Tadeusz Borowski
Po偶egnanie z Mari膮
I
Za sto艂em, za telefonem, za sze艣cianem biurowych ksi膮g okno i drzwi. We drzwiach dwie tafle szklane,
czarne, l艣ni膮ce od nocy. I jeszcze niebo, t艂o okna okryte opuch艂ymi chmurami, kt贸re wiatr spycha w d贸艂 szyby,
ku p贸艂nocy, poza mury spalonego domu.
Spalony dom czernieje po drugiej stronie ulicy, na wprost furtki w ochronnej siatce zako艅czonej srebrzystym
drutem kolczastym, po kt贸rym jak dzwi臋k po strunie 艣lizga si臋 fioletowy odblask migoc膮cej latarni ulicznej.
Na tle burzliwego nieba, na prawo od domu, omotane mlecznymi k艂臋bami przelotnego dymu lokomotyw,
patetycznie rysuje si臋 bezlistne drzewo, nieruchome w wichrze. Na艂adowane towarowe wagony mijaj膮 je i z
艂oskotem ci膮gn膮 na front.
Maria podnios艂a g艂ow臋 znad ksi膮偶ki. Smuga cienia le偶a艂a na jej czole i oczach i sp艂ywa艂a wzd艂u偶 policzka
jak przejrzysty szal. Po艂o偶y艂a r臋ce na grzybku stoj膮cym w艣r贸d pustych butelek, talerzy z nie dojedzon膮 sa艂at膮,
brzuchatych, karmazynowych kieliszk贸w o granatowych podstawkach. Ostre 艣wiat艂o, kt贸re za艂amywa艂o si臋 w
granicy przedmiot贸w, wsi膮ka艂o jak w dywan w niebieski dym zalegaj膮cy pok贸j, odpryskiwa艂o od kruchych,
艂amliwych kraw臋dzi szkie艂 i migota艂o we wn臋trzu kieliszk贸w jak z艂oty li艣膰 na wietrze nabieg艂o strun膮 w
jej d艂onie, a one roz艣wietlon膮, r贸偶ow膮 kopu艂膮 zamkn臋艂y si臋 szczelnie nad nim i tylko bardziej r贸偶owe linie
mi臋dzy palcami pulsowa艂y prawie niedostrzegalnie. Przy膰miony pokoik nape艂ni艂 si臋 poufnym mrokiem,
zbieg艂 si臋 ku d艂oniom i zmala艂 jak muszla.
Patrz, nie ma granicy mi臋dzy 艣wiat艂em i cieniem szepn臋艂a Maria. Cie艅 jak przyp艂yw podpe艂za do
n贸g, otacza nas i zacie艣nia 艣wiat tylko do nas: jeste艣my ty i ja.
Pochyli艂em si臋 ku jej wargom, ku drobnym sp臋kaniom ukrytym w ich k膮cikach.
Pulsujesz poezj膮 jak drzewo sokiem powiedzia艂em 偶artobliwie, otrz膮saj膮c g艂ow臋 z natr臋tnego,
pijackiego szumu. Uwa偶aj, 偶eby 艣wiat ciebie nie zrani艂 toporem.
Maria rozchyli艂a wargi. Mi臋dzy z臋bami dr偶a艂 leciutko ciemny koniuszek j臋zyka: u艣miecha艂a si臋. Kiedy
mocniej zacisn臋艂a palce wok贸艂 grzybka, b艂ysk le偶膮cy na dnie jej oczu zmatowia艂 i zgas艂.
Poezja! Dla mnie to rzecz tak niepoj臋ta jak s艂yszenie kszta艂tu albo dotyk dzwi臋ku. Odchyli艂a si臋 w
zadumie na por臋cz kozetki. W p贸艂cieniu czerwony obcis艂y sweter nabra艂 purpurowej soczysto艣ci i tylko na
grzbietach fa艂d, gdzie 艣lizga艂o si臋 艣wiat艂o, l艣ni艂 karminow膮, puszyst膮 barw膮. Ale tylko poezja umie wiernie
pokaza膰 cz艂owieka. My艣l臋: pe艂nego cz艂owieka.
Zab臋bni艂em palcami o szk艂o kieliszka. Odezwa艂 si臋 kruchym, nietrwa艂ym dzwi臋kiem.
Nie wiem, Mario, rzek艂em, wzruszywszy z pow膮tpiewaniem ramionami. S膮dz臋 iz miar膮 poezji,
a mo偶e i religii, jest mi艂o艣膰, cz艂owieka do cz艂owieka, kt贸r膮 one budz膮. A to jest najbardziej obiektywnym
sprawdzianem rzeczy.
Mi艂o艣膰, oczywi艣cie, 偶e mi艂o艣膰! powiedzia艂a, mru偶膮c oczy, Maria.
Za oknem, za spalonym domem, na szerokiej, przedzielonej skwerem ulicy jezdzi艂y ze zgrzytem tramwaje.
Elektryczne b艂yski roz艣wietla艂y fiolet nieba, jak odpryski z sinego po偶aru magnezji przebija艂y si臋 przez mrok,
oblewa艂y ksi臋偶ycowym 艣wiat艂em dom, ulic臋 i bram臋, ocieraj膮c si臋 o czarne szyby okienne, sp艂ywa艂y po nich
i bezszelestnie gas艂y. Chwil臋 po nich gas艂 r贸wnie偶 wysoki, cienki 艣piew tramwajowych szyn.
Za drzwiami, w drugim pokoiku, puszczono znowu patefon. Zd艂awiona, jakby grana na grzebieniu melodia
zaciera艂a si臋 w natarczywym szuraniu ta艅cz膮cych n贸g i gard艂owych 艣miechach dziewcz臋cych.
Jak widzisz, Mario, opr贸cz nas jest jeszcze inny 艣wiat roze艣mia艂em si臋 i wsta艂em z kozetki. To,
widzisz, jest tak. Gdyby mo偶na by艂o rozumie膰 ca艂y 艣wiat, czu膰 ca艂y 艣wiat, widzie膰 ca艂y 艣wiat, tak jak si臋
rozumie swoje my艣li, czuje si臋 sw贸j g艂贸d, widzi si臋 okno, bram臋 za oknem i chmury nad bram膮, gdyby
mo偶na by艂o widzie膰 wszystko jednocze艣nie i ostatecznie, wtedy powiedzia艂em z namys艂em, okr膮偶ywszy
kozetk臋 i stan膮wszy pod rozgrzanym piecem mi臋dzy Mari膮 a majolikowymi kaflami i workiem z kartoflami
zakupionymi w jesieni na zim臋 wtedy mi艂o艣膰 by艂aby nie tylko miar膮, ale i ostateczn膮 instancj膮 wszystkich
rzeczy. Niestety, zdani jeste艣my na metod臋 pr贸b, na samotne, zwodnicze prze偶ycie. Jak偶e to niepe艂na, jak偶e
1
fa艂szywa miara rzeczy!
Drzwi od pokoiku z patefonem otworzy艂y si臋. Chwiej膮c si臋 w takt melodii, wszed艂 Tomasz oparty o rami臋
偶ony. Jej lekko ci臋偶arny, a od wielu miesi臋cy stateczny brzuch cieszy艂 si臋 nieustaj膮cym zainteresowaniem
przyjaci贸艂. Tomasz podszed艂 do sto艂u i chwia艂 si臋 nad nim rozros艂ym, p臋katym, masywnym jak u wo艂u 艂bem.
yle si臋 starasz, bo w贸dki nie ma rzek艂 z mi臋kkim wyrzutem, starannie zlustrowawszy naczynia, i
odp艂yn膮艂, popychany przez 偶on臋, w kierunku drzwi. Patrzy艂 w ni膮 t臋pym wzrokiem jak w obraz. M贸wi艂o
si臋, 偶e to zawodowo, gdy偶 handlowa艂 fa艂szywymi Corotami, Noakowskimi i Pankiewiczarni. Poza tym by艂
redaktorem syn-dykalistycznego dwutygodnika i uwa偶a艂 si臋 za radykalnego lewicowca. Wyszli na skrzypi膮cy
艣nieg. K艂臋by mroznej pary przewin臋艂y si臋 po pod艂odze jak w艂ochate motki bia艂ej bawe艂ny.
W 艣lad za Tomaszem do kantoru majestatycznie wtoczy艂y si臋 j taneczne pary, pokr臋ci艂y si臋 sennie ko艂o
sto艂u, majolik i kartofli, starannie omijaj膮c zacieki pod oknem, i zostawiwszy czerwone 艢lady od 艣wie偶o
pastowanej posadzki, wr贸ci艂y tam, sk膮d wysz艂y. Maria poderwa艂a si臋 od sto艂u, poprawi艂a automatycznym
ruchem w艂osy i powiedzia艂a:
Musz臋 ju偶 i艣膰, Tadeusz. Kierownik prosi艂, 偶eby zaczyna膰 wcze艣niej.
Masz jeszcze dobr膮 godzin臋 czasu odrzek艂em.
Okr膮g艂y zegar firmowy o pogi臋tej blaszanej tarczy tyka艂 miarowo, zawieszony na d艂ugim sznurku mi臋dzy
na wp贸艂 rozwini臋tym plakatem, rysunkiem urojonego widnokr臋gu a w臋glow膮 kompozycj膮 przedstawiaj膮c膮
dziurk臋 od klucza, przez kt贸r膮 wida膰 fragment kubistycznej sypialni.
Wezm臋 Szekspira, postaram si臋 zrobi膰 w nocy Hamleta na wtorkowy komplet.
Przeszed艂szy do drugiego pokoju, kucn臋艂a przy ksi膮偶kach. P贸艂ka zbita by艂a prymitywnie z nie heblowanych
desek. Deski ugina艂y si臋 pod ci臋偶arem ksi膮偶ek. W powietrzu le偶a艂y b艂臋kitne i bia艂e pasma dymu oraz unosi艂
si臋 ci臋偶ki zapach w贸dki zmieszany z odorem ludzkiego potu i wapienn膮 woni膮 wilgotnych, gnij膮cych 艣cian.
Chwia艂y si臋 na nich, jak bielizna na wietrze, jaskrawo malowane kartony i jak morskie dno prze艣wieca艂y
si臋 kolorowymi liniami meduz i korali poprzez b艂臋kitny opar. W czarnym oknie, odgrodzony szyb膮 od
nocy, zapl膮tany w cienk膮 koronk臋 firanki wyszachrowa-nej za psie pieni膮dze od z艂odziejki kolejowej,
sm臋tny, zapijaczony skrzypek (kt贸ry uwa偶a艂 siebie za impotenta) na pr贸偶no usi艂owa艂 j臋kiem instrumentu
zag艂uszy膰 charczenie patefonu. Zgarbiony jak pod workiem cementu, wydobywa艂 ze skrzypiec z ponur膮
zaci臋to艣ci膮 jeden tylko pasa偶. Od dw贸ch godzin 膰wiczy艂 si臋 do niedzielnego koncertu poetycko-muzycznego.
Wyst臋powa艂 wtedy umyty, w wizytowym garniturze w paski, mia艂 twarz melancholijn膮 i oczy senne, jakby
czyta艂 z powietrza nuty.
Na stole, na obrusie w czerwone kwiaty, wyszachrowanym od z艂odziejki kolejowej, mi臋dzy kieliszkami,
ksi膮偶kami i nadgryzionymi kanapkami, le偶a艂y go艂e i brudne nogi Apoloniusza. Apoloniusz hu艣ta艂 si臋 na
krzese艂ku i odwracaj膮c si臋 do drewnianego, pomalowanego wapnem przed pluskwami tapczana, na kt贸rym,
jak dusz膮ce si臋 ryby na piasku, le偶eli p贸艂pijani ludzie, dono艣nym g艂osem m贸wi艂:
Czy Chrystus by艂by dobrym 偶o艂nierzem? Nie, raczej dezerterem. Przynajmniej pierwsi chrze艣cijanie
uciekali z armii. Nie chcieli si臋 sprzeciwia膰 z艂u.
