziej - interesów swoich . wasali.
Z wyjątkiem wypraw krzyżowych, o których będziemy szerzej mówili na następnych
stronicach, nie było wojen między narodami. Były tylko walki między seniorem a
jego wa-
salem, rywalizacje dwóch lenn lub dwóch rodów. Na przykład nieustanne spory
króla Francji
z królem Anglii nie były konfliktem między ich krajami, lecz prywatną wojną
między potęż-
nym wasalem a jego suzerenem, przy czym każdy z nich używał wojny jako uznanego
pra-
wem środka, by wymusić poszanowanie dla swoich słusznych - jak sądził -
roszczeń. Gdy w
1214 roku Filip August wyruszał do północnych krain Francji na chlubną kampanię
wojenną,
która miała się zakończyć bitwą pod Bouvines, nie tyle zamierzał stawiać czoło
koalicji mię-
dzynarodowej (chociaż na jej czele stał cesarz i król Niemiec, Otton
brunszwicki), ile chciał
ukarać niewiernego wasala i spustoszyć włości człowieka nie dopełniającego swych
feudal-
nych zobowiązań, Ferdynanda, hrabiego Flandrii.
Oczywiście, nie był to jedyny aspekt wojny; będąc legalnym środkiem utwierdzenia
własnych praw, wojna była również (należałoby może napisać: przede wszystkim)
skutecz-
nym sposobem powiększenia swoich posiadłości i swojej potęgi. W XII wieku wojny
zawsze
zmierzały do zdobyczy. Ze strony możnych panów, którzy wojny prowadzili, nie był
to
przejaw pospolitej chciwości, lecz konieczność: potrzebowali zdobyczy, żeby
opłacić najem-
ników, ufortyfikować zamki, wynagrodzić wasali, którzy przyczynili się do
zwycięstwa, i
zapewnić sobie ich wierną pomoc w następnych wojennych okazjach. Było to tym
bardziej
ważne, że według wszelkiego prawdopodobieństwa następna okazja będzie miała
charakter
wojny obronnej, gdyż zwycięstwo odniesione przez jedną z walczących stron
wywoływało z
reguły odwetową reakcję pokonanego przeciwnika. Rycerze walczący u boku swego
pana
traktowali zdobycze jako należne odszkodowanie za udział w wojnie, gdyż, jak
zobaczymy,
zbrojna pomoc, do której zobowiązywały ich instytucje feudalne, kosztowała nie
tylko dużo
czasu, lecz również dużo pieniędzy, każdy bowiem musiał ekwipować się własnym
sumptem.
Wszystkim też - arystokratom czy ludowi, wasalom czy wojownikom - nieobca była
chęć
zysku i łupów, a zapewne ta chęć stanowiła główny bodziec do walki, skoro był im
obojętny
przedmiot walki podjętej w imię spraw nie mających wiele wspólnego z ich
osobistymi inte-
resami.
Tak więc wojna miała na celu pokonanie, zabicie lub wzięcie do niewoli
przeciwnika,
ograbienie go i ściągnięcie z niego okupu. Rzadko podejmowano działania na
większą skalę,
wielkie rozstrzygające bitwy nieczęsto się zdarzały, wojna polegała głównie na
wypadach,
zasadzkach, oblężeniach, grabieżach i podpalaniach. Wlokła się długo, przerywana
nietrwa-
łymi rozejmami, wybuchała na nowo co roku, tocząc się od końca marca do początku
listo-
pada i właściwie nigdy niczego nie załatwiała.
Toteż ludzie, którzy chcieli osiągnąć jakiś określony cel polityczny lub prawny,
chęt-
niej niż do wojny uciekali się do negocjacji. Przybierały one różne formy:
spotkania dwóch
przeciwników na granicy lub na neutralnym terenie czy w czasie pielgrzymki;
wymiana po-
słów, osobistości duchownych lub świeckich wysokiej rangi, korzystających z
przywileju
nietykalności, otoczonych liczną świtą, wyposażonych w listy uwierzytelniające i
wiozących
ze sobą podarki, wręczane z reguły bardzo uroczyście; mniej oficjalni
wysłannicy, najczę-
ściej duchowni, wyposażeni w pełnomocnictwa do rokowań; niekiedy odwoływano się
do
arbitrażu lub do pośrednictwa czy to jakiejś cieszącej się autorytetem
osobistości (jak papież,
reprezentowany przez któregoś ze swoich legatów), czy to możnego pana
skoligaconego z
obu spierającymi się stronami, jak na przykład hrabia Flandrii Filip alzacki,
który w ciągu
całego swego panowania" (1168-1191) pragnął być wielkim mediatorem Zachodu",
czy
wreszcie zespołu arbitrów wyznaczonych w drodze porozumienia. Często zawierano
traktaty
i starano się je zagwarantować różnymi sposobami: przez zaprzysiężenie na Biblię
lub na
relikwie, przez mianowanie zakładników, to znaczy wasali, którzy mieli być
uwięzieni w
razie, gdyby ich senior nie dotrzymał zobowiązań przyjętych w traktacie;
wreszcie przez
groźbę sankcji religijnych (ekskomunika) lub prawnych (unieważnienie związku
feudalnego i
odebranie lenna). Mimo to traktaty bywały niezbyt skuteczne.
Prywatne wojny, czy to między skromnymi wasalami, czy to między wielkimi feuda-
łami, wlokły się bez końca, niszcząc kraj i wyradzając się niekiedy w bandycki
proceder.
Kościół pierwszy wystąpił do walki z tą plagą. Prócz wezwań na krucjatę i
stworzenia stanu
rycerskiego - dwóch instytucji, które miały skierować wojownicze zapały na
służbę Bożą" -
Kościół w XI wieku podejmował rozmaite kroki zmierzające do złagodzenia
okrutnych kon-
sekwencji tych wojen. W połowie XII wieku można już te środki sprowadzić do
dwóch pod-
stawowych zasad: pokój Boży i rozejm Boży. Pokój Boży miał chronić ludzi nie
uczest-
niczących w walce (duchownych, kobiety, dzieci, rolników, pielgrzymów i kupców)
oraz
pewne dobra użyteczności publicznej (kościoły, młyny, płody rolne, inwentarz
żywy gospo-
darstw rolnych), obejmując je pokojem Bożym, aby nie było wolno ich niszczyć i
napasto-
wać. Rozejm Boży zakazywał działań wojennych w pewnych okresach roku (adwent,
Wielki
Post, Wielkanoc) lub w określone dni tygodnia (od piątku wieczorem do
poniedziałku rano),
które powinny być poświęcone bardziej intensywnemu życiu religijnemu.
Pogwałcenie po-
koju lub rozejmu Bożego uważano za wyjątkowo ciężkie przestępstwo, karane
ekskomuniką i
osądzane przez sąd pokoju", składający się z możnych panów i dostojników
Kościoła.
Sankcje stosowane przez ten sąd były zawsze niezwykle surowe.
Zasady te, początkowo szanowane i skuteczne, stopniowo traciły znaczenie, gdyż
Ko-
ściół w początkach XIII wieku nadmiernie rozszerzył zwłaszcza rozejm Boży,
próbując objąć
nim wszystkie dni od środy wieczór do poniedziałku rano każdego tygodnia. Przy
tej okazji
warto odnotować znamienny fakt: bitwa pod Bouvines (27 lipca 1214 r.), w której
starły się
siły najpotężniejszych książąt Europy Zachodniej, rozegrała się w niedzielę.
Jednakże władze świeckie, a w szczególności władcy przejęli od Kościoła misję
ogra-
niczania wojen prywatnych. Pierwszy Filip August zakazał prowadzenia takich
wojen po-
spólstwu. Poza tym ustanowił różne zmierzające do tego celu prawa, naśladowane
później w
różnych formach w sąsiednich królestwach: słynna kwarantanna królewska", która
za-
braniała napadać na krewnych przeciwnika w ciągu czterdziestu dni po
wypowiedzeniu woj-
ny (miało to zapobiegać częstym wówczas napadom zaskakującym ludzi nie
przygotowa-
nych); królewski list żelazny, zapewniający nietykalność danej osobie, grupie
lub instytucji,
otoczonych specjalną opieką monarchy; kto by tego przywileju nie uszanował,
winien był
przestępstwa napaści na samego króla; wreszcie królewska rękojmia", poręczająca
pakt o
nieagresji zawarty przez możnego pana z określona społecznością.
Około lat 1220-1230 wojny stały się więc mniej częste. Do ograniczeń
wynikających
z pór roku (nie toczy się walki w zimie), warunków atmosferycznych (przerywa się
bitwę,
jeśli pada deszcz), pory dnia (nie ma zwyczaju bić się w ciemnościach nocnych) i
dawnych
kościelnych zakazów (pokój i rozejm Boży) przybyły teraz restrykcje nałożone
przez coraz
silniejszą władzę suwerena. Odtąd głównym polem działania staje się dla rycerzy
już nie plac
boju, lecz szranki turniejów.
Feudalna służba wojskowa
W drugiej połowie XII wieku obserwujemy pewną dekadencję instytucji wojskowych.
Bardzo surowym zasadom feudalnym przeciwstawiają się praktyki o wiele bardziej
elastycz-
ne, dające sile pieniądza z każdym dniem większą przewagę nad zobowiązaniami
wasalnymi.
Wasal w zamian za otrzymaną w lenno ziemię był wobec swego pana między innymi
powin-
nościami zobowiązany do służby wojskowej. Może ona przybierać trojaką formę:
wyprawy
wojennej (ost), krótkiego wypadu konnego (chevauchee) i stróży (garde).
Pierwszej z wy-
mienionych form służby mógł od swoich wasali żądać tylko pan postawiony na
szczycie pi-
ramidy feudalnej, a więc król, książę lub hrabia. Chodziło tu bowiem o wyprawę
ofensywną,
daleką, na którą można powołać wasala nie częściej niż raz do roku i na czas nie
dłuższy niż
czterdzieści dni; każdy wasal musi stawić się z określoną liczbą swoich wasali
(proporcjonal-
ną do wielkości posiadanego lenna) i wyekwipować się własnym sumptem (oręż,
prowiant,
konie). Po upływie czterdziestu dni senior może służbę na wyprawie wojennej
przedłużyć,
lecz wówczas przejmuje na siebie koszta uzbrojenia i zaprowiantowania, a na
dodatek wy-
płaca odszkodowanie tym, którzy się zgodzą służyć dłużej. Druga forma - krótki
wypad kon-
ny - stawiała mniejsze wymagania zarówno w czasie (na ogół trwała tydzień), jak
i w prze-
strzeni (odległość dająca się pokonać w ciągu jednego dnia marszu). Takiej
służby żądano
najczęściej, gdyż potrzebna była podczas wojen z sąsiadami, polegających na
szybkich wy-
padach do włości przeciwnika i próbach zdobycia jego zamku. Panu wolno wzywać
wasala
na krótki wypad, ilekroć mu się spodoba. Wreszcie trzecia forma służby, stróża,
dostarczała
dowódców załogi w zamku seniora; ta służba, z natury defensywna, przypadała
wasalom
podeszłego wieku, inwalidom lub mężczyznom chwilowo niezdolnym do uczestnictwa w
wojnie.
Wszystkie te formy służby dotyczą jedynie ludzi, którym nadano dobra ziemskie.
Trudniej jest ustalić powinności wojskowe ludu (roturiers), gdyż różniły się one
znacznie,
zależnie od regionu. W północnej Francji chłopi byli zobowiązani tylko do służby
obronnej w
załodze zamku lub w obronie włości pana, w razie najazdu. Często zresztą
wykupywali się od
pierwszego z tych obowiązków płacąc pewną sumę pieniędzy na utrzymanie w załodze
zam-
ku swego zastępcy, profesjonalisty. W obronie włości pana grali jedynie rolę
pomocniczą
(czaty, roboty ziemne, konwoje). Król Francji wszakże w swojej osobistej domenie
wymagał
niekiedy usług wojskowych od ludu; każda jednostka administracyjna (obszar
zarządzany
przez prewota, gmina, opactwo królewskie) dostarczać miała kontyngentu piechurów
propor-
cjonalnego do liczby dymów, jaką obejmuje. Wszyscy mieszkańcy danej jednostki
musieli
płacić składkę na wojskowy ekwipunek dla tych, którzy się zgłoszą do służby na
ochotnika
lub zostaną do niej przez los wyznaczeni. Prócz tych zwykłych form świadczeń
wojskowych
król i wielcy panowie feudalni mogli w sytuacji szczególnego zagrożenia
powoływać pod
broń wszystkich swoich poddanych, zarówno wasali, jak chłopów, i to na czas
nieograniczo-
ny: było to pospolite ruszenie, pozostałość dawnej służby publicznej,
obowiązującej każdego
wolnego człowieka w okresie Karolingów. Jednakże w XII wieku pospolite ruszenie
ogło-
szono we Francji tylko raz, za Ludwika VI, gdy w sierpniu 1124 roku cesarz
Henryk V pró-
bował, zresztą bez skutku, zagarnąć Szampanię.
Cała ta organizacja pozostała jednak niemal całkowicie teoretyczna. W praktyce
feu-
dalna służba wojskowa funkcjonowała dość słabo. Ludzie ze wszystkich szczebli
wykręcali
się od tej powinności. Wzywani na wyprawę wojenną drobni wasale niechętnie
oddalali się
od własnych posiadłości ziemskich i często odmawiali udziału w walkach poza
granicami
domeny swojego seniora. Wielcy panowie zawsze z reguły ociągali się z
dopełnieniem obo-
wiązku wyprawy wojennej ogłoszonej przez suzerena. W Anglii wielu z nich wręcz
odma-
wiało uczestnictwa w wyprawach wojennych króla na kontynent. We Francji Ludwik
VII, a
później Filip August także mogli liczyć tylko na pomoc kilku spośród swoich
możnych wa-
sali, a uzyskiwali ją dopiero po trudnych pertraktacjach, w których stosować
musieli na
przemian obietnice i groźby. Na ogół służbę wyprawy wojennej pełnili jedynie ci,
którzy
mieszkali w pobliżu terenu działań wojennych.
Słabość tej organizacji potęgowały jeszcze opieszałość, brak dyscypliny i
załamywa-
nie się szeregów w momencie bitwy oraz szczupłość armii. Każdy bowiem z lenników
przy-
prowadzał tylko garstkę swoich wasali, których sam z kolei musiał mozolnie do
udziału w
wojnie przekonywać, obiecując nagrody i grożąc karami. Podobnie działo się na
wszystkich
stopniach piramidy feudalnej. Na przykład Filip August w początkach XIII wieku
rozporzą-
dzał armią złożoną zaledwie z 3000 ludzi, w tym 2000 piechurów dostarczonych
przez do-
meny królewskie, 300 najemników brabanckich i 200 kuszników. Nawet podczas wojny
rzadko mu się udało zgromadzić więcej niż 350-400 rycerzy. Z dokumentu Miles
regni Fran-
cie (Rycerze królestwa francuskiego) dowiadujemy się, że w roku 1216, czyli w
dwa lata po
wielkim zwycięstwie pod Bouvines, armia królewska liczyła zaledwie 436 rycerzy,
wszyst-
kich pochodzących z północnej części Francji. Tak więc książę Bretanii, Piotr I
Mauclerc,
przywiódł ze sobą tylko 36 rycerzy, chociaż mógł ich skupić dziesięćkroć tylu
powołując
własnych wasali obowiązanych wobec niego do służby na wyprawę wojenną. Hrabia
Flandrii
dostarczył 46, a najpotężniejsze z księstw chrześcijaństwa, księstwo Normandii,
zaledwie 60
rycerzy.
Najemnicy
Niedostatki wasalnej służby wojskowej spowodowały wprowadzenie żołdu. Stopnio-
wo prawdziwym motorem" wojny stał się pieniądz. Bardzo wcześnie przyjął się
zwyczaj, że
pomniejsi wasale, starzy, chorzy lub nieobecni (na przykład odbywający właśnie
pielgrzym-
kę), mogli wnieść określoną opłatę na wynajęcie swego zastępcy. Z biegiem czasu
ta prak-
tyka rozpowszechniła się tak, że w Anglii od połowy XII wieku każdy wasal mógł
się wyku-
pić od obowiązku stawienia się na wyprawę wojenną; pojawiła się nawet tendencja
ściągania
od wszystkich wolnych mężczyzn podatku na koszty utrzymania armii królewskiej.
We Fra-
neji nieco później Filip August wprowadził lenna pieniężne", nadając zamiast
ziemi rentę, w
zamian za którą korzystający z tego beneficjum zobowiązywał się do służby
wojskowej, czę-
sto jako łucznik lub kusznik. Praktyki te pozwoliły obu monarchom lepiej
wynagradzać ludzi
zgadzających się walczyć u ich boku, werbować prawdziwych zawodowców wojny i tym
sposobem położyć podwaliny pod stałą armię.
Wprawdzie można wskazać przykłady rycerzy, którzy sprzedawali swoje usługi wię-
cej płacącemu, w zasadzie wszakże najemnicy nie rekrutowali się spośród
szlachty. W więk-
szości byli to plebejusze z najbiedniejszych i najgęściej zaludnionych krain
Europy Zachod-
niej (Walia, Brabant, Flandria, Aragonia, Nawarra). Nazywano ich od kraju
pochodzenia
(Aragończykami, Brabantczykami itp.) albo określano terminami ogólniejszymi:
najemnicy,
wędrowni żołdacy (routiers, cottereaux). W początkach XII wieku było ich
niewielu, lecz po
1160-1170 bardzo się rozplenili i stali się istną plagą całego Zachodu. Dokonali
przewrotu w
ówczesnej sztuce wojennej używając nowych rodzajów broni, które zabijały
zamiast, jak
wcześniejsze, tylko obezwładniać (noże, kusze, haki), a co gorsza, tworzyli
groźne bandy,
niemal niemożliwe do pokonania. Z ich przywódcami, gotowymi działać na własny
rachu-
nek, trzeba się nieustannie targować i rokować. Jak się zdaje, byli bardziej
jeszcze nie-
bezpieczni w czasie pokoju niż podczas wojny, gdyż w oczekiwaniu na akcję
zbrojną żyli na
koszt okolicy, dopuszczając się nadużyć i różnych rodzajów świętokradztwa. Od
czasu do
czasu urządzano na nich obławy, istne krucjaty, lecz mimo surowości stosowanych
kar (w
1182 r. Ryszard Lwie Serce kazał uśmiercić połowę bandy Brabantczyków, którą
zdołał ująć,
resztę zaś wypuścić na wolność wyłupiwszy im przedtem oczy), Europa Zachodnia aż
do
połowy XV wieku nękana była przez bandy tego żołdactwa.
Ekwipunek wojenny
O ekwipunku wojowników mamy stosunkowo dokładne wiadomości. Wprawdzie
niewiele się z niego zachowało do naszych czasów, gdyż ze względu na rzadkość
surowców,
zwłaszcza żelaza, zniszczone lub uszkodzone części uzbrojenia przekuwano lub
przetapiano
na nowo, ale rozporządzamy obfitym materiałem ikonograficznym (miniatury, a
zwłaszcza
pieczęcie) oraz opisami literackimi (epopeje i poematy rycerskie). Nade wszystko
zwraca
uwagę wielka różnorodność broni i ubrań, zarówno tych, którzy walczyli konno,
jak i tych,
którzy wojowali pieszo. Jedni byli ubrani tak jak wojownicy przedstawieni na
sławnej tkani-
nie królowej Matyldy, zabytku przechowywanym w Bayeux, inni mieli już ekwipunek
taki,
jakiego używał Ludwik Święty i jego towarzysze. Główną przyczyną. tej
różnorodności był
fakt, że każdy musiał uzbroić się własnym sumptem, a kosztowało to bardzo drogo.