Ja si臋 sprzeciwiam z艂u rzek艂 leniwie Piotr. Le偶a艂 rozwalony mi臋dzy dwiema rozmam艂anymi
dziewczynami i gmera艂 r臋koma w ich fryzurach. Zdejm nogi ze sto艂u albo je umyj.
Umyj nogi, Polek rzek艂a dziewczyna spod 艣ciany. Mia艂a grube, rozlane uda i czerwone, mi臋siste
wargi.
Ale! chcieliby艣cie. Uwa偶acie, by艂 taki szczep Wandal贸w, bardzo tch贸rzliwy ci膮gn膮艂 Apoloniusz,
zesun膮wszy pi臋t膮 talerze na kup臋 wszyscy ich t艂ukli i z Danii czy z W臋gier wygnali do Hiszpanii. Tam
Wandale wsiedli na okr臋ty, pojechali do Afryki i doszli piechot膮 pod Kartagin臋, gdzie biskupem by艂 艣w.
Augustyn, ten od 艣w. Moniki.
A wtedy 艣wi臋ty wyjecha艂 na o艣le i nawr贸ci艂 Wandal贸w powiedzia艂 spod pieca m艂odzieniec, pykn膮wszy
z fajki. Wydyma艂 pulchne, r贸偶owe policzki, pokryte z艂ocistym puszkiem jak owoc brzoskwini. Pod oczyma
mia艂 wielkie si艅ce. Pianista, d艂u偶szy czas 偶y艂 z pianistk膮 o uroczych do艂kach w buzi i drapie偶nym, nami臋tnym
spojrzeniu. Latem ochrzcili艣my go (bo by艂 wyznania narodowego) przy zapalonych 艣wiecach, wiechciach
kwiat贸w i miednicy ch艂odnej, kaplicznej wody, kt贸r膮 zapobiegliwy ksi膮dz umy艂 mu dok艂adnie g艂ow臋, a zaraz
po chrzcie na najruchliwym punkcie Gr贸jeckiej wymigiwali艣my si臋 od 艂apanki ulicznej. Po偶enili艣my ich
nierych艂o, bo dopiero p贸zn膮 zim膮. Rodzice odmawiali b艂ogos艂awie艅stwa ze wzgl臋du na mezalians. Wprawdzie
ust膮pili i u偶yczyli muzykom pokoju do spania i fortepianu do 膰wicze艅 oraz kuchni do produkcji bimbru, ale nie
zechcieli zaprosi膰 na wesele przyjaci贸艂, wi臋c przyjaciele weselisko urz膮dzili sami. Panna m艂oda w sztywnej
2
niebieskiej sukni siedzia艂a w fotelu nieruchomo, jakby po艂kn臋艂a kij. By艂a senna, zm臋czona i pijana.
Mi艂o tu u was, bardzo mi艂o, wiesz? 呕yd贸weczka, kt贸ra uciek艂a z getta i tej nocy nie mia艂a gdzie
spa膰, ukl臋k艂a ko艂o Marii przy ksi膮偶kach i obj臋艂a j膮 ramieniem. To dziwne, tak dawno nie mia艂am w r臋ku
szczoteczki do z臋b贸w, kanapki, fili偶anki z herbat膮, ksi膮偶ki. Wiecie, to trudno nawet okre艣li膰. I wci膮偶 to
uczucie, 偶e trzeba odej艣膰. Ja si臋 panicznie boj臋!
Maria pog艂aska艂a j膮, milcz膮c, po ptasiej g艂owie ozdobionej l艣ni膮cymi falami przylizanych w艂os贸w.
Przecie偶 pani by艂a pie艣niark膮? Chyba niczego pani nie brakowa艂o. Mia艂a na sobie 偶贸艂t膮 sukienk臋 w
chryzantemy, z wyzywaj膮cym dekoltem. Zza niego wychyla艂a si臋 zalotnie kremowa koronka koszulki. Na
d艂ugim 艂a艅cuszku ko艂ysa艂 si臋 mi臋dzy piersiami z艂oty
krzy偶yk.
Brakowa艂o? Nie, nie brakowa艂o odrzek艂a z b艂yskiem zdziwienia w za艂zawionych, krowich
oczach. Mia艂a szerokie, roz艂o偶yste biodra, dobre do rodzenia. Niech pan zrozumie, z artystkami nawet
Niemcy inaczej... urwa艂a i zamy艣li艂a si臋, patrz膮c t臋po w ksi膮偶ki. Platon, Tomasz z Akwinu, Montaigne
dotyka艂a polakierowanym na purpurowo paznokciem obszarpanych grzbiet贸w kupionych na w贸zkach i
wykradzionych z antykwariatu ksi膮偶ek.
Tylko 偶eby pan widzia艂 to, co ja widzia艂am za murami...
Augustyn napisa艂 sze艣膰dziesi膮t trzy ksi膮偶ki! Kiedy Wandalowie obiegli Kartagin臋, robi艂 w艂a艣nie korekt臋
i przy niej umar艂! rzek艂 maniacko Apoloniusz. Po Wandalach nie zosta艂o nic, a Augustyna dzisiaj
czytaj膮. Ergo wzni贸s艂 d艂o艅 z rozczapierzonymi palcami ku sufitowi wojna minie, a poezja zostanie, a
wraz z ni膮 zostan膮 moje winiety!
Pod sufitem suszy艂y si臋 na sznurkach ok艂adki tomiku poetyckiego. Ci膮gn臋艂o od nich farb膮 drukarsk膮.
艢wiat艂o przebija艂o si臋 przez czarne i czerwone p艂aszczyzny pakowego papieru i pl膮ta艂o si臋 w艣r贸d kartek jak w
g膮szczu le艣nym. Ok艂adki szele艣ci艂y jak suche li艣cie.
呕yd贸weczka podesz艂a do patefonu i zmieni艂a p艂yt臋.
A ja my艣l臋, 偶e po aryjskiej stronie te偶 b臋dzie getto powiedzia艂a, patrz膮c z ukosa na Mari臋. Tylko
nie b臋dzie z niego wyj艣cia. Odp艂yn臋艂a w ta艅cu, zabrana przez Piotra.
Ona jest zdenerwowana rzek艂a cicho Maria. Jej rodzina zosta艂a za murami.
Ig艂a trafi艂a na p臋kni臋cie w p艂ycie i zawodzi艂a monotonnie. We drzwiach stan膮艂 zarumieniony Tomasz. Jego
偶ona poprawi艂a sukienk臋 na lekko wypuk艂ym brzuchu.
Jeszcze tylko kilka ci臋偶kich chmur nie porozpychanych nozdrzem konia zadeklamowa艂 i
wskazawszy r臋k膮 za okno, na bram臋, krzykn膮艂 z uczuciem: Ko艅, ko艅!
W kr臋gu z艂otawego 艣wiat艂a znad drzwi 艣nieg o艣lepiaj膮co bia艂y i g艂adki le偶a艂 jak talerz na popielatym obrusie,
dalej, w cieniu, szarza艂 i sinia艂, jakby odbija艂 niebo, a偶 dopiero przy furtce mieni艂 si臋 w blasku lampy ulicznej.
Za艂adowana jak w贸z z sianem platforma sta艂a w ciemno艣ci, nieruchoma jak g贸ra. Czerwona latarnia ko艂ysa艂a
si臋 pod ko艂ami, k艂ad膮c na 艣nieg rozchwiane cienie, o艣wietlaj膮c nogi i podbrzusze konia, kt贸ry wydawa艂 si臋
wy偶szy i t臋偶szy ni偶 zazwyczaj. Sz艂y od niego k艂臋by pary, jakby oddycha艂 sk贸r膮. Zwiesi艂 艂eb, by艂 zm臋czony.
Furman sta艂 obok wozu i cierpliwie czeka艂, zabijaj膮c r臋koma o pier艣. Kiedy odci膮gn臋li艣my z Tomaszem
skrzyd艂a bramy, si臋gn膮艂 bez po艣piechu po bat, machn膮艂 lejcami i cmokn膮艂. Ko艅 poderwa艂 艂eb, szarpn膮艂 si臋
ca艂ym cia艂em na boki, ale w贸z nie ruszy艂. Przednie ko艂a utkwi艂y w rynsztoku.
Za pysk choler臋 i do ty艂u rzek艂em ze znawstwem. Zaraz pod艂o偶臋 desk臋 do rynsztoka.
K sobie krzykn膮艂 furman napieraj膮c na dyszel. 呕andarm w niebieskim p艂aszczu, pilnuj膮cy s膮siedniego
budynku
by艂ej szko艂y miejskiej, napakowanej jak wi臋zienie ochotnikami przeznaczonymi na roboty do Prus,
bij膮c t臋po podkutymi butami o kamienie chodnika, nadszed艂 od strony latarni. Przez pier艣 mia艂 przewieszony
reflektor na rzemieniach. Podkr臋ci艂 kontakt i uprzejmie za艣wieci艂.
Za du偶o klamot贸w na艂adowane rzek艂 rzeczowo. Spod okapu he艂mu, z g艂臋bokiego cienia, oczy jego
b艂yszcza艂y nad strug膮 艣wiat艂a ostro jak wilcze 艣lepia. Co dzie艅 rano przychodzi艂 do kantoru telefonowa膰 po
zmian臋 warty i nieodmiennie meldowa艂, 偶e nic wa偶nego w ci膮gu nocy nie zasz艂o.
K.o艅 chrapn膮艂, osadzi艂 si臋 na tylnych nogach, napar艂 cia艂em do ty艂u i platforma dzwign臋艂a si臋 po kocich
艂bach. Teraz ko艅 poci膮gn膮艂 ku przodowi. W贸z na艂adowany po wierzch jak krypa walizami, t艂omo-kami,
betami, meblami i brz臋cz膮cymi naczyniami z aluminium, chwiej膮c si臋, wjecha艂 po deskach na podw贸rze.
呕andarm zgasi艂 reflektor, poprawi艂 na sobie pasy i miarowym krokiem oddali艂 si臋 w stron臋 szko艂y. Zwykle j膮
3
mija艂, dochodzi艂 do ma艂ego ko艣ci贸艂ka ksi臋偶y pallotyn贸w (cz臋艣ciowo spalonego we wrze艣niu i odnawianego
pieczo艂owicie a nieustannie w ci膮gu ca艂ego sezonu materia艂ami z naszej firmy), skr臋ca艂 pod gnij膮cym murem
schroniska dla bezrobotnych, mieszcz膮cego si臋 w pofabrycznych halach tu偶 przy torze kolejowym. By艂 to
ruchliwy port prze艂adunkowy, t臋dy bowiem p艂yn臋艂y belami i pojedynczo koce, kupony materia艂贸w, ciep艂e
ubrania, skarpety, konserwy, serwisy, firanki, obrusy i r臋czniki oraz wszelkie inne dobro kradzione z poci膮g贸w
towarowych id膮cych na front, a tak偶e kupowane od obs艂ugi wagon贸w sanitarnych, kt贸re, wracaj膮c z frontu z
zegarkami, jedzeniem, rannymi, bielizn膮 i cz臋艣ciami do maszyn, meblami i zbo偶em, zatrzymywa艂y si臋 cz臋sto
na dworcu jak przy molu portowym.
Furman trzasn膮艂 jeszcze raz dla fantazji batem, cofn膮艂 konia i podjecha艂 ty艂em pod drewnian膮 szop臋. Ko艅
robi艂 bokami i dymi艂 par膮. Odprz臋偶ony z szorstk膮 czu艂o艣ci膮 przez woznic臋, posta艂 chwil臋 w dyszlach, jakby
znu偶ony ponad si艂y, wreszcie, podgoniony ostro, ruszy艂 wolno pod kran i wetkn膮艂 pysk w kube艂. Wypiwszy do
dna nadsiorbn膮艂 wody z drugiego i w艂贸cz膮c za sob膮 uprz膮偶, poszed艂 w stron臋 otwartych drzwi stajni.
Sporo przywioz艂e艣, Olek rzek艂em, rozejrzawszy si臋 w zasobach platformy.
Wszystko kaza艂a zabra膰 rzek艂 woznica. Patrz pan, za艂adowa艂em nawet taborety z kuchni i p贸艂ki z
艂azienki. Stara sta艂a nade mn膮 jak kat nad dobr膮 dusz膮.
Nie ba艂a si臋 tak w bia艂y dzie艅?
Pozwolenie dla niej dosta艂 zi臋膰 od swego kolegi rzek艂 Olek.
Twarz mia艂 ko艣cist膮, wychud艂膮, 艣ci膮gni臋t膮 mrozem. Zrzuci艂 czapk臋.-Sztywne od wapna w艂osy rozmierzwi艂y
mu si臋 nad czo艂em.
A c贸rka?
Zosta艂a z m臋偶em. K艂贸ci艂a si臋 ze star膮, 偶e musi zosta膰 jeszcze dzie艅. Poplu艂 w 偶ylaste, wykrzywione
d艂onie, z偶arte od cementu, wapna i gipsu. Ano, b臋dziem zdejmowa膰. Wlaz艂 na w贸z, rozplata艂 sznury
i pocz膮艂 podawa膰 jedno po drugim krzese艂ka, wazony, poduszki, kosze z bielizn膮, pud艂a staro艣wieckie,
osznurowa-ne ksi膮偶ki.
Chwytali艣my je z Tomaszem i na cztery r臋ce wnosili艣my do zat臋ch艂ej, ciemnej szopy, uk艂adaj膮c towar
na betonie mi臋dzy workami z na wp贸艂 skamienia艂ym cementem, stosem cuchn膮cej smo艂膮 czarnej papy a
kup膮 suchego wapna przeznaczonego na detaliczn膮 sprzeda偶 ch艂opom. Wapno cienkim py艂em unosi艂o si臋 w
powietrzu i gryz艂o niezno艣nie nozdrza. Tomasz sapa艂 spazmatycznie. By艂 chory na serce.
Powiedz pan, po co j膮 kierownik wzi膮艂 do siebie? zapyta艂 woznica, sko艅czywszy 艂adunek.
Zrobi艂a go cz艂owiekiem, to si臋 jej wywdzi臋cza. Zasun膮艂em drzwi szopy i zamkn膮艂em je na k艂贸dk臋.
Wdzi臋czno艣膰 jest rzecz膮 pi臋kn膮 rzek艂 Tomasz. Oddycha艂 miarowo, wci膮gaj膮c g艂臋boko powietrze.
Chwyci艂 w gar艣cie 艣nieg i my艂 nim d艂onie. Wytar艂 je o spodnie.
Taa... narobi艂em si臋 dzisiaj powiedzia艂 furman, z艂a偶膮c z platformy. Nie m贸g艂 si臋 swobodnie rusza膰 w
twardym ko偶uchu, pokrytym skorup膮 wapna, smo艂y i dziegciu. Opar艂 si臋 o w贸z, z ulg膮 poci膮ga艂 nosem i otar艂
r臋k膮 czo艂o. Panie Tadku, panie Tadku, co ja tam widzia艂em, toby艣 pan nie uwierzy艂. Dzieciaki, kobity...
Chocia偶 i 偶ydowskie, ale wiesz pani..
Ale pan jako艣 wyjecha艂e艣 szcz臋艣liwie?
In偶ynier nas widzia艂 po drodze. B臋dzie co z tego?
Ale rzek艂em lekcewa偶膮co co nam te ciapciaki mog膮 zrobi膰? Jak kierownik chce kupi膰 fili臋, to
musz膮 z nim dobrze, nie?
Pojedziesz z rana kursem. Metr wapna na lewo. Wr贸cisz prze膰 si贸dm膮.
Ano, trzeba rano z do艂u wyrzuci膰. Konia oporz膮dz臋. Po-wl贸k艂 si臋 w 艣lad za zwierz臋ciem do stajni.
Przechodz膮c ko艂o kantoruj uchyli艂 czapki.
W z艂otym kr臋gu 艣wiat艂a jak w aureoli, otoczona jak d艂o艅mi sin膮 noc膮 po艂yskuj膮c膮 pier艣cieniem gwiazd,
sta艂a Maria. Przymkn臋艂a sob膮 drzwi od muzyki i ludzi i wyczekuj膮co patrzy艂a w mrok. Otrzepa艂em r臋ce z
kurzu.
A jak jutro z rozlewaniem i rozwiezieniem? Uj膮艂em j膮 poc rami臋 i po chrupi膮cym czerstwym 艣niegu
poprowadzi艂em wydeptan膮 艣cie偶k膮 do furtki. Mo偶e poczekasz do po艂udnia? Rozwieziemj razem.
Stali艣my w otwartej furtce. Po pustej ulicy, otwartej migoc膮cym 艣wiat艂em latarni, t臋pym krokiem
spacerowa艂 偶andarm w niebieskir p艂aszczu, pilnuj膮cy szko艂y. Nad ulic膮, nad 艣wiat艂em latarni, nad stromym
dachem wtulonej w mur szopy szed艂 z szumem wiatr, ni贸s艂 dym poci膮g贸w, gna艂y pierzaste ob艂oki, a nad
wiatrem i chmuramij dr偶a艂o niebo g艂臋bokie jak dno ciemnego potoku. Ksi臋偶yc prze-艣wity wa艂 przez chmury
jak z艂oty szmat piasku.
4
Maria u艣miechn臋艂a si臋 czule.
Wiesz dobrze, 偶e sama rozwioz臋 rzek艂a z wyrzutem, podaj膮c mi usta do poca艂unku. Wielki czarny
kapelusz ocienia艂 jej twarz jaki skrzyd艂em. By艂a o p贸艂 g艂owy wy偶sza ode mnie. Nie lubi艂em przy obcych jej
poca艂unk贸w.
Widzisz, solipsysto poetycki, co mo偶e mi艂o艣膰 rzek艂 pogod-nie Tomasz. Bo mi艂o艣膰 to po艣wi臋cenie.
M贸wi臋 z g艂臋bi do艣wiadcze-nia, bom wiele mia艂 kochanek.
Zmierzch, kt贸ry zaciera rysy cz艂owieka, nada艂 mu bry艂owato艣膰 i ci臋偶ar, jakby Tomasz by艂 ociosanym z
grubsza kamieniem.
Pieprzyk pod lewym okiem czernia艂 filuternie na monumentalnej, iakby kutej z szarego piaskowca twarzy.
Oczywi艣cie, 偶e mi艂o艣膰 parskn臋艂a beztroskim 艣miechem Mariami dygn膮wszy nam dystyngowanie,
odesz艂a ulic膮 wzd艂u偶 siatki, naprzeciw chmurom, kt贸re wiatr gna艂 nad naszymi g艂owami. Min臋艂a sklep
paskarza, gdzie nabywa艂em chleb i kaszank臋 na 艣niadanie, a ch艂op swoje dzieci zamkni臋te w szkole. Znik艂a za
rogiem, nie obejrzawszy si臋. Patrzy艂em za ni膮 jeszcze chwil臋, jakby tropi膮c w powietrzu jej 艣lad.
(Mi艂o艣膰, oczywi艣cie, 偶e mi艂o艣膰! powiedzia艂em, u艣miechaj膮c si臋 do Tomasza.
Daj furmanowi w贸dki, je偶eli masz gdzie pod 艂贸偶kiem rzek艂 Tomasz. Chodz, trzeba zbrata膰 si臋 z
ludem.
II
Noc膮 spad艂o troch臋 艣niegu. Zanim otworzy艂em oficjalnie bram臋 na znak rozpocz臋cia dnia handlu,
wyprawiwszy pijanych go艣ci i sprz膮tn膮wszy pok贸j, furman, kt贸ry wsta艂 przed 艣witem, zd膮偶y艂 wyrzuci膰
wapno z do艂u i zawiez膰 na budow臋, a wr贸ciwszy z kursu, wyprz膮c konia i usun膮膰 z placu 艣lady k贸艂. Tak
wczesnym rankiem na dworze by艂o jeszcze sinawo, a na ulicy pusto. Z tor贸w kolejowych dochodzi艂
grzechot poci膮g贸w. Patroluj膮cy 偶andarm poszarza艂 i zmala艂 w odp艂ywaj膮cym mroku, kt贸ry go zostawi艂
na wybrze偶u wyludnionej ulicy jak zapomniany wodorost. W oknach by艂ej szko艂y zaczyna艂y pojawia膰 si臋
g艂owy uwi臋zionych ludzi. W paskarskim sklepiku, przy sk艂adzie, grzali si臋 przy roz偶arzonym piecyku dwaj
granatowi policjanci. Mrugaj膮cy po pijacku czerwonymi oczyma sklepikarz rozk艂ada艂 dr偶膮cymi r臋koma na
ladzie za szk艂em ser, kasz臋 i chleb. Ch艂opka wyci膮gn臋艂a z koszyka p臋ta kie艂basy, kt贸re znika艂y Pod lad膮 w
podw贸jnej 艣cianie. Przez zamarzni臋te szyby s膮czy艂 si臋 szary 艣wit. Po zardzewia艂ych kratach sp艂ywa艂y brudne
krople, monotonnie spada艂y na parapet i ciurkiem la艂y si臋 na pod艂og臋. Latem, jesieni膮, zim膮 i wiosn膮 uliczka
艣lepa, wybrukowana kocimi 艂bami, 艣mierdz膮ca zgnilizn膮 otwartych rynsztok贸w, uliczka zagubiona mi臋dzy
grz膮skim jak przegni艂y trup polem a szeregier zmursza艂ych, parterowych domk贸w mieszcz膮cych pralni臋,
fryzjera, mydlarni臋, par臋 sklepik贸w spo偶ywczych i obskurny bar dzie艅 w dzie艅 p臋cznia艂a wzbieraj膮cym,
rozfalowanym t艂umem, kt贸ry podp艂ywa艂 pod betonowe mury szko艂y, wyci膮ga艂 twarze ku nowoczesnym
oknom, ku pokrytemu czerwon膮 karpi贸wk膮 dachowi, podnosi艂 g艂owy, wymachiwa艂 r臋koma i krzycza艂. Z
otwartych okier szko艂y wo艂ano i dawano bia艂ymi d艂o艅mi znaki jak z odbijaj膮cego od brzegu okr臋tu. Uj臋ty
jak w groble w dwa szeregi policjant贸w t艂um odp艂ywa艂 korytem ulicy, odchodzi艂 a偶 do placu le偶膮cego u jej
wylotu, sk膮d otwiera艂a si臋 mi艂a oczom perspektywa na zapuszczone mielizny nad rzek膮, poros艂e k臋pkami
postrz臋pionej wikliny i pokryte z rzadka liszajami 艣niegu, na most nad le偶膮c膮 na migotliwym nurcie mg艂膮,
na 偶贸艂te, pastelowe domy miasta, roztapiaj膮ce si臋 w czystym, spokojnym, b艂臋kitnym niebie k艂臋bi艂 si臋
rozpaczliwie na placu i znowu; powraca艂 z krzykiem.