Mało kto
mógł sobie pozwolić na kompletne wyposażenie wojenne. Jak już mówiliśmy,
niektórzy kan-
dydaci do stanu rycerskiego musieli odraczać datę pasowania, gdyż majątek ich
lub majątek
ich ojców nie wystarczał na opłacenie odpowiedniego ekwipunku. Musiał on dla
rycerza
obejmować co najmniej kolczugę, hełm, tarczę, miecz i włócznię; żołnierz konny
musiał
mieć krótką kolczugę albo gambison wzmocniony, żelazny kapelusz, miecz lub
oszczep, łuk
lub kuszę. Pieszy zaś miał kurtę ze skóry (broigne) albo skórzany kaftan,
nakrycie głowy z
żelaza lub twardej skóry, łuk lub kuszę i rozmaite bronie ofensywne, takie jak
proca, maczu-
ga, kij, nóż, haki wszelkich odmian. Przyjrzyjmy się dokładniej poszczególnym
elementom
tego rynsztunku.
Kolczuga, czyli zbroja kolcza, stanowiła najważniejszą obronę rycerza. Był to
rodzaj
metalowej tuniki, sporządzonej z żelaznych lub stalowych pierścieni (wkłada się
ją przez
głowę jak koszulę, ściska w talii pasem), sięgającej do kolan, a przeciętej z
przodu i z tyłu, by
umożliwić dosiadanie konia, przedłużonej u góry kapturem osłaniającym szyję,
kark i brodę.
Rękawy początkowo sięgały nieco poniżej łokci, później przedłużyły się tak, że
około roku
1200 zakrywały dłonie jak rękawica bez palców. Kolczuga ukształtowała się z
dawnej bro-
igne - kurty ze skóry lub grubego płótna noszonej przez wojowników w X i XI
wieku, którą z
czasem zaczęto naszywać metalowymi pierścieniami. Właściwa kolczuga narodziła
się, gdy
ktoś wpadł na pomysł, żeby pierścienie przewlekać jeden przez drugi, tworząc jak
gdyby
metalową tkaninę, która już nie wymaga płóciennej czy skórzanej podszewki. W
końcu XII
wieku solidna kolczuga składała się z około 30 000 pierścieni i ważyła od 10 do
12 kilogra-
mów. Przybrała bardziej jeszcze na wadze w następnym stuleciu, gdy niektóre jej
części lub
nawet całość zaczęto sporządzać z podwójnej lub nawet potrójnej warstwy
pierścieni, a w
niektórych miejscach (na ramionach, łokciach i kolanach) wzmacniano siatkę
płytkami z że-
laza lub mosiądzu nakładanymi bezpośrednio na kółka. W ten sposób kolczuga stała
się moc-
niejsza, ale mniej elastyczna. Pierścienie powlekano lakierem w różnych
kolorach, najczę-
ściej zielonym; wielcy panowie niekiedy kazali je dla siebie posrebrzać lub
pozłacać, a także
ozdabiać brzegi rękawów i rąbek tuniki haftami. Chretien de Troyes obdarza swego
bohatera
Eryka kolczugą ze szczerego srebra, uplecioną z potrójnych maleńkich
pierścionków, których
nie imała się rdza; kolczuga ta wydawała się lżejsza i miększa od jedwabnego
płaszcza.
W rzeczywistości takie wspaniałości nie istniały. Zwykła kolczuga była tak
droga, że
tylko nieliczni bogaci rycerze mogli ją sobie zafundować. Inni musieli
poprzestawać na krót-
kiej kolczudze, czyli koszuli z metalowej siatki z krótkimi rękawami, niekiedy
nawet zredu-
kowanej do napierśnika. Dla ochrony stóp i łydek rycerz nosił nogawice z takiej
samej me-
talowej siatki, nazywane chausses. Od wciągania tych nogawic zaczynał też
mozolne ubiera-
nie się w strój bojowy. Trzymały się one dzięki sznurowadłom zawiązywanym wysoko
wo-
kół ud.
Pod kolczugą rycerz miał na sobie zwykłą cywilną" odzież (kalesony - braies,
ko-
szulę, kaftan - bliaud, opisane w poprzednim rozdziale), niekiedy także rodzaj
odzienia ze
skóry lub płótna, podbitego przędzą lub pakułami i pikowanego jak nasze puchowe
kołdry:
był to gambison, służący do łagodzenia ciosów czy zadraśnięć i w tym celu
spowijający czę-
sto ramiona oraz uda. Żołnierze konni zamiast kolczugi nosili taki właśnie
gambison, niekie-
dy wzmocniony kawałkami skóry albo płytkami metalu.
W końcu XII wieku pojawiła się cotte d'armes - suta tunika z lnianego płótna lub
je-
dwabiu, którą rycerz wkładał na kolczugę, by ją osłonić od słońca i deszczu.
Początkowo
była jednolita albo fantazyjnie barwiona, ale już w pierwszych latach XIII wieku
zaczęto na
niej umieszczać znaki herbowe.
Dwa pozostałe zasadnicze elementy ekwipunku obronnego to hełm i tarcza. Hełm w
omawianym okresie uległ znacznej ewolucji. Około połowy XII stulecia był jeszcze
po pro-
stu żelaznym kaskiem w kształcie półkulistym lub stożkowatym, wzmocnionym na
obwodzie
szeroką obręczą, od której zwisał nosal - prostokątna żelazna sztabka chroniąca
nos. Stop-
niowo kask ten wydłużał się z tyłu na kark, a jednocześnie nosal rozszerzał się,
by osłonić
także policzki. Około 1210-1220 całość przybrała już formę walcowatą, dzięki
dodaniu
bocznych płytek okrywających uszy i skronie. Tak wyglądał klasyczny hełm w XIII
wieku,
całkowicie zamknięty, z otworami na oczy i kilku dziurkami wentylacyjnymi. Był
ciężki i
niewygodny, toteż rycerz kładł go tylko do walki, poza tym wolał małą żelazną
osłonę,
okrywającą tylko górną część czaszki, zwaną chapel.
Hełm, chociaż od spodu wyściełany, noszono nie bezpośrednio na głowie, lecz na
kapturze kolczugi, do którego przymocowywano go za pomocą kilkunastu skórzanych
sznu-
rowadeł, przewlekanych przez oka metalowej siatki. Często pomiędzy kaptur a hełm
wkłada-
no dodatkowo coś w rodzaju czepka z płótna lub włóczki, zwanego coiffe i
amortyzującego
wstrząsy. Niekiedy hełmy malowano, podobnie jak kolczugę, najczęściej na kolor
zielony,
jak się zdaje szczególnie lubiany. Niektóre części --szczyt, nosal, obręcz
wzmacniającą ob-
wód - rzeźbiono mniej lub bar dziej bogato albo wysadzano kolorowymi szkiełkami,
które w
poematach rycerskich przeobraziły się we wspaniałe drogie kamienie lub brylanty,
rozświe-
tlające swoim blaskiem ciemności.
Tarcza miała kształt ogromnego migdała zagiętego wzdłuż osi pionowej i zakończo-
nego szpicem, aby można było wbić tarczę w ziemię i skryć się za nią. Rozmiary
jej były
dość imponujące: około 1,5 metra wysokości, od 50 do 70 centymetrów szerokości;
mogła
całkowicie zasłonić walczącego mężczyznę od stóp pod brodę, a po bitwie służyła
za nosze.
Sporządzano ją z deszczułek, połączonych i wzmocnionych podwójnym metalowym oku-
ciem, które ściskało środek, tworząc jak gdyby ośmioramienną gwiazdę. Tarcza
była od
spodu wyścielona, z wierzchu zaś obita futrem, płótnem, albo skórą,
przymocowanymi za
pomocą gwoździ. W miejscu, gdzie tarcza jest najbardziej wypukła, uwydatniano tę
wypu-
kłość cieńszym lub grubszym metalowym okuciem, zwanym boucle (stąd nazwa tarczy
bo-
uclier - puklerz), delikatnie rzeźbionym, niekiedy wysadzonym szkiełkami albo
drobnymi
kamykami. Rycerz, gdy nie walczył, mógł tarczę przewiesić przez ramię lub na
szyi za po-
mocą rzemienia, skracanego lub przedłużanego, zależnie od potrzeby, i zwanego
guiche. W
czasie bitwy mógł wsunąć rękę trzymającą wodze wierzchowca między skrzyżowane
pod
tarczą krótsze rzemienie i w ten sposób trzymać ją na przedramieniu lub
nadgarstku. Posłu-
giwanie się tarczą było trudną sztuką, która wymagała długiej nauki, jeśli
wierzyć tekstom z
tamtych czasów.
Jeśli tarcza była obita płótnem albo skórą, malowano na jej zewnętrznej
powierzchni
motywy roślinne, zwierzęce lub geometryczne, które - jak to już mówiliśmy -
stopniowo
przeobrażały się w prawdziwe znaki heraldyczne. W miarę jak kolczuga wzmacniała
się me-
talowymi płytkami (zwłaszcza skrzydłami osłaniającymi ramiona), tarcza traciła
funkcje
ochronne i służyła w coraz większym stopniu tylko do noszenia godła. Toteż w
pierwszej
ćwierci XIII wieku zmalała, przybrała kształt równoboczny i pozbyła się boucle.
Oprócz takiej tarczy o kształcie migdała, istniały również inne. Nie wyszła
jeszcze
całkowicie z użycia w XII wieku dawna okrągła tarcza jeźdźców karolińskich.
Rzadko
wszakże posługują się nią rycerze, częściej żołnierze konni i piesi. Tyle o
uzbrojeniu ochron-
nym. Przyjrzyjmy się z kolei broni ofensywnej.
Najważniejszym rycerskim orężem był miecz. Składał się z trzech części: klingi,
rę-
kojeści i gałki. Rozmiary i kształt bywały rozmaite, lecz najczęściej używano
miecza
normandzkiego", długości metra i wagi 2 kg. Klinga była szeroka (7-9 cm) z
mocnej stali, z
, jednym lub dwoma żłobieniami na obu płazach, co ją czyniło nieco lżejszą,
niekiedy zdo-
biona na modłę damasceńską, obosieczna, z ostrymi, twardymi brzegami. Miecz
służył do
sieczenia raczej niż do kłucia; chodziło bardziej o ogłuszenie przeciwnika niż o
zadanie mu
śmierci. Jeśli używano końca ostrza, to tylko do rozpruwania kolczugi.
Najbogaciej zdobioną
częścią miecza jest rękojeść, wąska i długa - gdyż często trzymano ją oburącz -
osłonięta
dwoma ramionami krzyżowego jelca, prostymi albo wygiętymi kabłąkowato w stronę
klingi.
Gałka miała kształt opływowy o średnicy 6-10 cm, niekiedy robiono ją ze
szlachetnych me-
tali i mogła służyć za relikwiarz - tak przynajmniej czytamy w rycerskich
epopejach. Miecz
Rolanda, Durendal", opatrzony był złotą głowicą, która zawierała liczne
relikwie:
Zęby Piotrowe i krew Bazylego,
I włosy święte u Dyjonizego,
I nitkę z szaty samej Marii Świętej...
Miecz był bowiem przedmiotem specjalnej liturgii. Uchodził za najszlachetniejszą
z
wszystkich broni, symbol sprawiedliwości i władzy. Każdy rycerz starał się
zachować swój
miecz jak najdłużej, aby w końcu przekazać w spuściźnie synowi lub młodzieńcowi
przez
siebie pasowanemu.
Miecze bohaterów literackich mają własne imiona: miecz króla Artura nazywał się
Escalibour", miecz Karola Wlielkiego - Joyeuse", miecz Oliviera -
Hauteclaire", a Ogiera
Duńczyka - Courtain". Pochwa zwisała od pasa na rapciach u lewego boku; robiono
ją z
drewna obitego skórą czy też mniej lub bardziej kosztownym suknem. Jeżeli rycerz
używa
dwóch mieczy - jednego do walki konnej, a drugiego do walki pieszej - ten drugi
nie ma po-
chwy, jest dłuższy i cięższy, i powierza się go do noszenia giermkowi. Ostrze ma
też węższe,
bo walka piesza jest bardzo niebezpieczna. Trzeba możliwie jak najprędzej zranić
przeciwni-
ka dosięgając go tym drugim mieczem przez otwór w hełmie osłaniający oczy albo
ugodzić
w pachwinę pomiędzy kolczugą a nogawicami (chausses).
Włócznia należy do broni drzewcowych. Jej długość (ok. 3 m) i waga (2-5 kg) nie
po-
zwalały jej używać jako dzirytu. Drzewce malowano, a wybierano na nie gatunki
drewna
twarde, odporne na ciosy, najczęściej jesionowe, rzadziej grabowe, jabłoniowe
albo świer-
kowe. Na jednym końcu opatrzona była żelaznym kolcem, aby wojownik mógł ją wbić
w
ziemię (podczas boju gest ten oznaczał gotowość do parlamentowania); na drugim
końcu
nasadzony był grot, krótki, ostro zakończony, w formie stożka, rombu lub liścia.
W miejscu
gdzie jeździec ujmował drzewce, było ono nacięte, a niekiedy pokryte skórą; w
takim przy-
padku nazywano je quamois. W drodze jeździec trzymał włócznię pionowo, w boju
pochylał
ją poziomo (na ramieniu lub spod pachy; na wysokości głowy albo bioder) albo
ukośnie; w
tym ostatnim przypadku drzewce było zaklinowane przez filcowy wałek umieszczony
na
przednim łęku siodła. Chodziło o to, żeby jeździec mógł stawić opór w starciu i
wykorzystu-
jąc impet szarży wysadzić z siodła przeciwnika, przebić jego tarczę i rozedrzeć
kolczugę.
Wysoko na drzewcu, tuż pod grotem, przybijano za pomocą gwoździ różne kawałki
tkaniny pełniące funkcje godła. W pierwszej połowie XII wieku był to gonfanon,
mały pro-
stokątny proporczyk wycięty na brzegu w kilka zębów. Około roku 1150 na miejscu
propor-
czyka pojawia się chorągiew, płat materiału również w formie prostokąta, lecz
przybity tak,
że główna oś była równoległa do drzewca. Sztandar taki stanozvił przywilej
dowódców, któ-
rzy na wyprawę wojenną (ost) przyprowadzali zastęp mniejszych wasali;
przysługiwał im
tytuł rycerzy chorągwianych". Na chorągwi widniały emblematy dowódcy, aby się
mogła
stać w wirze bitwy znakiem, wokół którego skupiali się podkomendni.
Poszczególni, szere-
gowi rycerze nie używali chorągwi, poprzestając na skromnym trójkątnym
proporczyku z
dwustronnej tkaniny w barwach domeny swojego suwerena.
Uzbrojenie zaczepne konnicy i piechurów było znacznie bardziej różnorodne od ry-
cerskiego. Wśród broni ręcznych trzeba na pierwszym miejscu wymienić topór, jako
najpow-
szechniej używany; nazywano go danoise - duńskim toporem (złożony z drzewca
długości 1
m i żeleźca o powierzchni 30 X 15 cm). Prócz topora, bicz bez trzonka - pęk
rzemieni; ma-
czuga - gruba pałka z głowicą zjeżoną kolcami; nóż - broń szczególnie groźna w
walce
wręcz; rozmaite pałki, w które się zbroją najbiedniejsi chłopi i prostacy;
zamiast włóczni -
piki lub prymitywne oszczepy, o długim drzewcu z szerokim ostrym hakiem na
końcu, nie-
kiedy podwójnym lub potrójnym, służącym do powalania wierzchowców i ściągania z
siodeł
jeźdźców.
Z broni miotających były w użyciu proce, złożone z drzewca, mieszka i dwóch rze-
myków, oraz łuk i kusza. Łuki sporządzano ze sprężystego drewna (najczęściej
cisowego lub
jesionowego), rzadziej z metalu lub rogu; rozmiary wahały się od jednego do
dwóch metrów,
lecz, jak się zdaje, lepszą sławą cieszyły się krótsze. Strzałą długości około
90 cm można
było z takiego łuku dosięgnąć celu odległego 0 200 metrów; strzałę, podobnie jak
włócznię,
opatrywano niekiedy proporczykiem. Kusza, chociaż znana w Europie Zachodniej od
naj-
dawniejszych czasów, weszła naprawdę w użycie dopiero w drugiej połowie XII
wieku.
Uchodziła za broń nikczemną, zbyt morderczą, niegodną chrześcijanina, toteż
Kościół przez
długi czas zakazywał używania jej. Jeszcze w 1139 r. sobór laterański zezwolił
na posługiwa-
nie się kuszą jedynie w walce z niewiernymi. Ale wojownicy zachodniej Europy
zlekcewa-
żyli te zakazy, a za Henryka II armia angielska liczyła w swoich szeregach stały
oddział
kuszników. Później Ryszard Lwie Serce powiększył ich liczbę (los zrządził, że
zginął potem
od śmiertelnej rany zadanej bełtem wystrzelonym z kuszy). Przykład ten we
Francji na-
śladował Filip August, który utworzył nawet kompanię kuszników konnych.
Dwunastowieczna kusza składała się z małego sztywnego łuku osadzonego poprzecz-
nie na drewnianej podporze. Z kuszy miotało się bełty, grubsze i krótsze niż
strzały z łuku.
Zarówno kuszę, jak łuk opatrywano niekiedy strzemieniem, w które żołnierz wsuwał
stopę,
by ułatwić sobie naciągnięcie cięciwy; naciągał ją oburącz i aż do momentu
wypuszczenia
bełtu pozostawała naciągnięta, zaczepiona w specjalnym nacięciu łoża, dzięki
czemu kusza
górowała nad łukiem, gdyż człowiek po naciągnięciu cięciwy nie musiał już
wysilać mięśni
ramienia i mógł staranniej celować. Jednakże nie miała większego zasięgu ani
większej siły
rażenia niż łuk, a manipulacje przy jej obsłudze trwały dłużej: w tym samym
czasie, gdy
kusznik wypuszczał dwa bełty, łucznik mógł wypuścić dziesięć, dwanaście lub
nawet piętna-
ście strzał.
Konie
Koń oczywiście grał ważną rolę w wojennych działaniach rycerskich. W
przeciwieństwie do
dworskich romansów, epopeje rycerskie przedstawiają konia jako najważniejszego
towarzy-
sza bohatera i obdarzają go osobowością, nadając każdemu jakieś imię. Tak więc
wierzcho-
wiec Karola Wielkiego nazywał się Tencedor", koń Rolanda - Veil lantif", a
Ganelona -
Tachebrun"; Wilhelm Drański dosiadał Beaucenta", Renaud de Montauban -
Bayarda", a
Ogier Duńczyk - Broie forta", wzruszającego konia, który płakał z radości, gdy
po siedmio-
let niej rozłące ujrzał znów swojego pana.
Drobiazgowi kazuiści, ówcześni autorzy, rozróżniają odmiany koni zależnie od wy-
znaczonych im funkcji: palefroi to koń arystokratyczny, rumak, służy damom i
dostojnikom
Kościoła przy wszelkich okazjach, panom zaś tylko na wielkie uroczystości;
destrier to koń
bojowy, rycerz dosiada go dopiero w chwili, gdy ma rozpocząć walkę; w podróży
konia tego
prowadzi luzem giermek, sam jadąc na krzepkim koniu roboczym, używanym w czas
pokoju
do pracy w polu albo w zaprzęgu i nazywanym roncin; wreszcie jest też sommier -
koń jucz-
ny dźwigający bagaże i sprzęt, gdy rycerz podróżuje.
W rzeczywistości, jak się zdaje, nie istniały tak subtelne rozróżnienia.
Studiując mate-
riał ikonograficzny zachowany na pieczęciach obrazowych, przedstawiających
jeźdźców,
można zauważyć, że w ciągu XII i XIII wieku za wierzchowce bojowe służyły konie
różnego
typu. Wydaje się jednak, że rycerz należycie wyekwipowany musiał posiadać co
najmniej
trzy albo cztery konie: jednego do podróży, jednego jucznego do dźwigania zbroi
i sprzętu i
jednego lub dwa konie zarezerwowane wyłącznie do bitwy. Warto zanotować, że
klacze
uchodziły za niezdatne do bojowego użytku.
Poeci i powieściopisarze opisują też bardzo dokładnie maść występujących w
tekstach
koni. Najwyżej ceniono konie jednolicie białe albo kare; następne w hierarchii
były bułanki,
jakiejkolwiek maści, byle z licznymi białymi plamami. Potem siwe, na rozmaite
sposoby
jabłkowite.