Paskarski sklepik by艂 ma艂膮, zaciszn膮 zatok膮. Nad szklank膮 bimbru z burak贸w bratali si臋 przy ladzie policjanci
z ch艂opami; i handlowali ludzmi ze szko艂y. Noc膮 policjanci wysadzali przez okno szko艂y towar, kt贸ry albo
natychmiast znika艂 w zakamarkach ulicy, albo, kalecz膮c si臋 nieludzko, prze艂azi艂 przez druty kolczaste na
plac] naszej firmy budowlanej, gdzie wa艂臋sa艂 si臋 a偶 do rana, gdy偶 kantor by艂 oczywi艣cie zamkni臋ty. Zwykle
by艂y to dziewcz臋ta. Aazi艂y bezradnie po podw贸rzu, ogl膮daj膮c kupy piasku, zwa艂y gliny, sze艣ciany] cegie艂,
trocin贸wek, szpalt贸wek, ramsayek, zachodzi艂y do s膮siek贸w z grysikiem, kt贸rego r贸偶ne odcienie i wielko艣ci
u偶ywane by艂y na schody oraz nagrobki, i za艂atwia艂y si臋 tam beztrosko. Obudziwszy si臋, wyrzuca艂em je bardzo
altruistycznie za bram臋, a korzy艣ci
procederu opr贸cz policjant贸w (i pewnie nieprzyst臋pnego, obcego n艂askim, ludzkim sprawom 偶andarma)
ci膮gn膮艂 wy艂膮cznie s膮siad, sklepikarz. Nie odczuwa艂 jednak ani obowi膮zku, ani potrzeby wdzi臋czno艣ci. Dzie艅
w dzie艅 wpada艂em do niego po 膰wiartk臋 razowego chleba, dziesi臋膰 deka kiszki i dwa deka mas艂a. Z regu艂y
mi nie dowa偶a艂, a cen臋 wydatnie zaokr膮gla艂. U艣miecha艂 si臋 wstydliwie, ale r臋ka dr偶a艂a mu przy zgarnianiu
5
pieni臋dzy.
Zreszt膮. On nie dolewa艂 do pe艂na setki bimbru, nie dowa偶a艂 deka mas艂a, ci膮艂 chleb na nier贸wne cz臋艣ci
i wyciska艂 z ch艂op贸w bezlito艣nie fors臋 za ka偶d膮 wypuszczon膮 na lewo dziewczyn臋, gdy偶 chcia艂 偶y膰 sam,
mia艂 偶on臋, synka w drugiej gimnazjalnej i dorastaj膮c膮 c贸rk臋, uczennic臋 kompletu licealnego, odczuwaj膮c膮
n臋c膮ce powaby stroju, urok ch艂opc贸w, smak nauki i czar konspiracji; firma budowlana za艣 sprzedawa艂a, tak
ch艂opom, jak in偶ynierom, mokry ton, skamienia艂y cement, miesza艂a wapno z wod膮, a lepik z piaskiem, a tak偶e
odbieraj膮c wagony z towarem stwierdza艂a, przy cichym zrozumieniu magazyniera kolejowego, powa偶ne
manko, co natychmiast wpisywa艂o si臋 w ksi臋gi. Dostawca urz臋dowy nabiera艂 w usta wody, mia艂 bowiem z
firm膮 osobne rachunki, kt贸rych nie ksi臋gowano nigdzie. Firma budowlana! Ona jak dojna i cierpliwa krowa
rozdawa艂a wszystkim utrzymanie. Pracowity jej w艂a艣ciciel, brzuchacz opi臋ty kraciast膮 kamizelk膮 z brelokiem,
patriarchalnie siwy, apoplektycz-nie nerwowy In偶ynier z brod膮 w klin, na utrzymanie 偶ony dewotki trwoni膮cej
pieni膮dze na偶ebrak贸w, ko艣cio艂y i zakonnik贸w oraz syna erotomana ci膮gn膮艂 z niej w czasach wielkiego g艂odu
(kiedy jedli艣my obierki i przydzia艂owy chleb z sol膮) grube tysi膮ce jak mleko z wymion, rozbudowa艂 sk艂ady
w centrali, wydzier偶awi艂 plac po spalonej we wrze艣niu firmie i za艂o偶y艂 na nim fili臋 swojego przedsi臋biorstwa,
kupi艂 dworski pojazd, cugowego konia ze strzy偶onym ogonem, wynaj膮艂 woznic臋, naby艂 za p贸艂 miliona
maj膮tek ziemski pod stolic膮, wprawdzie nieco zaniedbany i podupad艂y, ale nadaj膮cy si臋 do polowa艅 (mia艂
bowiem spory kawa艂 lasu) i uprzemys艂owienia (posiada艂 glin臋), wreszcie w trzecim roku wojny rozpocz膮艂 i
pomy艣lnie poprowadzi艂 pertraktacje ze Wschodni膮 Kolej膮 Niemieck膮 o zakup i rozbudow臋 w艂asnej bocznicy
kolejowej i postawienie przy niej magazyn贸w prze艂adunkowych.
R贸wnie pomy艣lnie uk艂ada艂y si臋 losy pracownik贸w In偶yniera. Wprawdzie ustawodawstwo okupacyjne
zabrania艂o In偶ynierowi ; wyp艂aca膰 tygodni贸wki ponad 73 z艂ote, jednak In偶ynier kilkunastu swoim ludziom
dawa艂 z w艂asnej inicjatywy prawie sto z艂otych tygodniowo bez odtr膮cenia koszt贸w, podatk贸w i 艣wiadcze艅. W
wypadkach nag艂ych, jak wyw贸zka rodziny do lagru, choroba albo 艂ap贸wka, nie uchyla艂 si臋 wcale od obowi膮zku.
Przez trzy miesi膮ce finansowa艂 moje studia na podziemnym uniwersytecie, stawiaj膮c mi tylko jeden warunek:
abym uczy艂 si臋 dla Ojczyzny. Filia urz膮dza艂a si臋 inaczej. Furmani sprzedawali wapno na ulicy, dowo偶膮c na
budow臋 niepe艂ne metry. Odrabiali prywatne kursy. Kradli z kolei. Ja z pocz膮tku wynosi艂em ze sk艂adu ton
i kred臋 koszykiem i sprzedawa艂em je w mydlarniach okolicznych, jednak偶e z偶ywszy si臋 z kierownikiem
serdeczniej, wszed艂em z nim w sp贸艂k臋, podzieli艂em teren pracy i uzgodni艂em spos贸b ksi臋gowania. Wi膮za艂a
nas r贸wnie偶 produkcja bimbru odbywaj膮ca si臋 moim kosztem w mieszkaniu kierownika. Oddawszy mi lwi
udzia艂 z detalicznej sprzeda偶y, kierownik pogr膮偶y艂 si臋 w szerokich interesach, wykorzys- tuj膮c firm臋 jako
punkt przelotowy, a telefon sk艂adu jako niezawodny spos贸b komunikacyjny. Kierownik zna艂 si臋 na z艂ocie
i kosztowno- 艣ciach, sprzedawa艂 i nabywa艂 meble, zna艂 adresy po艣rednik贸w mieszkaniowych, a nawet sam
handlowa艂 lokalami, mia艂 stosunki ze z艂odziejami kolejowymi i u艂atwia艂 im kontakty ze sklepami komiso-
wymi, przyjazni艂 si臋 z szoferami i sprzedawcami cz臋艣ci samo-chodowych, prowadzi艂 tak偶e o偶ywion膮
wymian臋 z gettem. Uprawia艂 handel z wielkim 艂臋kiem, jakby przez si艂臋, wbrew w艂asnemu poczuciu prawa.
Odczuwa艂 dotkliw膮 nostalgi臋 za bezpiecznymi czasami przedwojennymi. Pracowa艂 wtedy jako magazynier w
przedsi臋bior-
stwie 偶ydowskim. Pod okiem czujnej w艂a艣cicielki wyrabia艂 si臋 uparcie na ludzi, kupi艂 auto sportowe i
zarabia艂 taks贸wk膮 do trzystu z艂otych dziennie, odliczywszy dni贸wk臋 szofera. Wkr贸tce naby艂 pod miastem
przy autostradzie jedn膮 parcel臋 budowlan膮, a na par臋 miesi臋cy przed wojn膮 drug膮 na bliskim przedmie艣ciu.
Rozumia艂, 偶e czyni to w zgodzie z prawem ludzkim, i 偶y艂 pe艂ni膮 偶ycia, bez dokuczliwych rozterek duchowych.
Z dorobku tych czas贸w ocali艂 place i walut臋 oraz g艂臋bokie przywi膮zanie do starej doktorowej.
Stara siedzia艂a na miejscu Marii w nogach drewnianego tapczanu. Twarz mia艂a ziemist膮, zrujnowan膮,
pust膮 jak wyludnione miasto. Ubrana by艂a w czarn膮 jedwabn膮 sukni臋, wytart膮 i b艂yszcz膮c膮 na 艂okciach.
Na szyi mia艂a aksamitn膮 szerok膮 wst膮偶k臋, a na g艂owie staro艣wiecki kapelusz ozdobiony bukietem fio艂k贸w,
spod kt贸rego wymyka艂y si臋 pasma rzadkich siwych w艂os贸w. Na kolanach trzyma艂a starannie z艂o偶one palto
z wylenia艂ym ko艂nierzem. Odziana by艂a zbyt biednie jak na przedwojenn膮 w艂a艣cicielk臋 ogromnego sk艂adu
towar贸w budowlanych, paru ci臋偶arowych samochod贸w, w艂asnej odnogi kolejowej, dziesi膮tk贸w robotnik贸w
i niewyczerpanego konta w bankach krajowych i szwajcarskich, zbyt biednie nawet jak na posiadaczk臋
platformy wszelakiego baga偶u, wielu precyzyjnych maszyn do liczenia, zapobiegliwie i przezornie oddanych
na przechowanie do konsulatu szwajcarskiego, nie m贸wi膮c ju偶 o z艂ocie i brylantach, kt贸re wed艂ug
wyobra偶enia ludzi ze strony aryjskiej ka偶dy 呕yd przynosi艂 z getta. Ubrana by艂a biednie, siedzia艂a skromnie
w k膮cie. Wzrok utkwi艂a pod sufitem, ogl膮daj膮c paj臋czyn臋 na g贸rnej p贸艂ce ksi膮偶ek. Paj臋czyna si臋 ko艂ysa艂a, bo
6
paj膮k pi膮艂 si臋 do g贸ry.
Jasie艅ku, zatelefonuj膮, co? rzek艂a stara do kierownika po d艂ugim milczeniu.
Ze zdziwieniem poderwa艂em g艂ow臋 znad ksi膮偶ki o czasach i zabobonach 艣redniowiecznych.
M贸wi艂a chropawym szeptem, jakby tar艂 kamieniem o kamie艅. 艢wiszcz膮cy szept wydobywa艂 si臋 z gard艂a
wraz z oddechem. Dwa masywne z艂ote rz臋dy z臋b贸w b艂yszcza艂y w ustach, zdawa艂o si臋, 偶e k艂apn臋艂y, niemal偶e
zadzwi臋cza艂y. Bo powinni da膰 zna膰, czy przyjd膮. Prawda, 偶e powinni? Skierowa艂a na niego wyblak艂e,
martwe, jakby zamarz艂e oczy.
A, to trzeba lepiej zaczeka膰, pani doktorowo rzek艂 stanowczo kierownik. Pracowicie wy chucha艂 w
oblodzonej szybie otw贸r i przechylaj膮c g艂ow臋, jednym okiem spogl膮da艂 z ukosa na plac, na otwart膮 bram臋,
na ulic臋, kt贸ra wzbiera艂a ju偶 t艂umami, b臋bni艂 palcami po ramie okiennej, czeka艂 na klienta. Przecie偶 pan
dyrektor obieca艂 telefonowa膰. Wyjdzie pewnie dzisiaj razem z c贸reczk膮 pani doktorowej.
Jasio tylko tak m贸wi. A je偶eli im si臋 nie uda, Jasie艅ku?
Przenios艂a znowu wzrok z sufitu na okno. Zwi臋d艂e, pokurczone, robaczywe d艂onie po艂o偶y艂a na 偶贸艂tej
chustce, zacisn臋艂a palce, jakby j膮 chcia艂a zerwa膰 z ramion, i bezw艂adnie opu艣ci艂a na kolana.
Co te偶 pani doktorowa m贸wi! gwizdn膮艂 niedowierzaj膮co kierownik. Pog艂adzi艂 bujne, z艂ociste,
faluj膮ce w艂osy, odrzucaj膮c je niecierpliwym ruchem g艂owy. Spod mankietu popelinowej koszuli ods艂oni艂 si臋
przy tym ruchu z艂oty longinus pod艂u偶ny, wygi臋ty, dopasowany do okr膮g艂o艣ci przegubu, pami膮tka po dobrych
czasach w firmie na Towarowej. Co pani doktorowa my艣li! Zi臋膰, dyrektor w szopach, mo偶e wyj艣膰, kiedy
zechce! Poza艂atwia, co trzeba, portfel do kieszeni i fiuuu! Tyle go zobacz膮! Co pani si臋 martwi, jak wyjd膮?
Przysun膮艂 sobie krzese艂ko i usiad艂, wyci膮gaj膮c wygodnie nogi w d艂ugich oficerskich butach. Tu trzeba
my艣le膰, sk膮d kupi膰 mieszkanie! Pani doktorowa wie, ile 偶膮daj膮? Pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy! Dobrze, 偶e cz艂owiek
w pierwszym roku wojny kupi艂 sobie jaki k膮t, bo co by robi艂? Na sublokatorce by 偶y艂? Do kwaterunku by
poszed艂?
Jasio sobie rad臋 da! szepn臋艂a doktorowa i u艣miechn臋艂a si臋 lekko k膮cikami ust.
Cz艂owiek ma, chwal膮c Boga, r臋ce i nogi, my艣li, jak gdzie mo偶e chapsn膮膰, i dlatego 偶yje! Panie Tadziku
przechyli艂 si臋 do mnie
pa艅ska narzeczona wygotowa艂a dwadzie艣cia pi臋膰 litr贸w. Oszcz臋dna dziewczyna! Buzi da膰! I w臋gla
wypali艂a o po艂ow臋 mniej. Robotna, nie ma co!
Telefonowa艂a b膮kn膮艂em znad ksi膮偶ki. Pojecha艂a na miasto rozwozi膰 bimber. Powinna wr贸ci膰
nied艂ugo.
Mi臋dzy piecem a wieszakiem by艂o mrocznawo, ale ciep艂o. Rozgrzane plecy 艂askota艂y rozkosznie. G艂owa
ci膮偶y艂a mi i szumia艂a. Odbija艂o mi si臋 w贸dk膮 i jajkami. Ksi膮偶ka o 艣redniowiecznych klasztorach budzi艂a
na wp贸艂 senne marzenia o ciemnych celach, gdzie w艣r贸d zabobon贸w ludu, rzezi szczep贸w i po偶ar贸w miast
dokonywa艂a si臋 praca ocalania ducha ludzkiego.
Jasie艅ku, czy walizki s膮 w porz膮dku? szepn臋艂a stara g艂ucho, jak z dna studni. Bo Jasio wie, 偶e to
jedyny teraz maj膮tek c贸rki. Ona jest taka niezaradna. Przyzwyczai艂a si臋 do opieki matki.
Wygrzewaj膮c si臋 pod piecem, zapatrzy艂em si臋 w pod艂og臋. Koc spuszczony z tapczanu nie si臋ga艂
zapastowanych na czerwono desek. Wida膰 by艂o spod niego czarn膮 przykrywk臋 remingtona. Wzi膮艂em maszyn臋
z szopy, aby nie zamok艂a, i wstawi艂em na wszelki wypadek pod 艂贸偶ko.
Pani doktorowo, u nas wszystko musi by膰 w porz膮dku kierownik zatar艂 z przyzwyczajenia r臋ce i
popatrzy艂 chwil臋 na mnie w porz膮deczku jak w ubezpieczalni. C贸偶 to, pani doktorowa mnie nie zna?
A jak oni tu mnie nie znajd膮? Uliczka jest taka ma艂a i na peryferiach zaniepokoi艂a si臋 nagle stara.
Zatelefonuj臋 zdecydowa艂a i poruszy艂a si臋 na tapczanie.
Zwariowa艂a pani doktorowa na staro艣膰? parskn膮艂 nagle kierownik i gniewnie zmru偶y艂 serdeczne,
niebieskie oczy, przykry艂 je prawie rz臋sami koloru s艂omy. Niemc贸w na g艂ow臋 sprowadzi膰? Da膰 im
pods艂ucha膰? Owszem, ale nie od nas!
Stara nastroszy艂a si臋 i nad臋艂a jak obudzona znienacka sowa. Splot艂a r臋ce na piersiach, jakby jej by艂o zimno.
Machinalnie obraca艂a w palcach broszk臋 przypi臋t膮 do sukni.
Jak偶e si臋 pani przedosta艂a do nas? zapyta艂em, aby podtrzyma膰 rozmow臋.
Drzwi kantoru trzasn臋艂y. Klient zatupota艂 nogami, obijaj膮c z but贸w 艣nieg. Kierownik kopn膮艂 krzes艂o i
wyszed艂 do klienta. Stara podnios艂a na mnie puste oczy.
Dwadzie艣cia siedem razy by艂am w blokadzie ulic. Wie, co to blokada? Pewno nie bardzo wie? No nic
zachrypia艂a w przej臋ciu, kiwaj膮c przyjaznie r臋k膮. Mieli艣my kryj贸wk臋 za szaf膮 w takiej specjalnej niszy.
7
Dwadzie艣cia os贸b! Ma艂e dzieci si臋 nauczy艂y, to jak 偶o艂nierze chodzili i bili kolbami o 艣ciany i jak strzelali, to
ma艂e dzieci tylko milcza艂y i patrzy艂y takimi otwartymi oczyma, wie? Czy oni zd膮偶膮 wyj艣膰?
Podszed艂em do p贸艂ki z ksi膮偶kami. W艂o偶y艂em ksi膮偶k臋 mi臋dzy 艣redniowieczne. Obejrza艂em si臋 na star膮.
Dzieci? zdziwi艂em si臋.
Nie, nie, nie! Tam dzieci, co dzieci! Zi臋膰 i c贸rka czy wyjd膮! On 偶yje w wielkiej przyjazni z szefem.
Jeszcze z uniwersytetu w Heidelberg.
Czemu nie wyszed艂 z pani膮?
On tam ma interesa. Jeszcze dzie艅, jeszcze dwa... Tam si臋 wszystko ko艅czy. Ci膮gle aus, aus, aus! Pusto
w domach, pierze na ulicach, a ludzi wywo偶膮, wywo偶膮...
Zadysza艂a si臋 i zamilk艂a.
Zza drzwi dochodzi艂y brz臋kliwe, przekomarzaj膮ce si臋 g艂osy. Klient i kierownik ustalili cen臋 dostawy
drzewa z po偶ydowskich dom贸w z getta otwockiego, sprzedanych przez kreishauptmana2 hurtem polskiemu
przedsi臋biorcy. Skrzypn臋艂y drzwi, wyszli do sklepiku przypi膰 transakcj臋. Kierownik by艂 abstynentem, ale
dawa艂 si臋 skusi膰 przy szczeg贸lnie pomy艣lnych wydarzeniach.
Ja bym chcia艂a do swoich rzeczy rzek艂a nagle stara. Odrzuci艂a palto z kolan i z po艣piechem
podrepta艂a na dw贸r.
Urz臋dniczka w kantorze u艣miechn臋艂a si臋 do mnie zza sto艂u. Drobna i sucha, umie艣ci艂a si臋 wygodnie na
kozetce. Ca艂y dzie艅 czyta艂a brukowe romanse. Nas艂a艂 j膮 In偶ynier, aby pilnowa艂a kasy.
Z jego kalkulacji wynika艂o, 偶e firma daje zbyt niskie dochody. W drugim tygodniu jej urz臋dowania zabrak艂o
w kasie tysi膮ca z艂otych. Kierownik pokry艂 niedob贸r z w艂asnej kieszeni, a In偶ynier straci艂 do urz臋dniczki
zaufanie. Do kantoru przychodzi艂a zreszt膮 tylko na kilka godzin, nie zajrza艂a ani razu do magazynu, nie
wiedzia艂a, co to lepik, a co bitumina, ale za to z regularno艣ci膮 poczty zaopatrywa艂a mnie w konspiracyjne
gazetki ozdobione god艂em miecza i p艂uga. Zazdro艣ci艂em jej zej艣cia do podziemia, sam bowiem zadowala艂em
si臋 p贸艂prywatnym powielaniem biuletyn贸w, obfit膮 lektur膮, pisywaniem wierszy i produkowaniem si臋 na
porankach poetyckich.
C贸偶 z t膮 star膮? Mebli du偶o? zagadn臋艂a ironicznie urz臋dniczka. G艂ow臋 mia艂a ustrojon膮 w czub wysoko
spi臋tych, zmierzwionych niesfornie w艂os贸w.
Ka偶dy ratuje si臋, jak mo偶e.
Przy pomocy bliznich zmru偶y艂a z艂o艣liwie oczy. By艂a bardzo niestarannie upudrowana. Cienki nos
艣wieci艂 si臋 jak wyczyszczony 艂ojem. Ej, panie magazynierze, jak偶e wiersze? Ok艂adka wysch艂a?
Kierownik za r臋k臋 przyprowadzi艂 star膮 do kantoru. Przyszed艂 furman, aby si臋 ogrza膰. Kucn膮艂 przy piecu i
sapi膮c, wystawi艂 do ognia sp臋kane od wiatru i mrozu d艂onie. Ko偶uch parowa艂 na nim i 艣mierdzia艂 wilgotn膮
sk贸r膮.
Budy na mie艣cie rzek艂 woznica. By艂em w Centrali. Na ulicach pusto, a偶 strach jecha膰. M贸wi膮,
偶e jak z 呕ydami sko艅cz膮, to nas b臋d膮 wywozi膰. I u nas te偶 艂apij. Ko艂o cerkwi i przy dworcu a偶 gielono od
偶andarm贸w.
A to 艂adnie prychn臋艂a ma艂a urz臋dniczka. Wsta艂a nerwowo od sto艂u. W艂贸czy艂a nogami w zbyt g艂臋bokich
kapcach, kr臋c膮c z nie艣wiadomym wdzi臋kiem ko艣cistymi, przebijaj膮cymi przez cienk膮 sukienczyn臋 biodrami.
Jak偶e ja wr贸c臋 do domu?
Per pedes rzek艂em kwa艣no i w艂o偶ywszy po艣piesznie kurtk臋, wyszed艂em z kantoru. Ostry wiatr
zmieszany ze 艣niegiem zaci膮艂 mnie w twarz. Nad skrzyni膮 z wapnem kiwa艂 si臋 rytmicznie robotnik.
Przytupuj膮c z zimna nogami jak 艣pi膮cy ko艅, miesza艂 grac膮 lasuj膮ce si臋 wapno. K艂臋by bia艂ej pary podnosi艂y si臋
znad kipi膮cej mieszaniny i owiewa艂y mu twarz. Lasownik pracowa艂 ca艂膮 zim臋 bez przerwy, szykuj膮c wapno
na sezon letni. Dziennie przerabia艂 na mrozie do dwu ton wapna suchego.