Mniejszym uznaniem cieszyły się gniade i kasztany o sierści brunatnej czy
płowej.
Rzędy końskie uległy w drugiej połowie XII wieku znacznym zmianom. Łęki siodła
podwyż-
szono, zwłaszcza tylny łęk tak się rozrósł, że można by go niemal nazwać
oparciem dla ple-
ców jeźdźca. Siodło w tekstach literackich, zawsze bogato zdobione i kunsztownie
wykoń-
czone, leży na prostokątnym czapraku, niekiedy haftowanym w heraldyczne znaki. Z
końcem
stulecia czaprak ten rozrasta się w kapę chroniącą szyję, tułów i nogi
zwierzęcia. Dostoso-
wując się do płaszcza okrywającego rycerza, kapa bywa także znaczona godłami
heraldycz-
nymi, które widnieją również na naczółku - wąskim pasie ze skóry lub metalu
ochraniającym
łeb konia. Strzemiona półkoliste, takie, jakie można oglądać na tkaninie
królowej Matyldy w
Bayeux, ustępują miejsca trójkątnym. Strzemiona wiszą na szerokich rzemiennych
puśli-
skach, wsuniętych pod czaprak lub kapę po obu bokach konia, blisko przednich
kończyn.
Dlatego ostrogi musiały być bardzo długie i miały formę metalowego bodźca
zakończonego
stożkowatym kolcem. Inne ostrogi, zakończone ruchomym kółkiem, mniej bolesne dla
zwie-
rzęcia, pojawiły się już w początkach XIII wieku, lecz wchodziły w użycie bardzo
powoli.
Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu, ostrogi nigdy nie były wyłącznym przywi-
lejem stanu rycerskiego. Miały jednak pewne symboliczne znaczenie, gdyż wręczano
je -
zaraz po mieczu - młodemu rycerzowi w dniu jego pasowania; odbierano je też na
ostatku,
jeśli ktoś stał się niegodny miana rycerza, popełniwszy jakieś ciężkie
przestępstwo (zdradę
przede wszystkim); rozrąbywano je wówczas toporem i miażdżono wkopując w ziemię.
Oblężenie
Wojny w XII wieku nie rozwijały się w pełni, działania wojenne polegały głównie
- a
często wyłącznie - na pustoszeniu ziemi sąsiada i na próbach zdobycia jego
zamku. Podobnie
jak wielkie bitwy, wielkie oblężenia zdarzały się rzadko, lecz sztuka zdobywania
grodów,
chociaż kapryśna, stanowiła ważną część techniki bojowej i grała dużą rolę w
życiu codzien-
nym armii i na wszystkich szczeblach feudalnych sporów.
Przystępując do oblężenia wiedziano z góry, że potrwa ono długo, z reguły kilka
ty-
godni, a niekiedy kilka lat. Sławny Chateau-Gaillard opierał się wojskom Filipa
Augusta
przez osiem miesięcy (od września 1203 do kwietnia 1204 r.), Akra zaś poddała
się krzyżow-
com dopiero po niespełna dwóch latach (od października 1189 do lipca 1191 r.).
Tym się
tłumaczy liczba i różnorodność budowli wznoszonych przez oblegających wokół
obleganej
fortecy: stawiano namioty, szopy, baraki mieszkalne dla ludzi i zwierząt, składy
na prowiant i
wszelaki sprzęt; prowadzono też roboty ziemne, kopano fosy i budowano ostrokoły,
by za-
grodzić drogę ewentualnym posiłkom, które by mogły przybyć na odsiecz oblężonym;
spo-
rządzano drabiny, budowano wieże i galerie na kołach, aby ułatwić sobie
podejście do mu-
rów.
Mury te musiały stawić opór nie tylko ludziom, lecz także pociskom, niemal tak
groźnym jak prawdziwy ostrzał artyleryjski. Dzięki bowiem doświadczeniom nabytym
w
wyprawach krzyżowych udoskonalono machiny wojenne, wzorując się na wynalazkach
sto-
sowanych przez Arabów i Bizantyjczyków. Mimo wielkiej różnorodności można te
machiny
z grubsza podzielić na dwie kategorie: machiny sprężynowe i machiny wahadłowe.
Pierwsze
to olbrzymie katapulty, których ze względu na rozmiary i złożoną konstrukcję nie
można
montować na miejscu, lecz trzeba je transportować już zmontowane ze składów.
Najbardziej
rozpowszechniony był typ katapulty podobnej do gigantycznej kuszy, zdolnej
miotać dziryty,
belki i pociski zapalające. Prostszą machiną była balista, przypominająca broń
używaną już w
starożytności. Montowali ją na miejscu cieśle pod kierunkiem fachowców i miotano
z niej
ogromne kamienie lub odłamki skalne, a także pociski wzniecające pożary i
duszące (np.
siarkę) albo nawet padlinę, żeby szerzyć zarazę w oblężonej fortecy. Najczęściej
używany
był trebuchet, rodzaj olbrzymiej procy, wyrzucającej pociski wagi 20-30 kg na
odległość 200
metrów z górą.
Bombardowanie to nie miało na celu zburzenia murów ani tym bardziej miażdżenia
obrońców, lecz stanowiło osłonę dla żołnierzy oblegającej armii, którzy działali
pod murami.
Nie celowano do jakiegoś ściśle określonego punktu, lecz koncentrowano
ostrzał na
wybranym odcinku umocnień, aby tam obezwładnić przeciwnika. Tymczasem robotnicy
ziemni zasypywali fosy, a saperzy, pod osłoną dachu galerii na kołach, zbliżali
się do samych
podnóży muru i próbowali wyrywać z niego kamienie. Niekiedy woleli pracować w
koryta-
rzach podziemnych, drążąc olbrzymie jamy w fundamentach fortecy i podkładając
pod nie
ogień. Takie podkopy i roboty saperskie w większym stopniu niż machiny wojenne
przyczy-
niały się do kruszenia murów i czyniły w nich wyłomy, przez które napastnicy
mogli wtar-
gnąć do fortecy. Niekiedy zresztą dostawali się do niej po prostu przez bramę,
jeśli ta zała-
mała się pod ciosami taranów - potężnych belek z twardego drewna (opatrzonych
często me-
talową głowicą), długich na 6-10 m, zawieszonych za pomocą lin na specjalnym
rusztowaniu
i wprawianych w ruch wahadłowy przez kilkunastu mężczyzn. Bywało też, że
oblegający
wdzierali się na mury po przystawionych drabinach i staczali walkę wręcz z ich
obrońcami.
Wiele takich scen batalistycznych oglądamy na ówczesnych miniaturach, lecz w
rze-
czywistości, jak się zdaje, rzadko stosowano ten sposób zdobywania zamków.
Oblężeni bowiem także rozporządzali skutecznymi środkami, by odpierać napastni-
ków. Służyły im w tym celu nie tylko haki i cebry wrzątku, którym oblewali
wspinających
się po drabinach na mury nieprzyjaciół, nie tylko budowane naprędce drewniane
wieże, z
których łucznicy i kusznicy górowali nad nacierającymi, ale, co ważniejsze,
mieli katapulty i
balisty, nie gorsze od machin armii oblegającej zamek. Oblegani starali się
przede wszystkim
jak najprędzej zniszczyć za pomocą własnych machin machiny przeciwnika.
Bombardowanie
jest więc obustronne, podobnie jak będzie się to odbywało w następnych wiekach,
gdy już
wejdzie w użycie prawdziwa ciężka broń palna.
Podczas oblężenia Tuluzy z 1218 roku sławny Szymon IV de Montfort, jeden z wo-
dzów krucjaty przeciw albigensom, padł od kuli wystrzelonej przez obrońców
miasta z trebu-
chet, chociaż znajdował się w owym momencie o 200 metrów od murów grodu.
Wszystkie te machiny, mimo groźnych pozorów, nie były zbyt skuteczne w
działaniu.
Ładowanie ich wymagało długiego czasu i niemałego trudu, na przykład z trebuchet
nie
można było wystrzelać pocisków częściej niż co dwie, trzy godziny. Przy tym
podczas prze-
ciętnego oblężenia rzadko używano więcej niż jednej takiej machiny. Dodać
wypada, że za-
pał bojowy oblegających rzadko zasługiwał na gloryfikację, jakiej im nie
szczędzą rycerskie
romanse. Jak się zdaje, większą rolę niż męstwo odgrywała cierpliwość, trzeba
bowiem
stwierdzić, że w XII wieku fortece rzadko bywały zdobywane szturmem, częściej do
kapitu-
lacji zmuszały je takie przyczyny, jak zmęczenie, głód, zaraza lub zdrada.
Bitwa
Aż do XIV wieku wojna i bitwa to dwa pojęcia z dziedziny militarnej zasadniczo
róż-
ne. W wydanej niedawno książce George Duby dobitnie wykazał, że wojna kończyła
się z
chwilą, gdy się zaczynała bitwa, która stanowiła procedurę pokojową", była
prawdziwym
sądem Bożym", czyli ordaliami". Wyzywać do bitwy lub przyjmować bitwę, to
znaczy
okazać wolę zakończenia konfliktu, który się przewleka i wyrodnieje z czasem,
znaczy to
także ryzykować utratę w ciągu kilku godzin skąpych korzyści uzyskanych w ciągu
miesięcy,
czy nawet lat starań; wreszcie znaczy to wnieść sprawę przed sąd Boży, od
którego wyroków
nie ma apelacji. W tym sensie bitwa ma charakter sakralny, posiada własny,
niemal liturgicz-
ny rytuał, który każe wybrać odpowiedni, rozległy i płaski teren i przygotować
się do roz-
prawy bardzo uroczyście (przemówienia wodzów, spowiedź i komunia święta
wojowników).
W obu obozach duchowni przez cały czas trwania walki zagrzewają do boju śpiewem
i mo-
dłami. Całkowita klęska jednej ze stron przekonuje świat o niepodważalnej
słuszności praw
zwycięzcy. Zwycięstwo bowiem uświęca wszystko, cokolwiek się działo przed bitwą
i co-
kolwiek po niej nastąpi.
W okresie, którym się w tej książce zajmujemy, wielkie bitwy między chrześcijań-
skimi władcami były rzadkie, bardzo rzadkie. Można by nawet rzec, iż rozegrała
się jedna
tylko taka bitwa, mianowicie pod Bouvines, w niedzielę 27 lipca 1214 roku. Warto
przy tym
podkreślić, że była to pierwsza naprawdę doniosła bitwa, wydana przez króla
Francji od bez
mała stu lat, od dnia klęski pod Bremule w 1119 roku, kiedy to król Anglii
Henryk I Beauc-
lerc pobił na głowę Ludwika VI. Ten stan rzeczy znajduje odzwierciedlenie w
rycerskich
poematach: ich autorzy, a między nimi Chretien de Troyes, wolą opisywać
pojedynki, tur-
nieje, potyczki małych oddziałów niż wielkie masowe batalie. Dopiero około roku
1230 po-
wstał poemat La mort le roi Artu (Śmierć króla Artura), zawierający szczegółowy
opis starcia
dwóch potężnych armii, bitwy pod Salisbury. Warto było wszakże czekać tak długo
na tę
relację, gdyż mówi ona o tytanicznych zaiste zmaganiach, jakich nigdy przedtem
świat nie
widział, o bitwie, która położyła kres przygodom króla Artura i jego rycerzy,
powodując uni-
cestwienie królestwa Okrągłego Stołu.
Ale to jest literatura. Przyjrzyjmy się raczej, jak się rozgrywała rzeczywista
bitwa.
Taktyka była stosunkowo prosta. Każda armia przed bitwą ustawiała się w trzy
szeregi. W
pierwszym ustawiali się piesi pikownicy z oszczepami i hakami, opisywanymi już
wyżej, w
drugim stali łucznicy i kusznicy; w trzecim konni, przy czym ci, którzy nosili
ciężkie uzbro-
jenie (rycerze), skupiali się pośrodku, zaś lżej zbrojni na skrzydłach. Konnym,
i tylko im,
przypadała rola zaczepna. Posuwając się pojedynczą linią, mieli nękać
nieprzyjaciela kolej-
nymi natarciami, wymijając od flanków własną piechotę i wracając pod jej osłonę
po każdym
natarciu, które nie przyniosło ostatecznego rozstrzygnięcia. Łucznicy i
pikownicy nie opusz-
czali swego miejsca; ich zadanie polegało na wstrzymywaniu impetu
nieprzyjacielskiej jazdy
i osłanianiu własnej. Jeśli wykonywali jakiś manewr, to tylko po to, by
rozszerzyć skrzydła
(niekiedy aż do utworzenia zamkniętego pierścienia), gdy jeźdźcom groziło
niebezpieczeń-
stwo z kilku stron.
Po kilku manewrach jazdy obu stron wywiązywała się ogólna walka i wśród zamętu
wyradzała się w serię pojedynków lub utarczek między małymi grupami, przy czym
każdy
wasal i każdy giermek starał się trzymać w pobliżu chorągwi swojego pana i
walczyć u jego
boku. Nie zawsze było to łatwe. Bywało, że już w pierwszym starciu przeciwnik
obalił lub
zniszczył znaki rozpoznawcze (chorągwie, tarcze i płaszcze znaczone herbami).
Często więc
zdarzały się pomyłki. Trzeba było używać okrzyków wojennych, które ponadto miały
siać
postrach wśród nieprzyjaciół, a zarazem pobudzać wśród swoich męstwo i skupiać
ich, jeśli
się rozpierzchli w zamęcie walki. Okrzyki te miały niekiedy sens haseł
politycznych lub reli-
gijnych, jak na przykład sławne zawołanie krzyżowców Diex aie (Boże wspomóż").
Niekie-
dy były to po prostu nazwy lenn, nie zawsze nawet uzupełnione jakimś
określeniem. Tak
więc podwładni hrabiego z Hainaut wykrzykiwali z dumą: Szlachetne Hainaut!",
podczas
gdy przywódcy flamandzcy wrzeszczeli: Flandria w imię lwa!", nawiązując do
heraldyczne-
go znaku swojego pana.
Nawet wówczas, gdy zamęt bitewny sięgał szczytu, każdy rycerz miał prawo spo-
dziewać się, że będzie walczył tylko z pojedynczym rycerzem przeciwnego obozu.
Nie działo
się tak na mocy reguł rycerskiego honoru, gdyż nic podobnego nie istniało, lecz
z niskich
pobudek materialnych: chodziło o wzięcie jeńców, aby ściągnąć z nich okup, czyli
o możli-
wie największe wzbogacenie się na wojnie. Nie zabijano przeciwnika, brano go
żywcem do
niewoli, po czym zaczynały się przetargi. Toteż nawet w momentach zaciętych
zmagań
wręcz toczyły się rozmaite pertraktacje; jeniec, z chwilą gdy dał słowo, że
zapłaci okup, od-
zyskiwał wolność i co prędzej rzucał się znów w wir walki z nadzieją, że teraz
jemu z kolei
uda się pojmać kogoś w niewolę i ściągnąć okup, aby sobie powetować stratę. W
dodatku
zbyt zacięte walki były niebezpieczne dla najsolidniejszych nawet sojuszów i w
ogniu bitwy
chwiała się niejedna zaprzysiężona wierność. Kiedy więc bój zanadto się
rozpalał, a szale
zwycięstwa przechylały się na stronę przeciwną, każdy senior musiał zabiegać o
lojalność
swoich pomocników. I w tym przypadku także pieniądz okazywał się ważnym
elementem
bitwy. Rzeczywistość wojenna nie znała bezinteresownego bohaterstwa Gawena,
Lancelota i
ich towarzyszy. Oczywiście nie brakowało męstwa (zresztą kolczuga zabezpieczała
na ogół
od ran), lecz nieustraszona odwaga nie należała jeszcze wówczas do najwyżej
cenionych
cnót. Rycerz starał się wyjść z bitwy bez uszczerbku na ciele i majątku, uniknąć
bełtów, poci-
sków z kusz (jedynych naprawdę morderczych), nie dać się wysadzić z siodła
piechurowi,
którego rola w bitwie polegała na obalaniu koni i ściąganiu z nich jeźdźców na
ziemię. Nawet
ówcześni kronikarze mówią o wielkiej ostrożności (czytaj: lękliwości) rycerzy,
którzy usiło-
wali się chronić za plecami towarzyszy.
W tak prowadzonych bitwach najczęstszymi ofiarami byli piechurzy, kaleczeni
przez
jeźdźców, tratowani przez konie, dobijani w zamęcie odwrotu. Łucznik lub
pikownik wzięty
do niewoli przez piechura z nieprzyjacielskiej armii nie mógł ratować się
przyrzeczeniem
okupu; zwycięzca mordował go i obdzierał z rynsztunku. Wśród rycerzy było po
bitwie wielu
rannych, lecz bardzo nieliczni zabici. Jeśli wierzyć pewnemu kronikarzowi, w
bitwie pod
Bouvines poległ tylko jeden rycerz. W każdym razie według najbardziej
wiarygodnego sza-
cunku zginęło w tej bitwie mniej niż 2 na 100 spośród jej uczestników. Co prawda
bitwa
trwała tylko dwie godziny, a liczba walczących była stosunkowo niewielka: według
najnow-
szych badań, armia Filipa Augusta liczyła 1300. rycerzy, 1200 lekkiej jazdy i
około 5000
pieszych, armia zaś koalicji angielsko-cesarskiej, prowadzona przez Ottona
brunszwickiego,
obejmowała tyleż samo jeźdźców i o 1000 lub 2000 więcej piechurów. Liczby
skromne, jeśli
zważyć, że mowa o największej bitwie tego okresu. Rzeczywistość daleka od tego,
co według
Wace'a rozgrywało się na równinie Salisbury o zmierzchu królestwa rycerzy
Okrągłego Sto-
łu, gdy do walki miało stanąć przeszło 100 000 wojowników i gdy - jeśli wierzyć
anoni-
mowemu autorowi relacji o śmierci króla Artura - po całym dniu bratobójczej
walki zginęło
niemal całe Arturowe rycerstwo.
Rozdział ósmy
Szlachetne rozrywki
Społeczeństwo średniowieczne, pędząc życie uregulowane i monotonne, miało jednak
swoje święta i zabawy. Jedno szło w parze z drugim i dla wszystkich, nawet
stojących najni-
żej w hierarchii społecznej, był czas pracy i czas rozrywki. Rozrywce poświęcano
chwile
wczesnego popołudnia i kilka godzin wieczornych, a także całe niedziele, gdy
obowiązywało
wstrzymanie się od wszelkiej pracy. Poza tym każdej ważniejszej uroczystości
towarzyszyły
zabawy zbiorowe, jednoczące rycerzy i lud, ludzi z miast i ludzi ze wsi.
Literatura maluje te
sceny nieco zbyt sielankowo, daje nam wszakże dość dobre wyobrażenie o festynach
urzą-
dzanych w XII wieku z okazji zaślubin Eryka i Enidy:
[...] zebrali się na dworze króla Artura wszyscy minstrele z okolicy i wszyscy
ludzie biegli
w sztuce zabawiania innych. W wielkiej sali panował nastrój weselny. Każdy się
popisywał
swoimi talentami. Ten skakał, ów fikał koziołki, inny pokazywał sztuczki
kuglarskie; jeden
gwizdał, drugi śpiewał, trzeci grał na fujarce, czwarty na flecie lub na guigne
czy też na wio-
li. Dziewczęta pląsały w tanecznym korowodzie. Wszyscy uczestniczyli w
powszechnej ra-
dości. Nie brakowało niczego, co mogło pobudzić wesele [...] Bramy i furty stały
przez cały
dzień otworem zarówno dla bogatych, jak dla ubogich. Król Artur okazał się
szczodry. Kazał
swoim kucharzom, piekarzom i podczaszym, aby rozdawali chleb, wino i dziczyznę,
każde-
mu, ile zapragnie. Nikomu więc nie odmawiano tego, czego sobie życzył. A
wszystko było w
wielkiej obfitości (...]"