Bram臋 sk艂adu kierownik przymkn膮艂. Gdy 艂apanka obejmowa艂a uliczk臋, zamykali艣my j膮 na k艂贸dk臋. Pijani
policjanci oczyszczali uliczk臋 z resztek t艂umu, kt贸ry przemyka艂 si臋 ku/polom. Niemiecki 偶andarm, wy偶szy
nad t艂um i jego troski, ale baczny na ka偶dy ruch policjanta, oboj臋tnie bi艂 偶elaznymi butami o bruk. Na placu
pod 艣cianami dom贸w by艂o jeszcze gwarno i t艂oczno. Pod oknami i parapetami przekupnie trz臋艣li kolanami,
tupali nogami w s艂omianych chodakach i darli si臋 ochryple nad koszykiem z bu艂kami, papierosami, kaszank膮,
p膮czkami, bia艂ym i razowym chlebem. Wydawa艂o si臋, 偶e to czarna 艣ciana domu trz臋sie si臋 i krzyczy. W
bramach wa偶ono na prymitywnych wagach 艣wie偶e mi臋so wieprzowe i przelewano po艣piesznie bimber.
Na posesji le偶膮cej na ty艂ach szko艂y trwa艂a jeszcze zabawa. Karuzela z jednym og艂upia艂ym dzieckiem na
koniu kr臋ci艂a si臋 majestatycznie przy wt贸rze wrzaskliwej muzyki. Puste drewniane auta, rowery, 艂ab臋dzie
8
z rozczapierzonymi skrzyd艂ami p艂yn臋艂y 艂agodnie w powietrzu, ko艂ysz膮c si臋 jak na fali. Robotnicy zakryci
deskami chodzili pod karuzel膮 w kieracie. Przy jaskrawo pomalowanej strzelnicy i w ogrodzie zoologicznym
pod namiotem (w kt贸rym jak g艂osi艂 wyblak艂y od 艣niegu plakat mia艂y przebywa膰 krokodyl, wielb艂膮d
i wilk) 艣wieci艂o beznadziejnie pustk膮. Kilku gazeciarzy ze schroniska, z plikami gazet niemieckich pod
pach膮, kr臋ci艂o si臋 na przystankach niezdecydowanie. Tramwaje bez ludzi okr臋ca艂y si臋 w p臋tli naoko艂o placu
i dzwoni膮c 艂a艅cuchami, wlok艂y si臋 wzd艂u偶 alei. Drzewa sta艂y o艣nie偶one, skrz膮ce si臋 w ostrym s艂o艅cu, jak
wyrzezane z 艂amliwego kryszta艂u. Niebo le偶a艂o pogodne, blade, wysokie. By艂 zwyk艂y targowy dzie艅.
W g艂臋bi ulicy przestrze艅 zamyka艂y kamienne bloki dom贸w i k臋py nagich, wychud艂ych drzew. Za wiaduktem,
chronionym koz艂ami hiszpa艅skimi, zasiekami i tablicami na torach, otoczony kordonem 偶andarm贸w falowa艂
t艂um i podp艂ywa艂 ku wiaduktowi. Z wn臋trza t艂umu wynurza艂y si臋 p臋kate, okryte brezentem ci臋偶ar贸wki i
mierz膮c ko艂ami 艣nieg, ci臋偶ko ci膮gn臋艂y na most. Za ostatnim wozem wybieg艂a z t艂umu kobieta. Nie zd膮偶y艂a.
Samoch贸d nabra艂 szybko艣ci. Kobieta podnios艂a r臋ce rozpaczliwym gestem i by艂aby upad艂a, gdyby nie
pomocne rami臋 偶andarma. Wepchn膮艂 j膮 w t艂um.
Mi艂o艣膰, oczywi艣cie, 偶e mi艂o艣膰 pomy艣la艂em ze wzruszeniem i uciek艂em do sk艂adu, poniewa偶 plac
pustosza艂 przed nadchodz膮c膮 艂apank膮.
Telefonowa艂a narzeczona powiedzia艂 kierownik. By艂 w dobrym humorze, pod艣piewywa艂 pod rudym
w膮sem i zatacza艂 nogami taneczne p贸艂kola. Jedzie z Ochoty, ale nie mo偶e szybciej, bo wsz臋dzie 艂api膮. Pod
wiecz贸r b臋dzie.
Sucha, czubata urz臋dniczka rzuci艂a na mnie kr贸tkie, podszyte z艂o艣liwo艣ci膮 spojrzenie.
Pewnie zaczn膮 z nami jak z 呕ydami? Pan si臋 martwi?
Powinna da膰 sobie rad臋 rzek艂em do kierownika. Zzi膮b艂em na ko艣膰. Pogrzeba艂em kociub膮 w piecu i
do艂o偶y艂em torfu. Z otwartych drzwiczek buchn臋艂o dymem na ca艂膮 izb臋. Chyba w tym miesi膮cu wagon贸w
nie dostaniemy? Pewnie zrobi膮 szper臋 wagonow膮?
Kierownik skrzywi艂 si臋 niech臋tnie. Przysiad艂 na krze艣le i delikatnymi jak u pianisty palcami stuka艂 po
stole.
A co nam przyjdzie z tego, jak puszcz膮 wagony? rzek艂 z gorycz膮. In偶ynier boi si臋 trzyma膰 cement i
gips, wapno ma tylko dla Niemc贸w na roboty na Forcie Bema, to co pan chce? 呕eby艣my kwitli? Grochowskie
zak艂ady dosta艂y trzy wagony cementu, Borowik i Srebrny ma co dusza zapragnie, a my co? G膮siory, felc贸wki ,
grysiki, lepiki, maty trzcinowe!
Niech pan nie przesadza rzek艂a urz臋dniczka. Gdyby pogrzebali w szopach, toby to i owo...
Pewnie, 偶e to i owo! Bo kombinuj臋 na w艂asn膮 r臋k臋! Inaczej przyszed艂by kto do sk艂adu? Owszem,
sklepikarz odwa偶nik贸w po偶yczy膰!
Telefon zaterkota艂. Kierownik zakr臋ci艂 si臋 na krze艣le i chwyci艂 s艂uchawk臋 na p贸艂 sekundy przed ma艂膮
urz臋dniczk膮. Odda艂 mi j膮 z niem膮 gestykulacj膮.
Nasz samoch贸d szepn膮艂em zas艂aniaj膮c r臋k膮 tub臋. Co powiedzie膰?
Niech da pi臋膰dziesi膮t.
Fiinfzig rzek艂em do tuby. Abends?2 Niech b臋dzie wieczorem.
艢wietnie, chodzmy wobec tego co艣 zje艣膰 zatar艂 r臋ce kierownik.
Stara siedzia艂a nieporuszona na tapczanie, jak zap臋dzone w k膮t zwierz臋. Kierownik zakrz膮tn膮艂 si臋 po
pokoju, nastawi艂 bulion na maszynce i sprz膮tn膮艂 stolik.
Jak In偶ynier b臋dzie mia艂 mniej dochodu od nas, to raz wyrzuci t臋 siks臋, a dwa... no co, zdecydowa艂e艣
si臋 pan?
C贸偶 ja mam wobec pana? rzek艂em beznadziejnie. Wszystko wpakowali艣my w bimber. Wie pan,
jak to jest; troch臋 ksi膮偶ek si臋 kupi艂o, troch臋 艂ach贸w, i tak. Papier te偶 kosztowa艂.
A sprzeda pan chocia偶 te wiersze?
Nie wiem, czy sprzedam. Nie pisa艂em na sprzeda偶. To nie ceg艂a dziurawka ani nie smo艂a odpar艂em
ura偶ony.
Je偶eli dobre, to powinni kupowa膰 rzek艂 ugodowo kierownik, zagryzaj膮c bu艂k臋. Zbierzesz pan te
par臋 tysi臋cy do sp贸艂ki. Pan masz dobry 艂eb.
Stara zajada艂a powoli, ale z apetytem. Z艂oty masywny rz膮d z臋b贸w z lubo艣ci膮 zanurza艂 si臋 w mi臋kiszu bu艂ki.
Wpatrywa艂em si臋 w ich po艂ysk, oceniaj膮c instynktownie wag臋 i warto艣膰 ca艂ej szcz臋ki.
Trzasn臋艂y drzwi, wszed艂 klient. Pallotyn z s膮siedniego ko艣ci贸艂ka mia艂 rogowe okulary i u艣miechn膮艂 si臋
nie艣mia艂o. Powiadomiwszy
9
0 艂apance, zam贸wi艂 par臋 work贸w cementu oraz 偶贸艂ty grysik. Zap艂aci艂 z g贸ry samymi z艂ot贸wkami
powi膮zanymi w paczki.
Niech b臋dzie pochwalony rzek艂 i na艂o偶ywszy czarny kapelusz, wyszed艂, szeleszcz膮c sutann膮.
Na wieki wiek贸w odpar艂a urz臋dniczka. Zakr臋ci艂a piec
1 wytar艂a palce w skrawek gazety. Jak pan my艣li, co ta stara zrobi?
Kierownik znajdzie dla niej mieszkanie. Stara ma za grub膮 fors臋, 偶eby j膮 pu艣ci艂 z r膮k rzek艂em
p贸艂g艂osem.
Ale prychn臋艂a pogardliwie wi臋c pan nic nie wie? Kiedy kierownik wyszed艂, stara telefonowa艂a do
c贸rki. Nie mog膮 wyj艣膰 z getta. Ju偶 za p贸zno. Szpera na ca艂ego.
Stara pomartwi si臋 troch臋 i przestanie.
Bardzo by膰 mo偶e.
Otuli艂a si臋 w wytarte futro, umie艣ci艂a si臋 wygodniej na kozetce i powr贸ci艂a do ksi膮偶ki. Nie zdradza艂a ochoty
do dalszej konwersacji.
III
Wieczorami zostawa艂em w sk艂adzie sam w艣r贸d susz膮cych si臋 jak mokra bielizna ok艂adek tomu poetyckiego.
Apoloniusz wyci膮艂 je z papieru w formacie in folio , dopasowawszy do rozmiar贸w siatki r臋cznego powielacza,
kt贸ry wypo偶yczony mi do odbijania niezmiernie cennych komunikat贸w radiowych i warto艣ciowych rad
(wraz z wykresami), jak prowadzi膰 walki uliczne w wi臋kszych miastach, pos艂u偶y艂 r贸wnie偶 do druku wzniosie
metafizycznych heksametr贸w, wyra偶aj膮cych m贸j nieprzychylny stosunek do dm膮cego apokalip-tycznie
wiatru dziej贸w. Ok艂adka by艂a dwustronnie ozdobiona czarno-bia艂ymi winietami, przy u偶yciu rewelacyjnie
nowej techniki powielaczowej: pojedynczych kawa艂k贸w matrycy bia艂kowej, kt贸re nalepione na siatk臋 dawa艂y
bia艂e plamy, sama za艣 siatka plamy czarne. Spos贸b by艂 bardzo pomys艂owy, ale poch艂ania艂 zbyt wiele farby i
ok艂adki sch艂y ju偶 tydzie艅 bez rezultatu. Zdj膮艂em je wi臋c ostro偶nie ze sznur贸w, ob艂o偶y艂em w gruby pergamin,
zapakowa艂em ciasno i wsadzi艂em pod drewniany tapczan. Spuszczony do pod艂ogi koc zakrywa艂 zepsute
radio oczekuj膮ce na mechanika, walizeczkowy powielacz, p艂aski jak cygarnica, solidn膮 maszyn臋 do pisania
reming-ton zabran膮 z szopy, aby nie zmok艂a, oraz komplet publikacji pewnej organizacji imperialistycznej,
pozostawiony w sk艂adzie na przechowanie przez przyjaciela, kt贸ry mia艂 wynosi膰 si臋 z domu, a nie mia艂 si艂y
pozby膰 si臋 kolekcjonerskich i antykwariackich zami艂owa艅.
Wieczorami tak偶e, nie 偶a艂uj膮c grzbietu ani kolan, szorowa艂em pracowicie pod艂og臋, wyciera艂em st贸艂 i jako
tako okno, a kiedy uzna艂em, 偶e w pokoiku jest zacisznie i przytulnie jak w uchu, przykrywa艂em seledynowym
kloszem jarz膮cy si臋 grzybek i zamyka艂em troskliwie pok贸j, aby nabra艂 ciep艂a. Siadywa艂em zazwyczaj przy
piecu w kantorze. Robi艂em drobiazgowe notatki bibliograficzne, kt贸rymi wypycha艂em specjalne pud艂a,
zapisywa艂em na luznych karteczkach g艂臋bokie sentencje i trafne aforyzmy, kt贸re znalaz艂em w ksi膮偶kach, i
uczy艂em si臋 ich na pami臋膰. Tymczasem nadchodzi艂 zmierzch i zapr贸sza艂 karty ksi膮偶ki. Podnosi艂em oczy ku
drzwiom i czeka艂em na przyj艣cie Marii.
Za oknem 艣nieg traci艂 b艂臋kit, mieszaj膮c si臋 ze zmierzchem jak z szarym cementem. Wynios艂a 艣ciana
spalonego domu, zrudzia艂a jak wilgotna ceg艂a, nabieg艂a czerni膮, nieruchomia艂a, jakby milk艂a, bezg艂o艣ny wiatr
podnosi艂 znad toru k艂臋by r贸偶owego dymu, rwa艂 je na strz臋py i rzuca艂 na siniej膮ce niebiosa jak p艂atki 艣niegu
na przezroczyst膮 wod臋. Zwyk艂e przedmioty, grz膮ska jak zgni艂y melon g贸ra piasku firmowego, kr臋ta 艣cie偶ka,
brama, trotuary, mury i domy ulicy nik艂y
w mroku jak we wzbieraj膮cym przyp艂ywie. Zosta艂 tylko nieuchwytny szum, kt贸rym t臋tni najg艂臋bsza cisza,
gor膮cy puls, kt贸rym bije cia艂o cz艂owieka, i g艂ucha t臋sknota do przedmiot贸w i uczu膰, kt贸rych cz艂owiek nigdy
nie zazna.
Na podw贸rzu krz膮tali si臋 jeszcze ludzie. Woznica wynosi艂 z ciemnego wn臋trza szopy pakunki, jak z worka,
i ciska艂 je z rozmachem na platform臋. Na platformie sta艂 stary lasownik z rozkraczonymi nogami. Chwyta艂
ze st臋kaniem baga偶 i ubija艂 go fachowo na wozie, jakby uk艂ada艂 torby gipsu albo hydratyzowanego wapna. Z
wysi艂ku wypchn膮艂 j臋zykiem policzek.
Kierownik sta艂 za wozem przy starej. Uchwyci艂 si臋 deski przy wozie i paznokciem bezmy艣lnie od艂upywa艂
drzazg臋.
Ja tam nie wiem, jestem inaczej nauczony rzek艂 do starej gniewnie, wydymaj膮c wargi. Ale na m贸j
rozum nie nale偶a艂o tak od razu. Gdzie tu g艂owa? Gdzie rozum? Po co by艂 ten ca艂y k艂opot?
Stara przechyli艂a na rami臋 g艂ow臋 w kapeluszu z kwiatkami. Na ziemistych policzkach dosta艂a od mrozu
10
buraczanych wypiek贸w. Wargi jej dr偶a艂y z zimna. Z艂ote z臋by b艂yszcza艂y zza warg.
Niech bardzo uwa偶a przy pakowaniu powiedzia艂a ostro do lasownika. Twarz jej drga艂a przy ka偶dym
ciskanym pakunku, jakby to j膮 rzucano na platform臋. Niech Jasio wybaczy zwr贸ci艂a si臋 do kierownika
偶e mu sprawi艂am k艂opot. Jasiowi si臋 przecie偶 op艂aci艂o, prawda?
Co tam pani doktorowa ma my艣le膰 rzek艂 kierownik, wzruszaj膮c ramionami. Pieni膮dze, co je
wzi膮艂em, to da艂em na mieszkanie, a tych par臋 ciuch贸w, kt贸re pani doktorowa zostawi艂a u mnie, to zawsze
mo偶na... Ja tam si臋 od tego nie wzbogac臋.
Zgarbiona pod szar膮 艣cian膮 szopy stara przebiera艂a z zimna nogami w wytartych, przydeptanych
pantofelkach, poci膮ga艂a nosem i zwyczajem kr贸tkowidz贸w, mrugaj膮c zaczerwienionymi powiekami, patrzy艂a
na kierownika oczyma za艂zawionymi. Milcza艂a i u艣miecha艂a si臋.
Du偶o ich tam pani doktorowa obroni. I tak, i tak giemza
m贸wi艂 dalej kierownik patrz膮c w ziemi臋, na szprychy ko艂a i na b艂oto pod ko艂ami. Co, pani doktorowa
nie wie, jak b臋dzie? Zabij膮 spal膮, zniszcz膮, stratuj膮, i tyle. Nie lepiej 偶y膰? Ja tam wierz臋, 偶el przyjdzie taki
czas, kiedy cz艂owiekowi pozwol膮 spokojnie handlo-wa膰.
Pot臋偶ny diesel z przyczepk膮 wtoczy艂 si臋 w ulic臋, pluj膮c dymem, i podjecha艂 pod bram臋. Kierownik
u艣miechn膮艂 si臋 z ulg膮 i po艣pieszy艂 otwiera膰 drug膮 szop臋, ja za艣 podskoczy艂em prosto przez 艣nieg do bramy.
Traktor wepchn膮艂 si臋 zadem na przeciwleg艂y chodnik i jak 偶uk wype艂zn膮wszy przez rynsztok na podw贸rze,
podjecha艂 pod rozwart膮 szop臋. Z szoferki wyskoczy艂 kierowca w brudnym kom-binezonie i niemieckiej
fura偶erce zawadiacko osadzonej na kru-czych, l艣ni膮cych w艂osach.
Abend. Pi臋膰dziesi膮t? zapyta艂 i plasn膮wszy z rozmachem w r臋ce, wszed艂, ko艂ysz膮c biodrami, do szopy.
Rozejrza艂 si臋 z zainte-resowaniem po k膮tach.
O la, la! Wyprzedali艣cie wszystko? rzek艂, cmokn膮wszy ustami. Du偶y obr贸t, du偶y zysk. Ale teraz
o dziesi臋膰 z艂otych dro偶ej na worku. Po trzydzie艣ci pi臋膰?
Ten numer nie przejdzie rzek艂 kierownik, rozk艂adaj膮c r臋ce wymownym gestem.
Trzydzie艣ci dwa. Na rynku jest pi臋膰dziesi膮t pi臋膰 i dro偶ej
powiedzia艂 偶o艂nierz bez zniecierpliwienia.
Ma on ludzi do wy艂adowania? zapyta艂 mnie kierownik.
Trzeba bra膰.
Keine Leute roze艣mia艂 si臋 szeroko 偶o艂nierz. Mia艂 zdrowe, ko艅skie z臋by i b艂yszcz膮ce, starannie
wygolone policzki. Podszed艂 do przyczepki i rozsznurowawszy plandek臋, zakomenderowa艂: Mei-ne Herren,
raus! Prosz臋 was bardzo ausladen!2
Dwaj drzemi膮cy na workach cementu robotnicy odrzucili palta, kt贸rymi si臋 przykrywali, wyskoczyli
przera偶eni krzykiem z g艂臋bi auta i opu艣cili pokryw臋. Jeden wytacza艂 torby na kraw臋dz pod艂ogi; drugi chwyta艂
je r臋koma, przyciska艂 p艂aski worek do piersi, ni贸s艂 do magazynu i rzuca艂 z trzaskiem na pod艂og臋. Wyja艣ni艂em
mu, jak nale偶y uk艂ada膰 cement, wi膮偶膮c worki, by sterta nie przewali艂a si臋 k czortu.
Drzemi膮cy w szoferce pomagier kierowcy wychyli艂 si臋 z okienka.
Oni maj膮 si臋 po艣pieszy膰, Peter. Musimy zaraz dalej. Podpar艂 si臋 艂okciami i patrzy艂 sennie w g艂膮b szopy.
Z艂ota damska
bransoletka luzno zwisa艂a na przegubie. D艂onie mia艂 ow艂osione, twarz smag艂膮, czarn膮 od zarostu.
Pr臋dzej, pr臋dzej, du alte Slawe mrucza艂 przez z臋by. Napotkawszy moje badawcze spojrzenie,
u艣miechn膮艂 si臋 przyjaznie.
W szopie um膮czony cementem robotnik (jak kto nie umie obchodzi膰 si臋 z towarem, to zawsze przy
przenoszeniu porwie par臋 work贸w i narobi szkody) podni贸s艂 ku mnie srebrzyst膮, unurzan膮 w cemencie twarz
i zapyta艂 szeptem, udaj膮c, 偶e wierzchem d艂oni ociera oczy:
Jest pi臋膰 work贸w wi臋cej. Wezmie pan dzisiaj?
Po dwadzie艣cia mrukn膮艂em, nie ruszaj膮c wargami. Komm do kantoru. Obliczymy si臋 rzek艂em
do 偶o艂nierza. Zgasi艂 zapa艂k臋, przydepta艂 troskliwie podeszw膮. Zaci膮gn膮艂 si臋 z ochot膮 dymem. Nik艂y r贸偶owy
blask rozja艣ni艂 mu policzki i odbi艂 si臋 w oczach.
Funfzig sztuk? Pi臋膰dziesi膮t? pokaza艂 robotnikowi pi臋膰 rozczapierzonych palc贸w.
Jaja, chef, ja licz臋! Ani jednego wi臋cej! wykrzykn膮艂 gorliwie podawacz spod plandeki.
Furman ko艅czy艂 艂adowa膰 w贸z. Lasownik dobija艂 baga偶 i podci膮ga艂 sznury. Osznurowali platform臋 troskliwie
jak paczk臋 ze szk艂em. Znali si臋 na pakowaniu. Ukryli w 艣rodku rzeczy cenniejsze, sk贸rzane walizy i brezentowe
worki z bielizn膮, na wierzch za艣 i po bokach dali plecione kosze, sto艂ki, klekoc膮ce naczynia. Platforma sta艂a
11
niecierpliwie jak arka. Stara drepta艂a pod szop膮, trzymaj膮c r臋ce w mufce. Ujrzawszy przechodz膮cego z bliska
偶o艂nierza, przestraszy艂a si臋 i skry艂a za drzwi magazynu.
Przeprowadzka? zapyta艂 mimochodem szofer.
Przeprowadzka, oczywi艣cie, 偶e przeprowadzka, a c贸偶 by innego?
Niebo 艣cie艣nia艂o si臋, osiada艂o nad mrokiem bezszelestnie jak opadaj膮cy ptak. Bezlistne drzewo nad torem
szamota艂o si臋 z wiatrem zaciekle jak cz艂owiek, kt贸ry postanowi艂 si臋 nie da膰.
Wy ale 偶yjecie spokojnie rzek艂 z dobroduszn膮 pogard膮 偶o艂nierz. A nasi walcz膮 za wasz spok贸j.
Kierownik poprosi艂 siada膰. Rozmawia艂 przez telefon z 偶on膮.
Wi臋c uda艂 si臋 obiad czy nie? Buraczki nie. Wez kapust臋. U艣miechn膮艂 si臋 wyrozumiale. Dzieciak?
艢pi? Obudz go, ju偶 艣pi dwie godziny.
Ksi膮偶ek przyby艂o, co? rzek艂 偶o艂nierz, uchyliwszy drzwi do pokoju. O, jaki nastr贸j! Tylko patefon
nastawi膰! Panienka, co, panienka? Pokaza艂 palcem czerwony szlafrok na wieszaku. Obejrza艂 obrazy
Apoloniusza, 偶ebraczk臋 pod chropawym murem trzymaj膮c膮 za r膮czk臋 dziecko z wy艂upiastymi oczyma oraz
martw膮 natur臋 z 偶贸艂tym dzbankiem. Nani贸s艂 do pokoju b艂ota i smrodu 偶o艂nierskiego.