Większość rozrywek - przechadzki, widowiska (teatr, popisy żonglerów, tresowane
zwierzęta), taniec, który był, jak się zdaje, najbardziej lubianą w
średniowieczu zabawą, gry
hazardowe i towarzyskie - była wspólna, niezależnie od pozycji społecznej. Nie
będziemy
tych zabaw szerzej omawiali, gdyż są dobrze znane. Istniały wszakże inne
rozrywki, zastrze-
żone dla arystokracji i nie zawsze przez historyków prawdziwie rozumiane. Trzy
formy roz-
rywek średniowiecznej elity wypada więc nam omówić.
Turnieje
Turnieje stanowiły główną rozrywkę rycerza. W większym stopniu niż wojna, pod-
czas której zresztą rzadko dochodziło do bezpośredniego starcia, turnieje
wypełniały życie
wojownika i dostarczały mu najlepszych sposobności do zdobycia sławy oraz
majątku. Toteż
poematy rycerskie, a zwłaszcza opowieści o rycerzach Okrągłego Stołu, poświęcają
turnie-
jom co najmniej połowę tekstu. Pochodzenie turnieju nie jest jasne,
prawdopodobnie sięga on
daleko w przeszłość i wiąże się z tradycjami starożytnych germańskich
wojowników. W swej
średniowiecznej formie turnieje przyjęły się między Loarą a Mozelą już w drugiej
połowie
XI wieku, co potwierdzają dokumenty. Od tej daty rozpowszechniają się coraz
szerzej, po-
mimo wielokrotnych zakazów ze strony Kościoła i niektórych władców. W regionach,
z któ-
rych pokój Boży wyrugował wojny prywatne, turnieje stały się rzeczywiście dla
rycerstwa je-
dynym sposobem wyładowania nadmiaru agresywnych popędów i jedną z rzadkich
okazji do
opuszczenia zamku i wyrwania się z nudy bezczynnego monotonnego życia. Jednakże
w XII
i XIII wieku Kościół nieustannie potępiał te czcze spotkania towarzyskie, na
których męż-
czyźni bawią się walką, hazardową grą o sławę i pieniądze, w której nieraz
stawką jest życie
człowieka i która rodzi najbardziej zawzięte urazy i bezużytecznie trwoni siły
chrześcijań-
skiego rycerstwa, zamiast je oszczędzać dla jedynej godnej sprawy, obrony Ziemi
Świętej.
Wszystkie zakazy były jednak bezskuteczne. Co prawda, nieliczni tylko królowie -
jak Hen-
ryk II Plantagenet i Ludwik Święty - sami stawali w szranki; większość monarchów
tolero-
wała turnieje, nawet jeśli nie pochwalali ich, jak na przykład Ludwik VII lub
Filip August.
Ich wielcy wasale byli przecież inicjatorami, organizatorami, a niekiedy też
uczestnikami tur-
niejów. W drugiej połowie XII wieku właśnie Francja, jej północna i zachodnia
część, stała
się rajem dla miłośników tych rycerskich zawodów.
Kim byli ci miłośnicy? Przede wszystkim to młodzi, świeżo pasowani rycerze,
jesz-
cze nieżonaci, włóczący się hałaśliwymi bandami po kraju w poszukiwaniu przygód
i boga-
tego ożenku. Mówiliśmy już o nich. Pod przewodem książęcego lub hrabiowskiego
syna jeź-
dzili z turnieju na turniej przez pięć, dziesięć, piętnaście lat, zanim się
ustatkowali i osiedli na
rodzinnym lennie. Taki Wilhelm zwany Marszałkiem przedłużył sobie pełną podróży
i spor-
tową młodość" o całe ćwierć wieku.
Turniej można istotnie uznać za grę sportową, a przy tym grę zespołową, gdyż
poje-
dynki, w których współzawodniczyli tylko dwaj rycerze, weszły w zwyczaj dopiero
w XIV
wieku. W wieku XII turniej polegał na walkach dwóch drużyn, złożonych z
uzbrojonych
mężczyzn, zarówno konnych, jak pieszych; wzorowy porządek, panujący w momencie
roz-
poczynania zawodów, zmieniał się szybko w ogólną bezładną walkę, przy czym,
podobnie
jak na polach bitew, ścierały się ze sobą małe grupki wojowników, orientujące
się według
znaków rozpoznawczych. Turnieje z pewnością bardziej niż wojny przyczyniły się w
XII
wieku do rozpowszechnienia zwyczaju używania herbów wśród szlachetnie
urodzonych.
Ten sport zespołowy był jednocześnie grą o stawkę pieniężną. Pojawili się
prawdziwi
zawodowcy, którzy na turniejach sprzedawali swoje usługi grupie gotowej zapłacić
wyższą
cenę. Niektórzy z nich tworzyli wraz z jednym lub dwoma wspólnikami ekipę
wyspecjalizo-
waną w określonym typie walki; cieszyli się oni wielkim wzięciem. Ale nie tylko
dla płat-
nych najemników turniej był źródłem zysku, i to obfitszego zapewne niż wojna.
Uczestniczą-
cy w turnieju rycerz starał się bowiem wziąć przeciwnika do niewoli, ściągnąć z
niego okup,
odebrać mu zbroję i konia wraz z rzędem. Toteż liczne negocjacje i wymiany
obietnic doko-
nywały się zarówno już w toku walk, jak i po ich zakończeniu. Można było tym
sposobem
zdobyć fortunę. Z historii Wilhelma zwanego Marszałkiem dowiadujemy się, że ten
później-
szy regent Anglii, objeżdżając turnieje, wraz z groźnym towarzyszem, Flamandem
Rogerem
z Gangi, zgarnął w ciągu dziesięciu miesięcy okup od 103 pokonanych rycerzy. Co
prawda
wyczyny te łączyły się z poważnym ryzykiem. Turniej należał do sportów
niebezpiecznych.
Bywało wielu rannych, a nierzadko zdarzały się ofiary śmiertelne, którym Kościół
niekiedy
odmawiał chrześcijańskiego pogrzebu. Z wielkim opóźnieniem wszedł w użycie oręż
kurtuazyjny" ze stępionym ostrzem czy wręcz z drewna. Dopiero w połowie XIII
wieku
uzbrojenie turniejowe zaczęło się różnić od wojennego, jakim się posługiwano w
prawdzi-
wych bitwach.
A jednak turniej, chociaż podobny do wojny, był czymś innym niż ona, był bowiem
wyda-
rzeniem radosnym. Z wyjątkiem okresu Wielkiego Postu i adwentu, urządzano te
zabawy co
dwa tygodnie, od lutego do listopada, na obszarze tej samej prowincji, nie w
dużych mia-
stach, lecz gdzieś w pobliżu odosobnionej fortecy, na granicy dwóch ziem lennych
czy
dwóch księstw. Turniej nie rozgrywał się na placu miejskim ani też w szrankach
zamku, lecz
na otwartym polu, na landach albo na łące, w otwartej przestrzeni. Turnieju nie
improwizo-
wano. Możny pan, który mu patronował, musiał na kilka tygodni wcześniej ogłosić
w całej
okolicy, w jakim terminie i gdzie odbędą się zawody. Powinien też był wyprawić
posłów z tą
wieścią do sąsiednich prowincji, przygotować kwatery dla uczestników turnieju
(zjeżdżało
ich niekiedy kilkuset) i dla towarzyszących im osób, zgromadzić zapasy żywności,
zbudować
trybuny, namioty i stajnie, zorganizować rozrywki dla szlachetnie urodzonych i
zabawy dla
ludu. Turniej bowiem przyciągał zawsze tłumy. W walkach uczestniczyli tylko
rycerze, lecz
widzowie rekrutowali się ze wszystkich warstw społeczeństwa. Ten wielki festyn
był zara-
zem jarmarkiem i zapewniał byt rzeszom żonglerów, kucharzy, kupców, kuglarzy,
żebraków
i rzezimieszków.
Turniej trwał co najmniej trzy dni, niekiedy dłużej. Walka rozpoczynała się o
świcie,
po mszy świętej i ciągnęła się bez przerwy do nieszporów. Różne grupy, związane
wspólnotą
pochodzenia geograficznego lub przynależności feudalnej, zmagały się ze sobą, z
początku
kolejno, potem wszystkie naraz. Zamęt był taki, że heroldowie musieli wobec
publiczności
odgrywać rolę dzisiejszych sprawozdawców sportowych: opisywali najwspanialsze
wyczyny
i wykrzykiwali imiona bohaterów. Wieczór spędzano na opatrywaniu ran, na
ucztach, muzy-
ce i tańcach, a także na miłosnych igraszkach. Nazajutrz wszystko to powtarzało
się na nowo.
Wieczorem ostatniego dnia, gdy każdy obliczał swoje zyski i straty,
najdostojniejsza z obec-
nych dam wręczała symboliczną nagrodę rycerzowi; który okazał się najmężniejszy
w walce
i najdworniejszy. W utworach literackich nagrodę stanowi często szczupak, gdyż
tej rybie
przypisywano wartość talizmanu. Jeżeli w turnieju brał udział Lancelot, on
zawsze zwyciężał
wszystkich rywali. W nieobecności Lancelota nagrodę otrzymuje jego krewniak
Bohort, rza-
dziej Gawen. Na ogół literatura arturiańska zdaje się wyprzedzać rzeczywistość:
już pod ko-
niec XII wieku opisuje pojedynki i wysławia męstwo poszczególnych rycerzy
walczących
sam na sam z przeciwnikiem, przyznaje kobietom prawo decydowania o postępowaniu
wo-
jowników. W rzeczywistości dopiero w sto lat później turnieje nabiorą takiego
dworskiego
poloru, blasku i wykwintu.
Polowanie
W przeciwieństwie do wojen i turniejów, polowania odbywały się o każdej porze
ro-
ku. Dla tej rozrywki wielu rycerzy nie wahało się narażać na srogie chłody,
deszcze i wichry,
a nawet na najgorsze niebezpieczeństwa. Wielu bowiem ówczesnych mężczyzn
rozmiłowa-
nych było w polowaniu, uczestnicząc w nim z namiętnością graniczącą z
szaleństwem. Na
przykład Filip August - którego niemal wszystkie inne rozrywki nudziły - lubił
polować pra-
wie co dzień po obiedzie, zarówno podczas wojny, jak w czasie pokoju, we Francji
czy poza
jej granicami, nawet w Ziemi Świętej.
Ale polowanie było nie tylko pasją, było też koniecznością życiową. Chodziło o
do-
starczenie na pański stół zwierzyny i ptactwa, produktów niezbędnych, skoro
żywiono się
głównie mięsem. Toteż istniały w tej dziedzinie ścisłe przepisy. Tylko
właściciel dóbr miał
prawo polować na grubego zwierza w lasach i na króliki i zające w obrębie
określonych te-
renów. Lud, dla którego zwierzyna stanowiła tylko uzupełnienie wiktu, mógł
zastawiać sidła
jedynie w szczerym polu albo na skrajach lasu. Jednakże celem polowań nie zawsze
było
zdobycie mięsa. Niekiedy polowano, żeby wytępić drapieżniki niebezpieczne dla
plonów,
drobiu czy nawet dla ludzi (lisy, wilki, niedźwiedzie). W takich przypadkach
polowanie na-
bierało w pełni charakteru dzikiego i groźnego sportu.
Na szczególną uwagę zasługuje polowanie z sokołem. Wprowadzono je na zachodzie
Europy w początkach XI wieku i wkrótce stało się ono ulubioną rozrywką
arystokracji. A
była to zaiste szlachetna zabawa, okrutna i wykwintna zarazem, tak że nie
gardziły nią nawet
damy. Jednocześnie była to trudna sztuka. Młodzieniec przygotowujący się do
rycerskiego
zawodu musiał poświęcić wiele czasu, aby opanować wszystkie jej arkana. Musiał
wiedzieć,
jak się ptaka łowi, karmi, hoduje, uczy posłuszeństwa gestom i głosowi
myśliwego, ćwiczy w
rozpoznawaniu i ściganiu zwierzyny. Była to wiedza subtelna, bardziej
wyrafinowana niż
wszystkie inne, należące do edukacji młodego rycerza, a czerpać ją mógł z
licznych rozpraw
poświęconych temu przedmiotowi, kompilowanych przeważnie na Sycylii i do dziś w
więk-
szości zachowanych. Znajdujemy w nich dokładny przepis, jak powinno przebiegać
układa-
nie, czyli tresura sokoła do polowania. Ptaka należy wziąć z gniazda możliwie
jak naj-
wcześniej po jego wykluciu się z jaja; gdy się opierzy, trzeba mu przyciąć
szpony, uwiązać u
nogi dzwoneczek (aby łatwo było go odnaleźć, jeśli się zgubi) i zaszyć powieki,
bo dobrze
wytresować da się tylko ślepy sokół. Dopiero wtedy zaczyna się właściwa tresura:
przyzwy-
czajanie ptaka do trzymania się na grzędzie, siadania na pięści myśliwego,
rozróżniania róż-
nych tonów gwizdu, któremu ma być posłuszny. Potem trzeba go z powrotem oswoić
ze
światłem, rozpruwszy powieki, i wyćwiczyć w łowach, używając w tym celu
sztucznych
przynęt. Ta nauka trwa niemal cały rok. Wreszcie można wziąć ptaka na pierwsze
polowanie.
Myśliwy sadza go sobie na pięści i zakrywa mu głowę kapturem, który zdejmuje,
gdy poja-
wia się zwierzyna. Sokół wzlatuje wówczas w powietrze, wypatruje ofiarę, rzuca
się na nią,
wbija w nią szpony i szarpie, dopóki gwizdek nie przywoła go z powrotem na rękę
pana.
Rycerze w XII wieku kochali swoje sokoły bardziej niż konie i psy. Ptak ten
uchodził
za najszlachetniejsze ze stworzeń. Chłopu nie wolno było go posiadać. Zresztą
kosztował
bardzo drogo, a ofiarowanie sokoła w podarunku uważano za gest książęcy. Śmierć
sokoła
była dla właściciela dotkliwą stratą. Toteż traktaty o sztuce sokolniczej
zawierają mnóstwo
rad, jak postępować z ptakiem, aby żył długo. Rady te wszakże wydają się
znacznie mniej
poważne niż instrukcje dotyczące tresury, a w dodatku mistrzowie nie są między
sobą zgod-
ni. Oto trzy zalecane sposoby kuracji na wypadek, gdyby sokół się przeziębił.
Pierwszy brzmi niemal rozsądnie:
Weź grzane wino, przyprawione zmielonym pieprzem, wlej mu do gardła i trzymaj
dziób
zamknięty, dopóki ptak nie przełknie leku. To go uzdrowi."
Drugi zaleca bardziej mięsną dietę:
Zmieszaj ciepłą wodę z popiołem winorośli. Wlej mu do gardła, a kiedy
przełknie, daj mu
do zjedzenia jaszczurkę. Będzie zdrów." Wreszcie trzeci przepisuje dłuższą
kurację:
Weź cztery kęsy słoniny namoczone w miodzie i posypane opiłkami żelaza, wetknij
je so-
kołowi do gardła. Tak czyń przez trzy dni, nie dając mu nic innego do jedzenia.
Czwartego
dnia przymuś, żeby połknął małe kurczę, które przedtem napoisz obficie winem.
Potem roz-
grzejesz sokołowi pierś przy ogniu, skropiwszy ją gorącym mlekiem. Przez
następne dni bę-
dziesz go karmił wróblami albo innym drobnym ptactwem. Wyzdrowieje niezawodnie."
Szachy
Ze wszystkich niezliczonych gier towarzyskich największą popularnością cieszyło
się
rzucanie kości. Pełniły one tę funkcję, którą później przejęły karty. Grano w
kości we
wszystkich środowiskach społecznych, w wiejskiej chacie i na zamku, w gospodzie
i w
klasztorze, i to z tak zgubnym zapamiętaniem, że nikt nie słuchał gniewnych
napomnień z ust
królów czy też dążących do naprawy moralnej duchownych. Grano o pieniądze, o
części gar-
deroby, o konia czy o dom. Niejeden, a między innymi późniejszy poeta Rutebeuf
skarżył się,
że grając w kości utracił cały dobytek. Pomimo że kostki wyrzucano z rogowego
kubka, czę-
sto zdarzały się oszustwa, głównie przez wprowadzanie do gry spreparowanych
kostek: lon-
gnez, czyli z namagnesowaną jedną ścianką; nompers z dwiema ściankami
oznaczonymi tą
samą wysoką liczbą punktów; plommez - obciążone z jednej strony ołowiem. Dlatego
też
wybuchało wiele kłótni, niekiedy tak zaciekłych, że doprowadzały w końcu do
wojen pry-
watnych.
Bardziej niewinna była marelle, gra niehazardowa, lecz wymagająca uwagi i zasta-
nowienia: zwyciężał ten, kto pierwszy ustawił trzy pionki (niekiedy pięć
pionków) na planie
figury geometrycznej, utworzonej z linii prostopadłych i ukośnych. Nie było to
zbyt trudne.
Bardziej wyszukana i zagadkowa wydaje się gra zwana tables, którą wysławia
ówczesna lite-
ratura, lecz której reguł dobrze dziś nie znamy; było to coś w rodzaju trik-
traka, rozgrywane-
go przez dwie, cztery lub więcej osób, przy użyciu kilku kostek i mnóstwa
żetonów. Niekie-
dy tą samą nazwą określano po prostu grę w warcaby, w której obowiązywały już w
XII wie-
ku te same reguły co dzisiaj.
Lecz żadna gra nie mogła się równać z szachami; literatura jest niestrudzona w
sła-
wieniu tej gry. Wbrew temu, co się często słyszy, we Francji szachy nie były
jeszcze znane
za Karola Wielkiego, lecz pojawiły się dopiero w XI wieku i wkrótce stały się
ulubioną roz-
rywką arystokracji. Nauka gry w szachy była ważną częścią rycerskiej edukacji.
Według po-
ematu Chanson de Gui de Nanteuil (Pieśń o Gwidonie z Nanteuil), aby nabrać
biegłości w tej
sztuce, trzeba sobie przyswoić jej zasady już w wieku sześciu lat. Tak wcześnie
zapewne
rozpoczął naukę konetabl króla Artura, Bedoier, którego wszystkie poematy
Okrągłego Stołu
zgodnie wychwalają jako najdoskonalszego szachistę epoki.
Literatura bowiem poświęca wiele miejsca rozgrywkom szachowym. Ich opisy służą
autorom nie tylko do urozmaicenia tekstu anegdotą, ale również jako element
dramatycznej
akcji. Stawką w grze mogą być ważne sprawy: los kobiety, jeńca, armii, a nawet
całego kró-
lestwa. Pokonany, rozgniewany poniesioną klęską, nieraz ranił lub zabijał
zwycięzcę.
W Chevalerie Ogier syn Karola Wielkiego, Charlot, zwyciężony przez syna Ogiera
Duńczyka, Baudineta, chwyta oburącz szachownicę i ciska nią w głowę zwycięzcy
tak
gwałtownie, że mózg tryska z rozłupanej czaszki. Rzeczywistość była mniej
brutalna. Nie
grano o życie ludzkie ani o królestwo, ani nawet o pieniądze. Zresztą Kościół
tego zakazy-
wał. Panie i panny nie wzbraniały się siadać do szachownicy i nieraz okazywały
się nie gor-
sze od mężczyzn. Jak głosi legenda, Alienor zwyciężała w szachach
najznakomitszych ksią-
żąt Francji i Anglii.
Ale jak grano? Jak wyglądały bierki? Czym się różniła ówczesna gra od
dzisiejszej?
Szachownica, drewniana lub metalowa, była przedmiotem zbytkownym, który
właściciel
pokazywał z dumą, nawet jeżeli nie umiał się nią posługiwać. Była duża, często
stanowiła
wieko bogato zdobionej szkatuł w której wnętrzu mieściły się przybory do gry w
trik-traka
(tables), a na odwrotnej stronie - pole do gry w marelle. Aż do końca XII wieku
szachownicy
nie pokrywały na przemian kwadraty czarne i białe. Była jednobarwna (najczęściej
biała),
podzielona na sześćdziesiąt cztery pola żłobionymi liniami (niekiedy
pomalowanymi dodat-
kowo czerwoną farbą). Postać, w jakiej ją obecnie znamy, przybrała dopiero w
początkach
panowania Filipa Augusta. Nie miało to wpływu na reguły gry - wszak nawet dziś
można bez
trudu grać na jednobarwnej szachownicy - lecz ułatwiało ogarnięcie wzrokiem
sytuacji i
sprawdzanie posunięć. Różniły się one znacznie od dzisiejszych, ponieważ figury
były inne i
przysługiwały im inne ruchy. Przede wszystkim nie było figury królowej, którą
zastępował
hetman (nazywany fierce, od perskiego słowa oznaczającego wezyra), nie mający
prawa
przesuwać się we wszystkich kierunkach, lecz tylko ukośnie i tylko o jedno pole
na raz. Figu-
ra ta nie miała więc w grze większego znaczenia. Podobnie alfin, odpowiednik
naszego goń-
ca, mniej był od niego ważny, chociaż posuwał się ukośnie po dwa pola na raz i
mógł prze-
skakiwać przez inne figury. Za to król i wieże (nazywane roc), skoczek
(wyobrażany jako
rycerz) i pionki miały te same ruchy co w naszych czasach, jeśli pominąć kilka
szczegółów,
na przykład ten, że królowi i wieżom wolno było wykonywać roszadę w każdej
pozycji,
pionki zaś nie mogły wysuwać się w pierwszym ruchu dalej niż o jedno pole ani
zabierać po
drodze pionków przeciwnika. Cel gry, tak jak dziś, polegał na zadaniu mata
królowi przeciw-
nika i tak samo mówiono szach królowi", gdy był on bezpośrednio zagrożony.
Bierki miały formy rozmaite, zależnie od regionu i od gatunku. W szachach
zwykłych
istniały już bierki mocno stylizowane, rzeźbione z kawałka kości lub drewna,
lecz, jak się
zdaje, wytwarzaniem ich nie rządziły żadne reguły. Szachy paradne wyrabiano z
kości sło-
niowej, hebanu, bursztynu lub jaspisu, w kształcie figurek. Trzy z nich miały
postać ustaloną
i prawie niezmienną: król zawsze nosił koronę, skoczka wyobrażał rycerz na
koniu, pionki
miały postać piechurów w lekkim uzbrojeniu. Co do innych figur panowała
dowolność i
rozmaitość. Hetmana mógł wyobrażać siedzący mężczyzna, podobny do króla, lecz
bez ko-
rony, albo też - pod wpływem kultury dworskiej - przemieniał się w damę. Goniec
w Anglii i
zachodniej Francji przybierał postać biskupa, a we Flandrii i krajach
nadreńskich - hrabiego,
w innych stronach pojawiał się jako starzec, drzewo, zwierzę. Wieża mogła
niekiedy przybie-
rać postać pieszego żołnierza w pełnym uzbrojeniu, zwierzęcia dźwigającego wieżę
na
grzbiecie, a jeszcze częściej całej scenki, w której występują dwie postacie:
Adam i Ewa,
święty Michał zabijający smoka, dwie zmagające się ze sobą bestie, dwóch rycerzy
walczą-
cych na kopie. Każdy z graczy dysponował szesnastu bierkami, które przystępując
do gry
rozstawiał w podobny sposób jak szachiści w naszych czasach. Ale jeśli jeden
gracz miał
bierki białe, drugi zamiast czarnych, jak to jest dzisiaj, miał czerwone. W
szachach, tak samo
jak w całym świecie symboli, zachodnioeuropejska mentalność aż do XIV wieku
bieli prze-
ciwstawiała nie czerń - która jest też brakiem koloru - lecz czerwień,
najbardziej intensywną
z wszystkich barw.
Rozdział dziewiąty
Dworna miłość i rzeczywiste uczucia
W pierwszym rozdziale tej książki mówiliśmy o małżeństwie, o jego swoistym zna-
czeniu religijnym i ponadto ekonomicznym oraz prawnym. Świadomie nie
wspomnieliśmy o
miłości. W czasach romansów Okrągłego Stołu, jak w każdej innej epoce, pożycie
małżeń-
skie i porywy serca to dwa różne zjawiska, niekiedy doskonale ze sobą
zharmonizowane,
niekiedy skłócone.
Nie nożna mówić o miłości w końcu XII wieku, nie mówiąc o miłości dwornej, o tym
nowym stylu miłości, pod wielu względami niezwykle nowoczesnym, opiewanym przez
tru-
badurów i truwerów, przedstawianym w romansach. Literatura ofiarowuje
historykowi obraz
życia uczuciowego najpełniejszy i najbardziej uroczy. Ale czy jest to wizerunek
wierny?

Zjawisko literackie
Autorzy średniowieczni nie używali wyrażenia: dworna miłość; woleli inne
terminy,
jak: miłość dobra (bone amor), prawdziwa (vraie amor), a zwłaszcza subtelna (
fin' amor).
Miłość dworna" jest wynalazkiem nowoczesnych krytyków, pojęciem trudnym do
zdefi-
niowania, tym bardziej że obejmujemy nim kilka różnych zjawisk. Godząc się na
znaczne
uproszczenie, można by powiedzieć, że termin ten oznacza miłość opartą na
sublimacji ko-
biety, na jej idealizacji, odzwierciedlonej w poezji lirycznej i romansach z XII
i XIII wieku.
Ale problem literacki jest, oczywiście, o wiele bardziej skomplikowany. Trzeba
bowiem
wziąć pod uwagę i różne epoki, środowiska i rodzaje literackie, uwzględnić skalę
talentów i
zamierzeń autorskich, a przede wszystkim spod powierzchni utartych formułek i
banałów
wyłuskać teorię mieniącą się subtelnymi odcieniami, zmienną i wielopostaciową.
Nie znamy jeszcze dokładnie odległych źródeł tej teorii, ale to pewne, że jej
pierwsze
przejawy w literaturze na samym początku XII wieku były reakcją przeciw
moralności naka-
zywanej przez religię i wyrazem dążeń do zmiany obyczajów, a może także
wrażliwości.
Kościół uważał miłość za uczucie, którego należy się wystrzegać, gdyż kusi ono
do cu-
dzołóstwa, zagraża świętości sakramentu małżeństwa i zbawieniu dusz; nawet
między
współmałżonkami zaleca się jak największą rozwagę i powściągliwość. Kościół w
XII wieku
podzielał przekonanie świętego Bernarda, który za dewizę przyjął sławny cytat z
pism świę-
tego Hieronima: Wszelka miłość do cudzej żony jest haniebna; a w miłości do
własnej żony
należy zachować umiar; cudzołoży, kto zbyt gorąco kocha swoją małżonkę."
Pierwsi zbuntowali się przeciw tym naukom poeci używający języka d'oc, z
południa
Francji. W ich oczach miłość nie była szaleństwem, lecz mądrością. Nie może
istoty ludzkiej
zhańbić, przeciwnie, potęguje wszystkie zalety jej serca i umysłu. Od roku 1100
do około
1280 sześć pokoleń trubadurów opiewało miłość jako pierwiastek życiodajny,
źródło wszel-
kich cnót, uczucie czyniące człowieka delikatnym i wspaniałomyślnym, pokornym i
zarazem
zdobywczym, szczerym i radosnym.
Miłość fin' amor trubadurów, chociaż wcale nie platoniczna, wymaga doskonałego
panowania nad żądzą. Kochanek, całkowicie uległy damie swego serca, musi jej
służyć długo
i bez zastrzeżeń, nie mając pewności, czy zostanie w końcu wynagrodzony. Dla tej
niepewnej
nagrody musi poświęcić wszystkie swoje siły życiowe, doskonali się moralnie,
narzucając
sobie powściągliwość i walcząc z przeszkodami spiętrzonymi na drodze do celu. Tę
etykę
usprawiedliwiają i uzasadniają jedynie zalety damy, zawsze wysławianej jako
najpiękniejsza
i najszlachetniejsza. Niektórzy poeci przypisują jej wręcz transcendentalne
znamiona; wielbi-
ciel popada w stan bliski religijnej kontemplacji, jest zakochany w swoim
zakochaniu; w
przypadkach krańcowych zadowala go samo pragnienie i niczego poza nim nie
pragnie. Inni
kochankowie zatracają wolę i całą osobowość, stają się dzieckiem, z którego
uwielbiana ko-
bieta może uczynić, co zechce:
Przez nią się stanę kłamcą albo szczerym,
Wiernym albo zdradzieckim,
Prostackim albo dwornym,
Pracowitym albo próżniakiem,
Albowiem ona ma nade mną moc,
Aby mnie podnieśli lub poniżyć
Romansopisarze z północnej Francji przedstawiali dworną miłość w mniej odciele-
śnionej postaci. Rozkosz zmysłowa, chociaż nie zawsze stanowi jej najbardziej
istotny ele-
ment, odgrywa większą rolę. Nieco anemiczna zmysłowość poetów lirycznych nabiera
pod
piórem epików rumieńców życia. Ponadto studium psychologiczne wysubtelnia się i
po-
głębia, zwłaszcza w odniesieniu do postaci kobiecych, charaktery bohaterów i
bohaterek za-
rysowują się bardziej wyraziście. Trubadurzy wynaleźli nowy styl miłości, lecz
zasługą pisa-
rzy z Północy jest podniesienie rangi kobiety w literaturze.
Jednakże miłość opisywana w poematach rycerskich zachowuje wiele podobieństwa
do tej, którą opiewają poeci z Południa. Jest także źródłem radości, cnót i
męstwa. Nie zaw-
sze wchodzi w konflikt z małżeństwem (Eryk lub Iwen Chretiena de Troyes), lecz
często
bywa cudzołożna. Rzadko się wielbi to, co się posiada. W romansach, tak samo jak
w liryce,
kochanek gotów jest do bezgranicznych poświęceń dla damy swego serca. W
późniejszych
utworach często przeciwstawia się doskonałego kochanka Lancelota, który nie
opuści Ginew-
ry nawet w pohańbieniu; niestałemu Gawenowi, galantowi i uwodzicielowi, który
przeżywa
niezliczone miłosne przygody. Wreszcie, podobnie jak miłość prowansalska miłość
rycerska
rozpłomienia się tym żywiej, im więcej spotyka na swojej drodze przeszkód, gdy
ukochana
jest zamężna, jej małżonek zazdrosny, gdy wielbiciela dzieli od niej różnica
rangi społecznej
(przy czym z reguły mężczyzna stoi niżej w hierarchii niż kobieta) i odległość w
przestrzeni,
gdy trzeba zwalczać obmowę złośliwców i nie znajduje się zrozumienia nawet u
przyjaciół. _
Ale moda na ten styl miłości w literaturze trwała stosunkowo krótko. Już. w
pierwszej poło-
wie XIII wieku zaczyna przemijać. Romance skłaniają się do realizmu, aby
zadowolić nową
publiczność, o mentalności bardziej mieszczańskiej, ceniącej sobie, jak się
zdaje, wyżej do-
mowe cnoty pracowitej małżonki niż mgliste uroki kapryśnej, niedostępnej
kochanki.
Pociąg fizyczny i kryteria urody
Dama ubóstwiana przez trubadurów to istota zwiewna, wyidealizowana i uwznioślo-
na, natomiast bohaterka romansów z północnej Francji zamsze jest kobietą z krwi
i kości. Jej
cielesna piękność czaruje rycerza co najmniej równie mocno jak przymioty jej
ducha. Miłość
rodzi się najpierw z pociągu fizycznego. Nawet Gawen, słońce wszystkiego
rycerstwa, woli,
jak się zdaje, ładną buzię od pięknej duszy. Co prawda w drugiej połowie XII
wieku więk-
szość autorów, a zapewne także większa część publiczności, wierzy w tożsamość
Piękna i
Dobra. Piękna powierzchowność odzwierciedla z pewnością głębokie wewnętrzne
zalety.
Dopiero po 1220 czy 1230 roku ta idea, na wskroś platońska, znika z romansów
dworskich.
Pojawia się na jej miejscu coś wręcz przeciwnego, co można by nazwać motywem
piękności
diabelskiej. Odtąd uwodzicielski czar idzie w parze z występkiem i obłudą. W
Lancelot en
prose, na przykład, wspaniali rycerze postępują tchórzliwie lub przewrotnie, a
prześliczne
panny okazują się diabelskimi dziwkami"; pół wieku wcześniej takie połączenia
były nie-
możliwe? Zmiana ta prawdopodobnie miała związek z odrodzeniem się monastycznego
anty-
feminizmu i z rozwojem kultu Dziewicy-Marii. Ideał kobiecy nabiera cech
mistycznych, wy-
zbywa się cielesności. Jednocześnie, w miarę postępów teologii małżeństwa,
romansopisarze,
przedtem odnoszący się z czułą pobłażliwością do wiarołomnej kobiety, zaczynają
traktować
ją z cnotliwą surowością.
Ale to zaprowadziło nas daleko, w późniejsze dekady XIII wieku. Wróćmy do na-
szych czasów, gdy na ogół piękność kojarzy się z dobrocią, w sposób zresztą
nieco zwodni-
czy dla historyka. Autorzy bowiem malują portrety swoich postaci bardzo
konwencjonalnie.
Publiczność ówczesna nie wymagała dokładnych opisów, aby wyobrażać sobie urodę
rycerzy
i dam z tych romansów. Postacie budzą sympatię, skoro są piękne, a są piękne,
jeśli odpo-
wiadają ukształtowanym przez modę stereotypom. Bohaterki dworskich romansów z
reguły
mają jasną cerę, twarz owalną, włosy blond, usta małe, oczy niebieskie i brwi
wyraźnie zary-
sowane. Oto jak Marie de France przedstawia w jednej ze swoich lais
najpiękniejszą pod
słońcem dziewczynę:
Figurę ma zgrabną, biodra wąskie, a szyję bielszą niźli okiść śniegu na gałęzi.
Jej oczy są
szaroniebieskie, lica bardzo jasne, usta miłe, a nos regularny. Brwi ma ciemne,
czoło wyso-
kie, włosy kędzierzawe, jasnoblond. W dziennym świetle od tych jej włosów bije
blask moc-
niejszy niż od złotych nici."
Podobne opisy, złożone wyłącznie z samych szablonów, spotyka się w utworach
Chretiena de Troyes i jego naśladowców. Nasuwa się pytanie, w jakim stopniu
banały te od-
zwierciedlają gust epoki. Jeżeli - jak można przypuszczać - są z tym gustem
zgodne, to znów
powstaje wątpliwość, czy obowiązujące w rzeczywistości kryteria wywarły wpływ na
litera-
turę, czy też przeciwnie, literatura podyktowała taką modę. Oczywiście bardzo
trudno odpo-
wiedzieć na te pytania. Poeci i romansopisarze zawsze są twórcami i świadkami
jednocze-
śnie.
O innych wdziękach kobiety, poza twarzą, rzadko spotykamy wzmianki. Autorzy
wolą dyskretnie pomijać wszystko, co się znajduje poniżej szyi. Z nielicznych
wyjątków od
tej reguły można wszakże wnioskować, że mężczyznom tamtej epoki podobały się
kobiety
smukłe, cienkie w pasie, o długich nogach i małych, wysoko osadzonych piersiach.
Ale ro-
manse z następnego stulecia, które nam dostarczają więcej i bardziej
realistycznych szcze-
gółów, świadczą już o zmianie gustu: wyżej się ceni obfitsze kształty, bardziej
zdatne do
uciech łoża".
Jeszcze trudniej ustalić kanony męskiej urody. Rycerz z romansu dworskiego nie
jest
już bohaterem epopei, zasługującym na podziw wyłącznie siłą fizyczną, pogardą
cierpień i
śmierci. Gawen i Lancelot niewiele mają wspólnego z Rolandem i Wilhelmem. Urodę
za-
wdzięczają nie wspaniale wyrobionym mięśniom, ale wdziękowi młodości i elegancji
stroju.
Zamiast opisywać ich krzepę fizyczną, autor zachwala wytworność ich ubiorów.
Rycerz, aby
podbijać serca, musi być młody, grzeczny, pełen wdzięku i wspaniale przyodziany.
Niczego
więcej o jego powierzchowności nie dowiadujemy się z tekstu.
Lecz autorzy tak rzadko opisujący realistycznie piękność, hojnie szafują
niebanalnymi
i dosadnymi szczegółami, gdy chcą odmalować brzydotę. Najczęściej w ten sposób
portretują
ludzi niskiego stanu. Tak więc, chociaż nie znamy dokładnie norm estetycznych,
według któ-
rych oceniano wówczas urodę ludzką, wiemy, jakich wad cielesnych nie mógł mieć
rycerz,
jeśli chciał się podobać damom: wielkiej głowy, odstających uszu, rudych lub
bardzo czar-
nych włosów, krzaczastych brwi, bujnego zarostu na całej twarzy, oczu
zapadniętych, nosa
krótkiego i płaskiego, dużych nozdrzy, ust od ucha do ucha, warg grubych, zębów
żółtych i
krzywych, szyi grubej i krótkiej, pleców zgarbionych, brzucha wydętego, ramion
krótkich,
łydek chudych, palców szponiastych i nóg opuchniętych. Nie są to zresztą cechy
wyłącznie
męskiej brzydoty. Chretien w swojej opowieści o Graalu (Conte du Graal) opisuje
pannę naj-
szpetniejszą pod słońcem:
Jej szyja i ręce czarniejsze były od najciemniejszego metalu [...] Oczy niby
szparki, małe jak
ślepia kocura. Nos zarazem małpi i koci, uszy trochę jak u osła, a trochę jak u
wołu. Zęby
miały kolor żółtka w jaju, a dolną szczękę zdobiła kitka włosów niby kozia
bródka. Na jej
piersiach sterczał garb, a jego bliźniego brata nosiła na plecach. Biodra i
barki doprawdy
miała w sam raz do tańca w pierwszej parze!"
Rozkosze zmysłowe
Miłość dworna, rodząca się z pociągu fizycznego, nie mogła być czysto duchowa i
platoniczna. Wspólnotę dusz powinno uwieńczyć zespolenie ciał. Dwie wydane
ostatnio pra-
ce naukowe wykazały, że nawet w najbardziej eterycznej liryce trubadurów
wielbiciel, służąc
ubóstwianej, dążył do cielesnego z nią zbliżenia. Niektórzy poeci, jak Bernard
de Ventadour,
wcale zresztą tego nie ukrywają:
Gdybyż tylko była dość śmiała,
By mnie pewnej nocy zaprosić do komnatki,
Gdzie się rozdziewa,
I w tym miejscu tajemnym
Zarzucić mi ramiona na szyję."
Inni bardziej dyskretnie mówią o upragnionej nagrodzie. Peire de Valeria śpiewa
o tym. bar-
dzo ładnie:
Skoro ją oczy moje podziwiały,
Oby mi Bóg dał doczekać tej chwili,
Gdy będę służył jej pięknemu ciału."
Inaczej wyrażona, nadzieja jest w obu przypadkach ta sama. Jednakże oryginalność
-
a zarazem trudność - poetów prowansalskich na tym polega, że przywiązują oni,
jak się zda-
je, większą wagę do samego pragnienia niż do jego realizacji. Jak gdyby woleli
marzyć o
rozkoszy niż ją przeżywać. Stosując zręczną i zbijającą z tropu dialektykę,
niektórzy teorety-
cy posuwają się do tego, że akceptują wszystkie zmysłowe uciechy miłosne z
wyjątkiem
ostatecznego spełnienia, gdyż nie dałoby się ono pogodzić z prawdziwie subtelną
miłością -
fin' amor.
Autorzy z Północy nie rozumują tak wykrętnie. Truwer Conon de Bethune otwarcie
wyznaje, że jego ciało zawsze pragnie grzeszyć". Romansopisarze nie boją się
częstych alu-
zji do cielesnego nasycenia namiętności, które opisują. Co prawda większość
poprzestaje na
opisie pocałunków wymienianych przez pary kochanków i wstydliwie albo ironicznie
prze-
milcza dalszy ciąg. Autor romansu Joufrois udaje niewiedzę: po wprowadzeniu
królowej An-
glii do łoża swego bohatera, z tymi słowy zwraca się do słuchaczy:
Nic wam nie powiem o tym,
Co hrabia czynił ze swą miłą.
Nie byłem pod łóżkiem ani w jego pobliżu
I nic nie słyszałem."
Są wszakże inni, zwłaszcza w XIII wieku, którzy się nie wzdragają przed
konkretny-
mi szczegółami scen erotycznych w swoich utworach. Za przykład niech posłuży
fragment z
Livre d'Artus (Księgi Artura), lecz przyzwoitość nie pozwala mi tłumaczyć tekstu
z języka
d'oc na współczesny:
Il li met la main sor le piz et sor les mameles et sor le ventre, et li manoie
la charqu' elle
avoit tendre et blanche."
Jest to wszakże przykład wyjątkowy. W romansach dworskich autorzy rzadko naru-
szają granice przyzwoitości. Rozkosze zmysłowe, chociaż często się o nich
wspomina, nigdy
nie są wulgarne, rozwiązłe lub dwuznaczne. Tym bardziej że prawie zawsze
zbliżenie ciele-
sne jest uwieńczeniem związku dwóch serc.
Rzeczywiste uczucia
Dworna miłość to temat literacki, przeznaczony dla ograniczonego kręgu
odbiorców.
Jest też, według oświadczeń samych poetów, wyrazem uczuciowości zastrzeżonej dla
elity.
Trudno więc się zgodzić z opinią, którą się niekiedy słyszy, że ludzie ówcześni
tak właśnie
przeżywali miłość. Nawet w środowisku arystokratycznym była to jedynie gra
towarzyska.
Toteż historyk nie może uznać literatury dworskiej za źródło, z którego
bezpośrednio można
czerpać materiał do studiów nad rzeczywistym stosunkiem do miłości ludzi z końca
XII i
początków XIII wieku. W literaturze tej bowiem wyobraźnia dominuje nad
świadectwem.
Trzeba więc obraz uzupełniać i korygować, sięgając do innych źródeł, takich jak
kroniki,
fabliaux, akta publiczne i prywatne, teksty prawnicze i teologiczne, dzieła
sztuki, dokumenty
demograficzne itp. Studia nad tymi materiałami dadzą nam pewne pojęcie o
zewnętrznych
przejawach życia miłosnego, nie powiedzą nam jednak prawie nic o prawdzie uczuć.
Jak
zawsze, gdy historyk chce poznać prawdę dusz i serc, dokumenty nic mu o tym nie
mówią.
W tej dziedzinie cenniejszym źródłem jest literatura, gdyż podsuwa przynajmniej
pewne hi-
potezy, chociaż niestety są to tylko hipotezy.
Pozostaje wiele realiów nieuchwytnych. Nie dowiemy się, jaka była w
rzeczywistości
więź uczuciowa między małżonkami. Z jednej bowiem strony liczne wskazówki zdają
się
świadczyć, że nie łączyło ich wcale wzajemne przywiązanie, skoro o doborze pary
decydo-
wali rodzice, w kontrakcie ślubnym główną rolę odgrywały pieniądze, dziećmi
zrodzonymi z
takiego związku mało się rodzice interesowali, a wdowcy i wdowy prawie zawsze
zawierali
po raz drugi, czy nawet trzeci nowe małżeństwa.
Z drugiej wszakże strony dokumenty świadczą, że wszędzie było bardzo wiele mał-
żeństw potajemnych, zawieranych bez zgody rodziców, krewnych lub seniora. Z tego
właśnie
powodu w 1215 roku czwarty sobór laterański nakazał ogłaszanie zapowiedzi przed
ceremo-
nią ślubną. A więc żeniono się i wychodzono za mąż nie tylko dla interesu, ale
również z
miłości. Czemuż więc nie mielibyśmy uznać, że w XII wieku, tak samo jak w
naszych cza-
sach, małżeństwa bywały różne; że istniały rodziny, które stanowiły sztucznie
utworzone
grupy ekonomiczne lub prawne, a także inne, zespolone więzią prawdziwych uczuć.
Czemuż
w tych drugich nie miałyby panować między małżonkami takie same stosunki jak
zawsze i
wszędzie? Ludowe bajki i fabliaux często szydzą z małżeństw chłopskich, w
których albo
mąż traktuje żonę jak zwierzę robocze, albo też żona wszystkim w domu
despotycznie rządzi.
Oczywiście trzeba się wystrzegać anachronizmów, brać w rachubę odmienne warunki
mate-
rialne, krótkość życia ówczesnych ludzi, szczególną ich mentalność, lecz nie ma
powodu, by
sądzić, że w XII wieku pożycie małżeńskie i uczucia małżonków były inne niż we
wszyst-
kich epokach i krajach, że nie istniała namiętność lub chłód, czułość lub
obojętność, miłość
albo pogarda.
Obyczaje, o których wiemy więcej niż o porywach serc, składają się na obraz
życia
erotycznego niezbyt zgodny z moralnością głoszoną przez świętego Hieronima.
Wbrew na-
pomnieniom Kościoła, zasada wierności małżeńskiej nie była, jak się zdaje,
powszechnie
przestrzegana. We wszystkich środowiskach społecznych mamy niezliczone przykłady
cu-
dzołóstwa. W związku z tym przychodziły na świat niezliczone rzesze bastardów,
którym
wszakże społeczeństwo odmawiało miejsca w swoim łonie. Rodzina opierała się
wyłącznie
na małżeństwie, toteż dzieci poza nimi zrodzone nie należały de jure do żadnej
rodziny, żad-
nego rodu, żadnego stanu (na przykład nieprawy syn poddanki był człowiekiem
wolnym). W
teorii takie potomstwo nie miało prawa do dziedziczenia po rodzicach, nie mogło
wstąpić do
stanu duchownego ani zajmować urzędów. W niektórych krajach obyczaj zabrania mu
też
przekazywać swoim dzieciom nabytego przez siebie mienia. W praktyce jednak
sytuacja ba-
stardów zależała od ich pochodzenia. Bastard królewski nie był traktowany tak
jak chłopski,
a w rodzinach książęcych często miał pozycję nie gorszą niż dzieci z prawego
łoża. Nie od-
mawia mu się nawet takich samych honorów: Wilhelm Długi Miecz, domniemany syn
Hen-
ryka II [Plantageneta] i jego oficjalnej kochanki, pięknej i zagadkowej
Rozamundy Clifford,
został hrabią Salisbury i jednym z najmożniejszych baronów Anglii; Piotr
Charlot, syn Filipa
Augusta i pewnej panny z Arras, otrzymał biskupstwo Noyon, zaliczane do
najważniejszych
w królestwie.
Wstrzemięźliwość nie była więc cnotą powszechnie praktykowaną. Nikt jej nie
lubił,
wbrew naukom Kościoła. Mimo reformy gregoriańskiej, nieliczni tylko, jak się
zdaje, świec-
cy duchowni dotrzymywali ślubów czystości. Jeszcze w końcu XII wieku z podziwem
cytuje
się przykłady księży, którzy do śmierci wytrwali nie zadając się z kobietą. Ale
nikt dotych-
czas nie zbadał jeszcze problemów tej powszechnej swobody obyczajów, jej
przyczyn i kon-
sekwencji, zakresu i granic. W czułości trubadurów, zmysłowości romansów
rycerskich,
sprośnościach goliardów, a z drugiej strony w gniewie kaznodziejów i pogróżkach
teologów
zbyt wiele jest komunałów, aby historyk mógł na ich podstawie stworzyć sobie
dokładny
obraz. Mamy już możność rozpoczęcia badań nad praktykami antykoncepcyjnymi i
przery-
waniem ciąży w XIV i XV wieku, lecz okres omawiany w naszej książce jest pod tym
względem całkowicie nie znany. Podobnie też nikt nie przestudiował poważnie
zjawiska ho-
moseksualizmu, uznawanego przez prawo kanoniczne za grzech śmiertelny. Spotyka
się w
ówczesnej literaturze pewne aluzje na ten temat, lecz wydaje się, że
homoseksualizm nie był
szerzej rozpowszechniony. Byłoby jednak ciekawe dowiedzieć się, dlaczego. Czy z
powodu
struktur rodzinnych? Czy tak silnie działały zakazy religijne? W każdym razie,
chociaż był to
w oczach teologów najokropniejszy występek, nie da się zaprzeczyć, że nigdy nie
zastosowa-
no żadnych sankcji w stosunku do książąt znanych z homoseksualnych skłonności i
praktyk,
jak na przykład królowie Anglii Wilhelm Rudy, a prawdopodobnie także Ryszard
Lwie Ser-
ce. Obojętność czy nietykalność uprzywilejowanych?
Rozdział dziesiąty
Marzenia
Mężczyźni XII wieku, zarówno duchowni, jak rycerze czy chłopi, rzadko czuli się
ze swego
trybu życia zadowoleni. Powszednia rzeczywistość była posępna, czcza,
niewdzięczna i
zwodnicza. Świat, który ich otaczał, nie spełniał oczekiwań. Wszyscy łaknęli
jakiegoś innego
świata, nowego królestwa, w którym człowiek nie podlegałby kaprysom przyrody ani
przy-
musom wynikającym z pozycji społecznej; tęsknili do nowej ziemskiej Jeruzalem,
gdzie po-
kój i bezpieczeństwo byłyby zapewnione na tysiąc lat, do jakiejś dalekiej,
sielankowej krainy,
gdzie słowa, istoty ludzkie i rzeczy odzyskałyby prawdziwe znaczenie,
oczyściwszy się z
fałszu, który do nich przylgnął na tym padole.
Każdy na swój sposób odczuwa tę potrzebę prawdy, chęć zapomnienia, tęsknotę do
złotego wieku. Nie brak możliwości ucieczki od monotonii dnia powszedniego.
Zarówno
literatura tworzona przez autorów wykształconych, jak i legendy ludowe
opowiadają o cu-
downych krajach, gdzie żyją dziwne zwierzęta i bajeczne istoty, gdzie każdy może
zdobyć
bogactwa i władzę, a jeśli zechce, stanie się bohaterem, cesarzem lub
cudotwórcą. Zresztą
czarodzieje i czarownicy istnieją nie tylko w literaturze; przeróżni szarlatani,
kacerze i na-
wiedzeni przebiegają Europę Zachodnią, ofiarowując chłopom, mnichom i panom
eliksiry,
relikwie, idee i marzenia. Społeczeństwo w swej masie gotowe jest uwierzyć
każdemu, kto je
potrafi wzruszyć. Wszyscy, od szczytu aż po najniższy szczebel drabiny
społecznej, szukają
drogi ucieczki od zakłamanej rzeczywistości, aby szukać poza nią ukrytego sensu
własnego
życia.
Przenosiny i podróże
Pierwsze miejsce wśród marzeń zajmują podróże, zarazem najłatwiejsze do urzeczy-
wistnienia w społeczeństwie, które jeszcze nie osiadło na dobre. Bardzo by się
mylił, kto by
sobie wyobrażał, że ludzie XII wieku byli przykuci do swoich działek ziemi,
wiosek i zam-
ków. Wszyscy ustawicznie przenoszą się z miejsca na miejsce. Największymi
podróżnikami
w Europie Zachodniej byli podówczas monarchowie. Panowanie każdego króla było
długą,
bardzo długą wędrówką po własnej domenie, włościach swoich wielkich feudałów, po
są-
siednich królestwach, a niekiedy dalej jeszcze, poza granicami chrześcijaństwa.
Pod tym
względem najwymowniejszym przykładem może być Ryszard Lwie Serce: panowanie jego
trwało 117 miesięcy (od 6 lipca 1189 do 6 kwietnia 1199 r.), z czego 6 spędził w
Anglii, 7 na
Sycylii, 1 na Cyprze, 3 na różnych morzach, 15 w Ziemi Świętej, 16 w więzieniach
Austrii i
Niemiec, a 69 we Francji - z tego 61 we własnych domenach lennych. Dwór
angielski nie
znajdował się więc w Londynie czy w Yorku, lecz tam, gdzie właśnie przebywał
król, czy to
w Bordeaux, w Lincoln, w Canterbury czy w Rouen. W literaturze królestwo
arturiańskie nie
stanowi wyjątku od tej wędrowniczej reguły. Artur i jego rycerze nieustannie
podróżują po
królestwie Logres, przenoszą się z Carlion do Winchesteru, z Carduel do Escalot,
z Tintagel
do Camalot.
Ale nie tylko królowie tak się błąkają od miasta do miasta, od zamku do zamku.
Wielcy feudałowie towarzyszą suzerenowi albo go naśladują, a z kolei ich wasale
przemie-
rzają teren własnego lenna lub włości swojego pana. W obrębie tych włości chłopi
też nie są
raz na zawsze przykuci do przydzielonej im dzierżawy, mogą ją zmieniać,
przenosić się na
świeże karczowisko lub do nowej wioski, a niekiedy nawet do domeny innego pana.
Ruchli-
wość ta nie wynikała z fantazji poszczególnych osób, lecz z wymagań działalności
gospodar-
czej lub politycznej w systemie, w którym na wszystkich stopniach feudalnej
hierarchii dobra
ziemskie pozostawały własnością potężniejszego pana, nadawaną tylko podwładnym
na
określony czas.
Do tych przenosin na nowe miejsca zamieszkania, przedzielonych dłuższymi okresa-
mi czasu, doliczyć wypada ruch codzienny. Drogi i trakty, chociaż w złym stanie,
były bar-
dzo uczęszczane i widziało się na nich wciąż pojazdy książęce, urzędników i
posłańców, wo-
dzów na czele zbrojnych oddziałów, rycerzy goniących za przygodą, chłopów w
poszu-
kiwaniu nowych pól do uprawy, karawany kupieckie, gromadki rzemieślników,
murarzy,
cieśli, robotników rolnych, drwali, studentów, zakonników i kleryków, którzy
opuścili swoje
klasztory czy kościoły, włóczęgów i zbójów, trędowatych, żebraków, wyrzutków
społeczeń-
stwa i wykolejeńców rozmaitego autoramentu, a wszyscy ci ludzie nieustannie
przemierzali
obszary świata chrześcijańskiego to w tę, to w przeciwną stronę. Niedbale
wyznaczone grani-
ce nie stanowiły dla nich przeszkody, rzadko bowiem ciągnęły się nieprzerwaną
wyraźną
linią wzdłuż biegu rzeki; najczęściej były to otwarte strefy, w których zasięgi
władzy dwóch
krain przeplatały się ze sobą. Niekiedy w ogóle nie można było określić granic,
z powodu
mnóstwa enklaw i zawiłych współzależności feudalno-wasalnych, jak na przykład
pomiędzy
księstwem i hrabstwem Burgundii. Niekiedy granice się zmieniały wraz z
przeobrażeniem
środowiska naturalnego, a więc wskutek wykarczowania lasu, osuszenia stawów,
wykopania
kanałów. Na dobitkę granice królestwa nie zawsze się zgadzały z podziałem na
prowincje
kościelne, a zwłaszcza na ziemie lenne i domeny pańskie. Na przykład hrabiowie
Flandrii i
Szampanii posiadali włości zarówno we Francji, jak w Cesarstwie.
Zachodnia Europa tworzyła jedną rozległą całość, której wewnętrzne granice nie
sta-
wiały przeszkód ruchowi ludzi, towarów czy też idei. Prawdziwa przygoda
zaczynała się do-
piero poza granicami chrześcijańskiego świata.
Trudności wszakże zaczynały się wcześniej: wszędzie, pomimo wielkiej ruchliwości
ludzi, warunki komunikacji były bardzo uciążliwe. Podróż zmieniała się często w
pasmo kło-
potów, niebezpieczeństw i przeciwności. Sieć dróg, niedostatecznie rozwinięta,
nie mogła
sprostać potrzebom ożywionego ruchu, chociaż pod koniec XII wieku nieco się
poprawia,
zwłaszcza dzięki budowie licznych kamiennych mostów. We Francji świetne drogi
rzymskie,
już pod koniec pierwszego tysiąclecia w większości zaniedbane, zastąpiono
drogami po-
wstałymi dla potrzeb religijnych, handlowych lub feudalnych, rozbiegającymi się
na kształt
wachlarza z Paryża, a nie jak przedtem z Lyonu. Były to przeważnie ścieżki lub
polne drogi,
bez żadnej nawierzchni, nieprzejezdne zimą, źle zaplanowane, wąskie, kręte i
niewyraźne.
Były wszakże i lepsze drogi, szerokie, prostsze, na pewnych odcinkach brukowane
- gościń-
ce, które powstały w czasie wznoszenia wielkich katedr, służące do transportu
budulca z ka-
mieniołomów, odległych o 20, 30 lub nawet 50 km od miejsca budowy: lecz były to
drogi
nieliczne i wymagały nieustannych napraw, ściągano więc na koszty ich utrzymania
wysokie
opłaty od użytkowników W Anglii, gdzie sieć rzymskich traktów zachowała się w
lepszym
stanie, brakowało mniejszych dróg i podróżni musieli się posuwać na chybił
trafił przez łąki,
wrzosowiska lub lasy.
Prócz złego stanu dróg dokuczały podróżnym czyhające na nich niebezpieczeństwa i
niezliczone opłaty drogowe. Żądano ich przy każdej okazji, za przeprawę przez
rzekę brodem
czy po moście, na przełęczy, na granicy włości pańskich, u wejścia w dolinę, do
miasta lub
nawet do lasu. Tym się tłumaczy rozmaitość i zawiłość marszruty: starano się
omijać drogi,
na których .obowiązywały zbyt wygórowane opłaty, haracze narzucane przez mniej
lub bar-
dziej chciwego pana, lub gdzie grasowały bandy zbójów. Dla bezpieczeństwa
podróżowano
tylko za dnia, gromadkami, klucząc i zbaczając często z traktu. Ludzie wędrowali
piechotą
lub konno, towary transportowano na grzbietach jucznych zwierząt lub na wozach.
Między
XI a XII wiekiem weszły w powszechne użycie chomąta i podkowy oraz wozy na
czterech
kołach, a to nie tyle przyspieszyło transport, ile pozwoliło na przewóz
większych ciężarów na
raz.
Tam, gdzie umożliwiały to warunki geograficzne i jeśli klimat temu sprzyjał,
starano
się maksymalnie wykorzystywać drogi wodne, pewniejsze i tańsze od lądowych.
Większe i
mniejsze rzeki stały się więc najważniejszymi szlakami handlowymi do przewozu
najcięż-
szych produktów, jak zboże, sól, wino, budulec, wełna. Przy transporcie tego
rodzaju towa-
rów droga lądowa służyła jedynie jako połączenie między dwiema rzekami, a i tę
funkcję we
Flandrii pełniły kanały. W miarę możliwości używało się też dróg morskich,
mających tę
zaletę, że nikt na nich nie pobierał myta. Po kanale La Manche i Morzu Północnym
statki
kursowały tam i z powrotem swobodnie, lecz na innych wodach, bardziej
niebezpiecznych,
uprawiano tylko żeglugę przybrzeżną, nawet na dużych dystansach. Dopóki około
roku 1220
nie pojawiły się duże, płaskodenne fryzyjskie kogi, rozporządzano statkami o
małym tonażu,
czy były to żaglowce spotykane na Kanale La Manche i Atlantyku, czy galery na
żagle i wio-
sła, pływające po Morzu Śródziemnym.
Tak więc panował ruch osobowy i towarowy bardzo ożywiony, lecz zarazem bardzo
powolny. Drogą lądową konwój mógł przebyć 25-40 km dziennie, zależnie od rodzaju
terenu
i napotykanych przeszkód. Z dokumentu pochodzącego z końca XII wieku dowiadujemy
się,
że pewien przewoźnik na transport towarów z Troyes do Montpellier potrzebował 23
dni.
Szybszy od konwoju samotny goniec mógł pokonywać dziennie 60-70 km. Wiemy też,
że w
1197 roku konny posłaniec Filipa Augusta w ciągu jednego dnia przejechał z
Paryża do Orle-
anu, ale to było wyjątkowe osiągnięcie. Około 1200 roku normalnie podróż z
Paryża do
Rouen trwała co najmniej 3 dni, z Paryża do Londynu - około 10 dni, do Bordeaux
- około 14
dni, do Tuluzy - z górą dni 20; z Yorku do Londynu - około tygodnia, z Londynu
do Rzymu
więcej niż miesiąc; a drogą morską z Wenecji do Ziemi Świętej 20-50 dni,
zależnie od mniej
lub bardziej przychylnych wiatrów. Jednakże nie ostudzało to zapału podróżnych.
Ludzie XII
i XIII wieku nigdzie się na ogół nie spieszyli, a jeśli naprawdę im zależało na
pośpiechu,
mieli sposoby, żeby skrócić czas podróży. Trzeba zresztą zauważyć, że przeciętny
czas trwa-
nia tych podróży niewiele się zmienił aż do połowy XVII wieku.
Pielgrzymki i kult relikwii
Pielgrzymka to najlepszy pretekst, by wyruszyć w drogę, opuścić codzienny widno-
krąg i na innym, mniej lub bardziej odległym, szukać ziszczenia marzeń, których
nie zaspo-
koi rodzinna wioska czy zamek. Rzadko wszakże wyjawiano ten skryty motyw.
Częściej
mówiono o pokutnym niż rozrywkowym charakterze tej wędrówki. Człowiek
średniowieczny
wybierał się bowiem na pielgrzymkę przede wszystkim w intencji pokutnej, nie w
celu nasy-
cenia głodu wrażeń. Nawet jeśli nie nakazał mu tego żaden sąd, powodował się
mniej lub
bardziej jawną chęcią zadośćuczynienia za jakieś winy, obawiając się o zbawienie
swej du-
szy. Im dalej się pielgrzymuje, tym większe można zyskać korzyści duchowe. Do
sanktu-
ariów znajdujących się w pobliżu miejsca zamieszkania wędruje się na ogół tylko
po to, żeby
zjednać sobie przychylność jakiegoś świętego dla zamierzonego przedsięwzięcia,
uprosić
cudowny ratunek w sytuacji bez wyjścia.
Kształtująca się stopniowo sieć pielgrzymich szlaków pokrywała w XII wieku cały
świat chrześcijański. We Francji najtłumniej nawiedzane były sanktuaria
Najświętszej Panny
i patronów cieszących się szczególną czcią: Święty Marcin z Tours, Sainte-Foy z
Conques,
Matka Boska z Puy, święta Magdalena z Vezelay, Madonna z Rocamadour, święty
Michał z
Mont-Saint-Michel, święty Hilary z Poitiers, święty Martial z Limoges, święty
Sernin z Tu-
luzy. W Anglii pielgrzymi najliczniej nawiedzają grób świętego Cuthberta w
Durham,
Edwarda Wyznawcy w Westminsterze, Tomasza Becketa - po jego kanonizacji w 1173
roku -
w Canterbury. Pod koniec stulecia przybyło nowe miejsce przyciągające wiernych:
opactwo
Glastonbury, na pograniczu Walii, gdzie w 1191 roku odkryto rzekome groby króla
Artura i
królowej Ginewry.
Oprócz tych sławnych sanktuariów istniały niezliczone mniejsze, przyciągające
piel-
grzymów z danego regionu lub najbliższej okolicy. Dla rzesz ludu kult świętych
stanowił, jak
się zdaje, istotny element życia religijnego. W każdej diecezji największe
uroczystości urzą-
dzano z okazji przeniesienia relikwii. Wszystkie kościoły zabiegają o relikwie i
nie prze-
bierają w środkach, gdy chodzi o ich zdobycie, co im zarzucali już niektórzy
współcześni. Po
złupieniu przez krzyżowców Konstantynopola w 1204 roku chrześcijanie osiedleni
na
Wschodzie przysyłają regularnie na Zachód przeróżne relikwie mocno podejrzanej
auten-
tyczności. Cesarz Baldwin I, na przykład, ofiarował Filipowi Augustowi drzazgę z
Krzyża,
pukiel włosów Chrystusa, strzępek płótna z pieluszek Dzieciątka oraz ząb i żebro
świętego
Filipa.
Wiadomo też, że Baldwin II w 1239 roku sprzedał Ludwikowi Świętemu za 20 000
liwrów w srebrze prawdziwą" koronę cierniową, podczas gdy dwa inne egzemplarze
tej
pseudorelikwii przechowywano już pod Paryżem, jedną w Saint-Germain-des-Pres, a
drugą
w Saint-Denis. Jeśli wierzyć Rigordowi, ten drugi egzemplarz był dobrze znany
paryżanom,
gdyż za panowania Filipa Augusta posłużono się nim przy bardzo osobliwej
ceremonii:
W miesiąc później, 23 lipca [1191], syn króla Francji Ludwik zapadł na ciężką
chorobę,
którą uczeni nazywali dyzenterią. Gdy już nie było żadnej nadziei, oto do jakich
ucieczono
się sposobów. Mnisi z Saint-Denis po długich modłach i poście wzięli gwóźdź i
koronę cier-
niową Pana Naszego, a także ramię świętego Symeona i wyruszyli boso, z płaczem,
na czele
tłumnej procesji duchownych i wiernych do kościoła Świętego Łazarza,
znajdującego się pod
Paryżem. Tam odprawili nabożeństwo i pobłogosławili zgromadzony lud. Po czym
zebrali
się wszyscy paryscy zakonnicy, z biskupem Maurycym, duchowieństwem, kanonikami i
mieszkańcami miasta, którzy przybiegli, także boso i z płaczem, niosąc ciała lub
szczątki
wielu różnych świętych. Wszyscy się połączyli w jedną ogromną procesję i na
przemian to
śpiewając, to lamentując przybyli do pałacu królewskiego, gdzie Ludwik
dogorywał. Lud
wysłuchał kazania i począł się modlić lejąc łzy obfite, by uprosić u Boga
uzdrowienie młode-
go książęcia. Podawano dziecku do dotknięcia gwóźdź, koronę cierniową i ramię
świętego
Symeona, przeżegnano mu tymi relikwiami brzuch. Tak chory książę został prędko
uratowa-
ny od grożącego mu niebezpieczeństwa. Co jeszcze osobliwsze, ojciec jego, król
Filip, bę-
dący wówczas w Ziemi Świętej, tegoż dnia i o tejże godzinie wyzdrowiał z tej
samej choro-
by."
Lecz prawdziwa pielgrzymka to ta, która wymaga bardzo niekiedy bolesnych, hero-
icznych wyrzeczeń, a prowadzi daleko, bardzo daleko, do Rzymu, do Composteli
albo do
Ziemi Świętej. Niektórzy teologowie twierdzili, że każdy, kto chce być godny
miana chrze-
ścijanina, powinien dołożyć starań, aby przynajmniej raz w życiu odbyć taką
drogę. W wielu
przypadkach sądy nakazywały przestępcom w ten sposób pokutować za ciężkie
zbrodnie.
Compostela, gdzie w X wieku znaleziono szczątki świętego Jakuba Starszego, była
najbar-
dziej uczęszczanym miejscem kultu, gdyż wszystko tam doskonale w tym celu
zorganizowa-
no. Rzym także przyciągał wielu wędrowców pragnących pomodlić się u grobu
świętych
apostołów Piotra i Pawła oraz pierwszych chrześcijańskich męczenników.
Pielgrzymi wędrowali w małych grupach. Można ich było rozpoznać po dużych fil-
cowych kapeluszach, sakwach na chleb przerzuconych przez ramię i wysokich
laskach za-
kończonych gałkami, do podpierania się w marszu. Przed wyruszeniem w drogę
zgłaszali się
do kapana, żeby pobłogosławił ich strój pielgrzymi, uzupełniony naszytym na
kapturze i ka-
peluszu znakiem z sukna lub z metalu, przedstawiającym krzyż, muszlę albo jakiś
drogi ich
sercu przedmiot, który zamierzali otrzeć o święte relikwie u celu swej podróży.
W drodze
przyjmowano ich bezpłatnie w klasztorach i hospicjach rozsianych wzdłuż szlaku.
Nierzadko
gościnny pan zamku udzielał im noclegu prosząc, aby urozmaicili wieczorne
zebranie ro-
dzinne opowieściami o krajach, które w podróży poznali, i o niebezpiecznych
przygodach,
które ich spotykały. Chociaż bowiem ich osoby i mienie są pod Bożą opieką,
pielgrzymi, tak
samo jak wszyscy podróżni, narażeni byli na czyhające w drodze
niebezpieczeństwa. Spo-
tykali więc złych ludzi i zdarzały im się różne przypadki, tym częstsze, że do
ich gromadki
przyłączali się zwykle awanturnicy różnego autoramentu, zaczynając od
nieszkodliwych wa-
gabundów, klerków i niedoszłych zakonników zbiegłych z klasztoru, a kończąc na
groźnych
zbójcach grasujących po gościńcach?
Najniebezpieczniejszą, lecz zarazem najskuteczniejszą" z wszystkich pielgrzymek
jest wędrówka do Jerozolimy. Wymaga wszakże czasu, pieniędzy i środków ochrony,
a nie
każdego na to wszystko stać. Toteż do Ziemi Świętej pielgrzymowali głównie
arystokraci,
chociaż w Anglii i Francji, a zwłaszcza we Włoszech istniały już instytucje
podejmujące się
wysyłania do Ziemi Świętej pielgrzymów wszelkiego stanu. Takie pielgrzymki,
podejmowa-
ne indywidualnie lub w małych grupach, zaprowadziły w ciągu XII wieku większą
liczbę
rycerzy do Ziemi Świętej niż właściwe wyprawy krzyżowe. W tej dalekiej
zamorskiej, ta-
jemniczej krainie spodziewali się spełnić swoje przeznaczenie, znaleźć sens
własnego życia,
opromienionego w marzeniach blaskiem, którego nie mogła im dać monotonna
powszednia
egzystencja w rodzinnych stronach. Idea krucjat uległa już skarleniu, wielkie
wyprawy wo-
jenne pod wodzą królów i książąt nie przyniosły niczego prócz sromotnych
porażek, lecz
Wschód nie przestał fascynować rycerstwa, wywołując niemal zbiorową psychozę.
Uroki wschodu i cuda geografii
Fascynacji tej ulegali również ci, którzy nie mogli odbyć wielkiej podróży.
Odzwier-
ciedla się ona we wszystkich dziedzinach twórczości literackiej i artystycznej,
folklorze i w
dziełach naukowych. Pod jej wpływem ukształtowało się ówczesne wyobrażenie o
ziemi.
Zachowało się po dziś dzień kilka map świata, sporządzonych w Europie Zachodniej
i przed-
stawiających ziemię w kształcie koła z Jeruzalem pośrodku. U góry, tam gdzie my
umiesz-
czamy biegun północny, według średniowiecznych geografów znajdowało się miejsce,
skąd
promieniuje światło, wschód wyobrażony jako wysoka góra, na której szczycie leży
ziemski
raj. Świat w tej wizji jest, podobnie jak społeczeństwo, trójdzielny. Mamy więc
trzy konty-
nety: Europę, Afrykę i Azję, przy czym ta ostatnia jest większa od dwóch
pozostałych części
świata razem wziętych. Mamy też trzy wielkie obszary wód: Morze Śródziemne w
centrum,
Ocean Indyjski pomiędzy Azją i Afryką, oraz ocean kolisty", opływający planetę
ziemską ze
wszystkich stron. Oczywiście jako tako poprawnie zarysowane są na tek mapie
jedynie kon-
tury Europy Zachodniej i basenu śródziemnomorskiego.
Zwłaszcza literatura geograficzna o charakterze popularyzatorskim, jak liczne
Obrazy
świata kompilowane w XII i XIII wieku, świadczy o zakresie tej wiedzy. Wszystko,
co się
znajduje poza Danią z jednej strony, Saharą z drugiej i Kaukazem oraz Morzem
Kaspijskim z
trzeciej, jest światem nieznanym, dającym autorom sposobność do najbardziej
fantastycznych
opisów i nieprawdopodobnych legend. Upodobanie czytelników do cudowności sprzyja
igno-
rancji i łatwowierności tych pisarzy, pobudzając ich do ciągłego rozbudowywania
niezwy-
kłych opowieści, zmyślonych przez poprzedników.
Z wszystkich dalekich krajów do najbardziej dziwacznych pomysłów kuszą wyobraź-
nię tajemnicze Indie. Jest to kraina, gdzie dwa razy do roku powraca lato i
zima. Lasy są tam
tak strzeliste, że sięgają obłoków, a rosną w nich zdumiewające drzewa: jedne
mają liście
większe niż domy, drugie rodzą olbrzymie, wspaniałe owoce, w środku wszakże
wypełnione
popiołem; trzecie dostarczają węgla, który raz zapalony nie wygasa przez cały
rok. Orzechy
są tam wielkości ludzkiej głowy, a grona winne tak ogromne, że więcej niż
jednego na raz
człowiek nie może udźwignąć. Węże mają oczy z drogich kamieni. Rzeki wszystkie
toczą w
swoich wodach grudki złota, z wyjątkiem Gangesu, w którym za to łowi się węgorze
na trzy-
sta stóp (ok. 100 m) długie. W Indiach mieszkają rozmaite ludy, a jeden od
drugiego dziw-
niejszy. Są wśród nich ludożercy zjadający własnych rodziców, gdy się zbytnio
postarzeją; są
inni, owłosieni na całym ciele, żywiący się wyłącznie surowymi rybami i pijący
słoną wodę;
jeszcze inni, aby się utrzymać przy życiu, muszą bez przerwy wdychać zapach
jabłek. Są tam
ludzie, którzy mają jedno tylko oko pośrodku czoła, inni zaś mają po sześć
palców u nóg,
jeszcze inni usta na piersi, a uszy na ramionach; są wreszcie tacy, którzy mają
tylko jedną
stopę, ale tak wielką, że może im służyć za tarczę albo za parasol.
Etiopia, którą większość autorów umieszcza w południowej Azji, między Indiami a
Egiptem (należącym do kontynentu azjatyckiego), zamieszkana jest przez nie mniej
osobliwe
stworzenia. Zwierzęta tamtejsze są pozbawione uszu, a niekiedy także oczu;
drogie kamienie
znajdują się nie w oczach wężów, lecz w mózgach smoków, które wszakże bardzo
trudno
złowić. Ludzie żywią się mięsem lwów i panter, wskutek czego pomrukują jak
drapieżne
bestie; chodzą całkiem nago i nic nie robią. Niektórzy za króla mają psa, inni
olbrzymiego
cyklopa. Ci zaś, co mieszkają na pustyni, w pobliżu antypodów, nie jedzą nic
prócz suszonej
szarańczy, dlatego żaden nie żyje dłużej niż 40 lat.
Bardziej rozpowszechnione od tych dydaktycznych kompilacji, przeznaczonych dla
odbiorców mniej lub więcej wykształconych, były legendy osnute na mitach
geograficznych,
lecz ubarwione i przeobrażone przez ludową kulturę. Na przykład legenda o
księdzu Janie - o
której pierwsze wzmianki pojawiają się w połowie XI,I wieku. Według niej gdzieś
w Azji
centralnej znajduje się bajeczny kraj, rządzony przez króla-kapłana imieniem
Jan, chrześcija-
nina obrządku nestoriańskiego, zawziętego wroga islamu; król ten mógłby więc się
stać cen-
nym sojusznikiem w wojnach o odzyskanie Grobu Pańskiego. W XIII wieku władcy
zachod-
niej Europy wyprawili kilka poselstw na poszukiwanie tego nie istniejącego
królestwa, a po-
nieważ nie udało się go znaleźć w Azji, wyobraźnia przeniosła je w następnym
stuleciu do
Afryki.
Inna, bardzo rozpowszechniona legenda, pokutująca w tradycjach geograficznych aż
do końca średniowiecza, opowiada o świętym Brendanie. Nie dotyczy dalekiej Azji,
lecz
bierze początek z folkloru celtycko-chrześcijańskiego pierwotnej Irlandii.
Święty Brendan,
opat irlandzkiego klasztoru, w VI wieku wyruszył wraz z czternastoma zakonnymi
braćmi w
podróż, aby znaleźć za morzami ziemski raj. Przez siedem lat żeglował na wątłym
statku bez
steru i podczas tej swojej Odysei zaznał wielu przygód cudowniejszych niż
przygody samego
Ulissesa. Kiedyś na przykład spotkał olbrzymiego wieloryba, a myśląc, że to
wyspa, wylądo-
wał ze swymi towarzyszami na jego grzbiecie, aby tam w niedzielę wielkanocną
odprawić
uroczystą mszę świętą. W końcu odkrył Wyspę Szczęścia w tej części świata, gdzie
słońce
nigdy nie zachodzi, wtedy jednak ukazał mu się anioł i kazał zawrócić, popłynąć
znów do
rodzinnego kraju i opowiedzieć tamtejszym ludziom o wszystkich dziwach, jakie w
podróży
oglądał. La Navigation de saint Brendan (Podróże morskie świętego Brendana) była
z pew-
nością najpopularniejszą książką podróżniczą średniowiecza. Łaciński tekst
skomponowany
w X wieku przetłumaczono z biegiem czasu na wszystkie języki używane w Europie
Za-
chodniej.
Zwierzęta i zwierzyńce
Prócz cudów geografii istniały dziwy świata zwierzęcego, pobudzające w różnych
formach wyobraźnię wszystkich warstw społecznych. Ten świat znakomicie nadawał
się, by
w nim pomieścić bez ryzyka przeróżne wierzenia, nadzieje i fantastyczne wizje
ludzi, którym
potrzebne były marzenia.
A przecież człowiek XII wieku codziennie i z bliska stykał się ze zwierzętami, a
w
otaczającej go faunie nie było nic fantastycznego. Ówczesne zwierzęta domowe
niewiele się
różniły od dzisiejszych. Koty rzadko trzymano w mieszkaniach, lecz do tępienia
myszy i
szczurów wykorzystywano niekiedy łasice, mniej lub bardziej oswojone. Oswajano
też kruki,
wrony i kawki, tak jak później papugi. Aż do połowy XIII wieku, jak się zdaje,
pies nie był
obiektem przyjaznych uczuć, nie wpuszczano go do domów i często wyznaczano mu
nie-
chlubną rolę w okrutnych egzekucjach, przyjętych w ówczesnej obyczajowości.
Suger opo-
wiada, że zabójcę hrabiego Flandrii Karola Dobrego przywiązano do pręgierza
razem z psem,
którego torturowano, żeby wściekły z bólu rozszarpywał twarz skazańca. Najwyżej
ceniono
konia i sokoła, a najlepiej znanym z naukowego punktu widzenia zwierzęciem była
świnia;
ponieważ Kościół zakazywał sekcji zwłok ludzkich, lekarze studiowali anatomię na
świniach,
uważanych za zwierzęta najbardziej do człowieka podobne. Dzikie zwierzęta nie
były też
obce doświadczeniu ludzi. W Anglii wprawdzie w X wieku wytępiono wilki, lecz na
konty-
nencie nie brakowało ich nawet w najbliższym sąsiedztwie miast. Podobnie też
pełno było w
lasach Europy niedźwiedzi i dzików. Znano również wielkie drapieżne zwierzęta
egzotyczne.
Władcy utrzymywali menażerie, do których sprowadzano okazy z Azji i Afryki, a w
dni fe-
stynów każdy mógł je tam podziwiać. Największą sławą cieszyły się zwierzyńce
królów An-
glii w Caen i Filipa Augusta w Vincennes. Chodzili też od wsi do wsi ludzie
pokazujący za
opłatą gepardy, małpy, węże i egzotyczne ptaki.
Tak konkretna znajomość fauny nie umniejszała jednak bardzo żywego i szeroko
roz-
powszechnionego upodobania do dzieł zoologicznych, w których więcej było
cudowności niż
realizmu, do gatunku literackiego bestiariuszy". Są to rozprawy, w których pod
pretekstem
opisów zwyczajów różnych swojskich lub egzotycznych zwierząt autorzy wysnuwają z
badań
przyrody symbole religijne i nauki moralne. Mimo braku oryginalności - gdyż
większą część
wiadomości czerpali autorzy z pism starożytnych i swoich poprzedników z
wczesnego śre-
dniowiecza - dzieła te cieszyły się ogromnym powodzeniem i wywarły wpływ zarówno
na
najwyszukańsze formy twórczości artystycznej, jak i na bardzo naiwną mitologię
ludową. O
każdym bowiem zwierzęciu opowiadają historie zdolne oszołomić chłopa, zachwycić
ryce-
rza, oczarować artystę i natchnąć kaznodzieję.
Oto kwiatki wybrane z traktatu: De bestiis (O zwierzętach) Hugona z Saint-Victor
i
Hugona z Fouilloy, z powieści zwierzęcych Filipa z Thaun, Wilhelma le Clerc,
Piotra z Be-
auvais i z Liber de proprietatibus rerum Barthelemy'ego Anglika.
Zacznijmy od wilka, najokrutniejszego i najprzebieglejszego ze zwierząt - w
oczach
ludzi średniowiecza. Wilk zawsze posuwa się nie pod wiatr, lecz z wiatrem, aby
ścigające
psy nie mogły go zwęszyć; gdy wyje, osłania pysk łapą, aby słyszącym zdawało
się, że to
głos całej hordy wilków. Rany od jego ukąszeń są tym bardziej niebezpieczne, że
wilk żywi
się jadowitymi ropuchami, a w dodatku, tak samo jak pies, bywa wściekły. To
stwór tak sza-
tański, że trawa raz przez niego zdeptana nigdy nie odrasta. Jednakże człowiek
ma szansę
ocaleć ze spotkania z nim pod warunkiem, że pierwszy go spostrzeże: wilk wtedy
traci swą
napastliwość i ucieka. Jeśli wszakże wilk pierwszy spostrzeże człowieka,
sparaliżuje go spoj-
rzeniem i pożre niechybnie. Kto by jakimś niezwykłym przypadkiem wyszedł żywy z
takiej
przygody, pozostanie już do końca dni swoich niemową.
Z kolei niedźwiedź, jeden z dobrze przecież znanych ssaków. Ten ogromny zwierz
całą swą siłę ma skupioną w łapach. Samica jest mocniejsza od samca i prawie nie
sposób jej
złowić, a na dobitkę cuchnie okropnie. Samca natomiast da się oswoić, ale trzeba
mu wykłuć
oczy i karmić go obficie miodem. Im więcej go bić, tym więcej nabierze sadła i
krzepy, na-
daje się wtedy nawet jako zwierzę pociągowe. Kiedy zdechnie, warto wyciąć mu
sadło i sma-
rować nim głowę, bo to najlepsze lekarstwo przeciw łysieniu. Ciąża u
niedźwiedzicy trwa
tylko trzy miesiące, toteż młode rodzą się nieżywe, mniejsze niż szczury, ślepe
i bez sierści.
Dopiero matka przywraca je do życia, nadaje im należyty wzrost i wygląd,
wylizując je ener-
gicznie i bez ustanku przez kilka dni.
To wskrzeszenie miało niewątpliwie znaczenie symbolu chrystologicznego. Odnaj-
dujemy je w podobnej wersji w rozdziałach o lwie i o pelikanie. Lwica budzi z
martwych
nowo narodzone lwięta własnym tchnieniem, a samica pelikana wskrzesza zabite
przez sam-
ca pisklęta rozdzierając sobie dziobem piersi i skrapiając małe własną krwią.
Ale najczęściej symbol Chrystusa upatrywano w jeleniu. Jeleń nienawidzi węży,
które
są stworami demona, toteż tropi je i zjada. Jest wtedy skazany na niechybną
śmierć, jeżeli w
ciągu trzech godzin po przełknięciu jadowitego węża nie wykąpie się w źródlanej
wodzie.
Jeśli uda mu się to zrobić, nie umrze, lecz przeciwnie, odmłodnieje. Tym się
tłumaczy jego
długowieczność. Wszyscy autorzy przypisują jeleniowi bardzo długie życie, lecz
różnią się
między sobą co do liczby lat tego życia: Hugon z Saint-Victor, najhojniejszy,
przyznaje mu
aż dziewięćset. Jeleń nigdy też nie choruje i nigdy nie miewa gorączki, a więc
człowiek, któ-
ry zjada codziennie kawałek jeleniego mięsa, zyskuje taką samą odporność na
wszelkie cho-
roby. Zwierz ten bardzo lubi muzykę. Można go obłaskawić i schwytać gwiżdżąc
melodyj-
nie. Ale sposób ten jest skuteczny jedynie wtedy, gdy jeleń nastawia uszu, bo
gdy je opuści,
głuchnie całkowicie. Osaczony przez myśliwych nie broni się, lecz płacze
rzęsistymi łzami i
temu nieraz zawdzięcza ocalenie.
Spośród zwierząt egzotycznych najbardziej niezwykły jest niewątpliwie kameleon.
Ma tułów jaszczurki, łuski i grzbiet ryby, głowę małpy i łapy sokoła. Z wielkiej
bojaźliwości
często zmienia barwę, a umie przybrać każdą, oprócz białej i czerwonej. Nie je
ani nie pije
nic, żywi się samym powietrzem. Toteż w ciele jego nie ma ani kropli krwi.
Żołądek jego
odznacza się magicznymi właściwościami, wystarczy go spalić, żeby spowodować
deszcz
albo burzę.
Krokodylowi, lepiej znanemu, przypisują autorzy osobliwe stany psychice. Jest to
wielki żółty wąż wyposażony w cztery olbrzymie łapy, pozbawiony natomiast
języka. Cha-
rakter ma dziwaczny, pełen sprzeczności. Gdy je, nie może powściągnąć łakomstwa
i obżera
się tak, że potem choruje. Zwala się wtedy na piasek i leży bez ruchu, dopóki
nie strawi
wszystkiego, co połknął, a trwa to nieraz kilka dni. Podobnie też na widok
człowieka nie
umie się opanować, chwyta ofiarę i pożera, chociaż poza tym jest dobrym i czułym
stworze-
niem. Dlatego ukończywszy tę ponurą ucztę żałuje swego nikczemnego postępku i
przez kil-
ka godzin płacze.
Bestiariusze opisują nie tylko zwierzęta istniejące w rzeczywistości. Poświęcają
dłu-
gie rozdziały potworom i istotom chimerycznym. Pominiemy smoka, gryfa,
bazyliszka i sy-
reny, których fantastyczne wyobrażenia już się w XIII wieku nieco
spospolitowały. Wymie-
nimy natomiast na zakończenie kilka innych, mniej znanych, lecz równie
cudacznych stwo-
rzeń.
Najbardziej krwiożercza ze wszystkich bestii jest mantykora, co widać nawet po
jej
czerwonym jak krew ubarwieniu. Ma tors lwa, ogon skorpiona, a głowę człowieka.
Każda z
jej szczęk uzbrojona jest trzema rzędami zębów. Żadne stworzenie na ziemi przed
nią nie
ucieknie, bo mantykora biega od wszystkich szybciej. Jeden tylko lew jej się nie
boi. Za to
lęka się ona leontofona, najmniejszego z gryzoni, który największego zwierza
może uśmier-
cić samym smrodem swojego moczu. Mniej groźna jest taranda, wielki wół z głową
jelenia i
skórą niedźwiedzia. Zamieszkuje strefę zimną i jest bardzo płochliwa, toteż
podobnie jak
kameleon często zmienia kolor. Leonkrokita pochodzi ze skrzyżowania lwicy z
wilko-
jeleniem, co nie przeszkadza jej mieć tułowia osła, nóg jelenia, grzywy lwa,
głowy wielbłąda
i niekiedy człowieczego głosu. Najosobliwszy ze wszystkich monstrów jest ponad
wszelką
wątpliwość morski mnich, bestia czyhająca u wybrzeży Norwegii; ma bowiem tułów
ryby, a
głowę człowieka z wygoloną tonsurą, na karku jej zaś zwisa kaptur podobny do
tego, jaki
noszą zakonnicy.
Cudowności bretońskie i świat graala
W przeciwieństwie do bestiariuszy i dzieł dydaktycznych, literatura powieściowa
jest
bardziej feeryczna niż fantastyczna. Potworność ustępuje tu miejsca cudowności.
Przenosi
nas ona w świat częściowo tylko obcy. Tajemnicze istoty i nadprzyrodzone
zjawiska raczej
urzekają, niż niepokoją, bo mimo swej niezwykłości zachowują z reguły pewne
pozory reali-
zmu. Przy tym wkraczając często w codzienne ludzkie życie, nie czynią tego nigdy
bez po-
wodu: są to znaki, przestrogi i wieści przysyłane z innego świata.
Średniowieczna mentalność
kazała bowiem ludziom wierzyć w istnienie pośredników między światem Boga a
naszym
padołem; są nimi dusze zmarłych, aniołowie i demony, geniusze i wróżki,
objawiają się zaś
znakami mającymi zawsze znaczenie wróżebne. Dlatego kronikarze i historycy
średnio-
wieczni nie omieszkali nigdy wspomnieć o poprzedzających wielkie wydarzenia
zjawiskach
sprzecznych ze zwykłym porządkiem rzeczy, o cudach, snach, zjawach, kometach i
zać-
mieniach słońca. Na przykład:
Roku od Wcielenia Pańskiego 1187, dnia 4 września słońce zaćmiło się, wchodząc
w
osiemnasty stopień znaku Panny, na całe dwie godziny. Nazajutrz zaś, w sobotę 5
września o
godzinie jedenastej przed południem, urodził się Ludwik, syn Filipa Augusta,
przesławnego
króla francuskiego."
W dziełach literackich interpretację znaków wróżebnych pozostawia się
specjalistom.
Wśród nich autorzy skrupulatnie odróżniają czarodziejów, takich jak Merlin
używających
swego daru tylko do najszlachetniejszych celów, od czarowników i wiedźm,
zaprzedanych
diabłu i starających się zawsze szkodzić człowiekowi. Jedni i drudzy są
mistrzami nie. tylko
astrologii, lecz także wiedzy lekarskiej; znają przymioty różnych ziół i umieją
przyrządzać
czarodziejskie napoje. Podobnie jak Thesalla, sprawna i oddana piastunka
Fenicji, zgłębili
arkana nigromancji (magii) i mogą o sobie powiedzieć:
Potrafię leczyć puchlinę wodną i podagrę, astmę i zapalenie gardła; umiem
rozpoznawać
chorobę po urynie i mierzyć. tętno. Znam też sposoby zamawiania i formuły
zaklęć, o któ-
rych skuteczności nie można wątpić. Nawet sama Medea nie znała lepszych [...]"
Ale romanse Okrągłego Stołu nie poprzestają na tej formie cudowności, dość w
grun-
cie rzeczy banalnej i spotykanej w bardzo wielu utworach literackich. Zawierają
szczególny,
sobie tylko właściwy rodzaj niezwykłości, zaczerpnięty głównie z celtyckich
baśni Irlandii i
Walii. Z połączenia tych różnych elementów powstała cudowność cyklu bretońskich
roman-
sów, ich niezwykła, wieloznaczna i fascynująca atmosfera, która nadaje
literaturze arturiań-
skiej urok niezrównany i w swoim rodzaju jedyny. Mało w niej superlatywów, wiele
zaś
półtonów i znaków zapytania. To, co się w niej przemilcza, zdaje się ważniejsze
od tego, co
zostało powiedziane. Nie chodzi o to, by wzbudzić podziw słuchacza; lecz by
zachęcić jego
wyobraźnię do swobodnych wędrówek. Nie trzeba. podróżować do odległych Indii,
żeby
spotkać niezwykłe istoty; w tych opowieściach świat umarłych sąsiaduje ze
światem żywych,
a dzieląca je. granica nie jest wcale niemożliwa do przekroczenia. Wystarczy, że
błędny ry-
cerz przebędzie wrzosowisko, rzekę czy las, aby niepostrzeżenie. wkroczył do
królestwa
bóstw i wróżek. Wystarczy, żeby wszedł na pokład opuszczonego statku, a poniesie
go on do
tajemniczej krainy, gdzie. czeka przeznaczenie. Na drodze przygód spotka
przewrotne, swar-
liwe karły albo szpetne, despotyczne olbrzymy, z którymi będzie się musiał bić,
żeby wy-
zwolić młodą dziewczynę, lubieżną zresztą i kapryśną, jak się później okaże.
Rycerz zatrzy-
muje się w nawiedzonym zamku i spędza tam noc na walce z magicznymi mieczami,
które o
świcie znikają, jedzie. przez las, gdzie zwierzęta do niego przemawiają,
nakłaniając, by wy-
znał swoje grzechy; potem natrafia na cmentarz i widzi już dla siebie wykopany
grób, a na
kamieniu nagrobnym odczytuje opowieść o czekające j go w przyszłości śmierci.
Urok tej literatury płynie zarówno z jej niedomówień, jak i ze sprzeczności.
Autorzy
czerpią z legend irlandzkich i walijskich tematy i motywy należące do celtyckiej
mitologii i
najoczywiściej sami ich nie rozumieją. Pragnąc je upiększyć lub usiłując je
wyjaśnić, znie-
kształcają i okaleczają te mity, lecz jednocześnie zdobią aureolą tajemnicy i są
nią sami urze-
czeni nie mniej niż ówcześni słuchacze i niż my, dzisiejsi ich czytelnicy.
Niekiedy wydaje
się, że twory ich własnej wyobraźni przerosły autorów, którzy są przez nie
zafascynowani tak
samo jak ich publiczność.
Najlepszym przykładem jest Opowieść o Graalu, rozpoczęta przez Chretiena de
Troy-
es na prośbę hrabiego Flandrii Filipa z Alzacji i nie ukończona, gdyż śmierć
przerwała poecie
pracę. Czytając pewne fragmenty mamy wrażenie, że Chretien był olśniony,
oślepiony tym
dziwnym, wspaniałym tematem, który podjął nie z własnego wyboru i którego
wszystkich
blasków nie może opanować. Tym bardziej nie mogli temu podołać liczni naśladowcy
i kon-
tynuatorzy Chretiena, próbujący przerabiać lub ciągnąć dalej nie ukończoną
opowieść, której
tajemniczość niepokoiła w najwyższym stopniu samego autora.
Po śmierci Chretiena de Troyes cała społeczność rycerska była jak gdyby
urzeczona
tematem Graala, który, chociaż wciąż na nowo podejmowany, przystosowywany i
przetwa-
rzany przez kilka pokoleń postów i romansopisarzy, nigdy nie wyjawił wszystkich
swoich
tajemnic. Ich punktem wyjścia jest główna scena romansu Chretiena. Młody,
dopiero co pa-
sowany na rycerza Parsifal przybywa pewnego wieczora do zamku, gdzie przyjmuje
go pan
szlachetnie urodzony i dwornych manier, lecz ułomny. Gdy w oczekiwaniu na
wieczerzę
rozmawiają, przez wielką salę przeciąga dziwny orszak:
Do komnaty wszedł młodzieniec trzymając w połowie drzewca wspaniałą włócznię.
Posu-
wał się między kominkiem a łożem, na którym siedzieli biesiadnicy. Wszyscy
obecni zoba-
czyli, że kropla krwi ścieka z żelaznego grotu po drzewcu aż na rękę chłopca
[...) Potem zja-
wili się dwaj inni młodzieńcy, bardzo piękni, a każdy niósł złoty, bogato
zdobiony świecznik
z dwunastu płonącymi świecami. Potem panna szlachetna, prześliczna i wspaniale
ubrana,
wniosła Graala. Kiedy weszła z tym Graalem, w sali zrobiło się tak jasno, że
wszystkie świe-
ce przygasły jak księżyc i gwiazdy, gdy słońce wstanie. Za pierwszą kroczyła
druga panna ze
srebrną płytą do dzielenia mięsa. Graal niesiony przez pierwszą pannę był z
najszczerszego
złota, wysadzany drogimi kamieniami, najcenniejszymi i najrozmaitszymi, jakie
znajdują się
na ziemi czy w głębi mórz. Potem włócznia, Graal i srebrna płyta, przesunąwszy
się przed ło-
żem, zniknęły w przyległej komnacie."
Ten niezwykły widok wzbudził wielką ciekawość w młodym Parsifalu. Miał ochotę
zagadnąć gospodarza i poprosić, by mu wyjaśnił, co znaczy brocząca krwią
włócznia i komu
zaniesiono Graala wraz z jego zawartością. Ale nie ośmielił się pytać: zacny
Gornemant z
Goort, pod którego opieką przez czas jakiś przebywał, nauczył go bowiem, że
rycerz dosko-
nały nie zadaje nigdy niedyskretnych pytań. Tak więc Parsifal zmilczał i wcale
sobie nie
zdawał sprawy, że ominął nadarzającą się niezrównaną przygodę, najcudowniejszą,
jaką kie-
dykolwiek ofiarowano młodemu rycerzowi. Gdyby był zadał pytanie, które mu się
cisnęło na
usta, gospodarz zamku zostałby uzdrowiony, kraj cały wyzwolony z okropnych
nieszczęść,
on zaś sam otrzymałby najwspanialszą nagrodę. Ale o tym wszystkim miał się
dowiedzieć
dopiero poniewczasie, podobnie jak o tym, że ułomny pan zamku nazywa się Królem
Ryba-
kiem (przezwano go tak, gdyż z powodu kalectwa nie mógł zażywać innych rozrywek
niż
łowienie ryb), że w Graalu nie znajdowało się nic prócz hostii, jedynego pokarmu
utrzymują-
cego przy życiu starca, rodzonego ojca Króla Rybaka.
Chretien nic więcej o Graalu nie napisał, lecz zostawił potomnym coś więcej niż
nie
dokończoną opowieść: nieskazitelny mit, wokół którego będą się krystalizowały
marzenia i
aspiracje wielu pokoleń znacznej części zachodnioeuropejskiego społeczeństwa.
Narodzi się
cała literatura wyjaśniająca, w jaki sposób Król Rybak stał się kaleką, kim był
jego sędziwy
ojciec, dlaczego włócznia krwawiła i co oznaczał Graal. W tekście Chretiena jest
to po prostu
talerz, lecz w innych utworach Graal przeobrazi się kolejno w wazę, puchar,
cyborium, talerz,
z którego Jezus jadł podczas wielkoczwartkowej wieczerzy, misę, w którą
nazajutrz po Męce
Józef z Arymatei zebrał krew płynącą z ran Ukrzyżowanego, a nawet według
niemieckiego
poety Wolframa von Eschenbach - w drogocenny kamień, darzący mocą i bogactwem i
chro-
niący od śmierci.
Z zawrotnej pustki, którą pozostawiło milczenie Parsifala, poeci i autorzy
średnio-
wiecznych romansów będą mogli wyczarowywać własne wizje świata i społeczeństwa,
a
czytelnicy i słuchacze pozwolą rozkwitać swoim nadziejom i złudzeniom. Gdyby
młody ry-
cerz odezwał się wówczas, gdyby był postawił pytanie przesądzające o jego losie,
literatura
średniowieczna straciłaby swoją najgłębiej poruszającą legendę, a literatura
światowa
wszystkich czasów - najbardziej poetyczne i najprzedziwniejsze swoje tematy.
Parsifal owe-
go dnia został wezwany na schadzkę z przeznaczeniem, lecz geniusz autora
sprawił, że do
tego spotkania nie doszło.
101



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rycerze okrągłego stołu
Polska za czasów Piastów
Runy za czasów wikingów i wróżenie nimi
Zbrodnie Okrągłego Stołu
Godne życie za minimum
Wszystko za życie Into the Wild (Napisy pl)
03 1 Sex za pieniądze czyli studenckie życie
Rivelv Zycie za Zycie2

więcej podobnych podstron