Kierownik wydoby艂 z portfelu paczk臋 starannie powi膮zanych banknot贸w i przeliczywszy modlitewnym
szeptem, poda艂 szoferowi.
Znowu 艣roda, nast臋pny tydzie艅, ja! zapyta艂 szofer.
Ist gut rzek艂 kierownik ist sehr gut. Widzi pan, panie Tadziku, gdyby cz艂owiek mia艂 w艂asny sk艂ad,
toby si臋 nie kry艂 z towarem. Przetrzyma艂by par臋 dni, zarobek pewny.
Urz臋dniczka zaraz poleci do In偶yniera.
Nie uwierzy, jak nic nie znajdzie... Odst膮pimy od r臋ki czerniakowskim zak艂adom. Ale i tak In偶ynier musi
by膰 dobrze z nami. Wpakowa艂 fors臋 w bocznic臋 i robi bokami powiedzia艂 che艂pliwie
kierownik.
Kombinuj pan kupi膰 t臋 bud臋. Ja, co b臋d臋 mia艂, do艂o偶臋.
A jak zupe艂nie zabroni膮 budowa膰?
Teraz te偶 zabraniaj膮, a ludzie buduj膮. Wy偶y膰 to pan wy偶yje z tego, co pan ma w szufladzie. Plac i szopy
zostan膮 na po wojnie. Jak znalaz艂. No, widzi pan, chodzmy odprowadzi膰 star膮.
Zapomnia艂a maszyny u pana powiedzia艂 kierownik. Od-czesa艂 d艂oni膮 w艂osy i z pewn膮 elegancj膮
na艂o偶y艂 czapk臋 tramwajar-sk膮. Na ulicy udawa艂 tramwajarza. Jezdzi艂 za darmo tramwajami i czu艂 si臋
bezpieczny przed 艂apank膮.
Maszyna przyda si臋 firmie.
Ja, ist gut. 呕o艂nierz przeliczy艂 pieni膮dze, schowa艂 je do kieszeni kombinezonu i u艣cisn膮wszy nam
serdecznie, ale nie wylewnie d艂o艅, wyszed艂, chrz臋szcz膮c butami.
Furman odj膮艂 koniowi worek z obrokiem, zapali艂 latarni臋, podczepi艂 j膮 pod wozem, zebra艂 w d艂onie lejce,
cmokn膮艂 uroczy艣cie i platforma, o艣wietlona pe艂gaj膮cym krwawo blaskiem jak karnawa艂owy pojazd, ruszy艂a,
skrzypi膮c, za bram臋, zanurzy艂a si臋 w ulic臋 jak w ocienion膮 alej臋.
Mi臋dzy purpurow膮 jak spieczone usta ko艂dr膮, 艣ci膮gni臋t膮 bia艂ym sznurkiem od firanki, a p臋katymi walizami,
zwini臋ta w k艂臋bek jak pies, siedzia艂a, podkuliwszy pod siebie nogi, stara 呕yd贸wka, nakryta z g贸ry blatem
uko艣nie przechylonego sto艂u, kt贸rego nogi niczym martwe kikuty stercza艂y ku niebu i podskakuj膮c wraz z
blatem za ka偶dym poruszeniem wozu, zdawa艂y si臋 m艣ciwie mu wygra偶a膰. Stara mia艂a oczy zamkni臋te, g艂ow臋
wtuli艂a w futrzany ko艂nierz, najwidoczniej drzema艂a. Par臋 obdartych dzieciak贸w pobieg艂o za platform膮 w
nadziei, 偶e uda si臋 co艣 ukra艣膰.
Ulica o偶ywa艂a wieczorem. Na granatowym niebie z艂oty ksi臋偶yc toczy艂 si臋 naprzeciw pierzastym ob艂okom
jak kr膮偶ek ananasa i metalicznym blaskiem opada艂 na dach ulicy, w zas艂ony mur贸w, na chrz臋szcz膮cy jak
srebrna blacha 艣nieg trotuaru. Przed szko艂膮 chodzi艂 dorodny 偶andarm, ca艂y niebieski od zmroku. Panny z
pralni przesuwa艂y si臋 pod fioletow膮 latarni膮 i znika艂y w cieniu spalonego domu. Od sklepikarza wychodzili
podochoceni policjanci na s艂u偶b臋 nocn膮. Dzwonek w odnawianym naszym cementem i wapnem ko艣ci贸艂ku
poczyna艂 艣wiegota膰 rado艣nie jak bawi膮ce si臋 dziecko, p艂osz膮c u艣pione na parapecie dzwonnicy go艂臋bie, kt贸re
z 艂opotem skrzyde艂 wzbija艂y si臋 nad wie偶臋 i jak p艂aty chryzantem sennie osuwa艂y si臋 na dach.
Traktor z cementem ostro偶nie wymin膮艂 do艂y na wapno i zatr膮biwszy na po偶egnanie, opu艣ci艂 podw贸rze.
Doskoczy艂em do przyczepki i wsadzi艂em pieni膮dze w wyci膮gni臋t膮 r臋k臋 robotnika.
Dziesi臋膰 by艂o, dziesi臋膰! krzykn膮艂. Plandeka zakry艂a si臋 za nim.
Ob艂atwili艣my dzie艅 rzek艂 kierownik, przepasuj膮c rzemieniem tramwajarski p艂aszcz. 艢ci膮gn膮艂 pas
12
rzetelnie, na si艂臋, gdy偶 lubi艂 wydawa膰 si臋 szczup艂ym. Zostajesz pan sam. Co艣 narzeczona nie przyje偶d偶a?
Boj臋 si臋 o ni膮 odpowiedzia艂em. Aapanka trwa ca艂y dzie艅. Musieli sporo na艂apa膰.
Co robi膰 westchn膮艂 ci臋偶ko kierownik. Narzeczona pewno nie mo偶e si臋 dosta膰 do pana.
W艂o偶y艂 do teczki kawa艂 mi臋sa, kt贸re wybra艂 na jutrzejszy obiad.
Czekaj pan, p贸jd臋 co艣 kupi膰 na kolacj臋. Je艣膰 si臋 chce po tym g艂upim dniu. Wyszli艣my na ulic臋,
zatrzaskuj膮c furtk臋. Niemiecki traktor zamyka艂 wylot ulicy, trz膮s艂 si臋 i dymi艂. Przechodnie gromadzili si臋
na chodniku i patrzyli na plac. Przy rynsztoku sta艂a platforma z betami. Woznica cierpliwie czeka艂 na wolny
przejazd.
Wiecz贸r zapada艂 coraz g艂臋bszy. Za czarnym pasem pola, nad srebrnym nurtem rzeki, kamienny most
napina艂 si臋 na tle nieba jak 艂uk. Na drugim brzegu czarna bry艂a miasta zapada艂a w grz膮sk膮 ciemno艣膰. Nad ni膮
wysokie s艂upy reflektor贸w wzbija艂y si臋 rt臋ciowym 艣wiat艂em w niebo, przekre艣la艂y je i jak ramiona marionetek
bezw艂adnie opada艂y wzd艂u偶 ziemi. 艢wiat na chwil臋 zw臋偶a艂 si臋 do jednej ulicy t臋tni膮cej jak otwarta 偶y艂a.
Z chrz臋stem, przy pe艂nych reflektorach, wali艂y jezdni膮 wypchane ludzmi ci臋偶ar贸wki, przelewaj膮c si臋 na
wybojach. Twarze ludzi ukazywa艂y si臋 spod brezentu bia艂e, jakby posypane m膮k膮, i jak zdmuchni臋te wiatrem
nik艂y w ciemno艣ci. Motocykle, obsadzone 偶o艂nierzami w he艂mach, wynurza艂y si臋 spod wiaduktu i trzepocz膮c
skrzyd艂em cienia jak potworne motyle, znika艂y z hukiem za samochodami. Dusz膮cy dym spalinowych
motor贸w s艂a艂 si臋 na jezdni. Kolumna sz艂a w stron臋 mostu.
Na艂apali pod cerkwi膮 rzek艂 za mn膮 sklepikarz. Po艂o偶y艂 mi ci臋偶ko r臋ce na ramionach. Bi艂o od niego
odorem w贸dki i 艣mierdzia艂o machork膮. 呕eby ich ziemia poch艂on臋艂a!
Zabieraj膮 si臋 do nas rzek艂 ponuro policjant z paskiem zapi臋tym s艂u偶bowo pod brod膮. Zdj膮艂 czapk臋
i otar艂 czo艂o r臋kawem. Czerwona pr臋ga, odci艣ni臋ta na 艂ysinie przez czapk臋, biela艂a na ch艂odzie. Ano, tak
doda艂 przez z臋by.
Ta 呕yd贸wka wyprowadza si臋 od was? szepn膮艂 konfidencjonalnie sklepikarz. Tak szybko?
Wyprowadza si臋 gdzie indziej.
To co b臋dzie z mieszkaniem? zaniepokoi艂 si臋 sklepikarz. Nachyli艂 si臋 do ucha. Ja ju偶 z ludzmi
gada艂em. Pan kierownik mia艂 dzisiaj da膰 zadatek.
To szukaj pan kierownika powiedzia艂em niecierpliwie
i otrz膮sn膮艂em jego 艂apy.
Przepraszam szepn膮艂 sklepikarz. 艢wiat艂o reflektora przejecha艂o po jego twarzy. Zamruga艂 powiekami,
op臋dzaj膮c si臋 od blasku. Reflektor o艣wietli艂 wn臋trze ulicy, twarz sklepikarza oblek艂a si臋w mrok.
Ona wraca do getta. Ma tam c贸rk臋, kt贸ra nie mo偶e si臋 wydosta膰.
No pewno rzek艂 z przekonaniem sklepikarz. Przynajmniej umrze z ni膮 jak cz艂owiek... westchn膮艂
ci臋偶ko i zapatrzy艂 si臋 w ulic臋.
Na zakr臋cie alei powsta艂 zator. Kolumna zatrzyma艂a si臋, samochody zbli偶y艂y si臋 do siebie. Pad艂y gard艂owe
nawo艂ywania. Motocykle wytoczy艂y si臋 zza aut i o艣wietli艂y reflektorami jezdni臋, tramwaje, trotuar i t艂um.
Reflektory prze艣lizn臋艂y si臋 po twarzach ludzkich jak po zbiela艂ych Ko艣ciach; zajrza艂y w czarne, 艣lepe okna
mieszka艅; ogarn臋艂y jarz膮c膮 si臋 zielonymi lampionami, zatrzyman膮 wp贸艂 taktu karuzel臋 z chwiej膮cymi si臋
na linach pstrokatymi ko艅mi na biegunach, 艂ab臋dziami o 艂agodnie wygi臋tych szyjach, drewnianymi autami,
rowerami; pomaca艂y g艂膮b placu ko艅skiego; otar艂y si臋 o namiot ogrodu zoologicznego z krokodylem, wilkiem i
wielb艂膮dem, zbada艂y wn臋trze tramwaj贸w stoj膮cych ze zgaszonymi 艣wiat艂ami, zawaha艂y si臋 na lewo i na prawo
jak g艂owa rozdra偶nionego w臋偶a, powr贸ci艂y do ludzi, o艣lepi艂y jeszcze raz oczy i skierowa艂y si臋 na auta.
Twarz Marii otoczona szerokim rondem czarnego kapelusza by艂a bia艂a jak wapno. Trupioblade, kredowe
d艂onie podnios艂a spazmatycznie ku piersiom jak w ge艣ci臋 po偶egnania. Sta艂a w aucie, wci艣ni臋ta w t艂um tu偶
przy 偶andarmie. Patrzy艂a z nat臋偶eniem w moj膮 twarzjak 艣lepa, prosto w reflektor. Porusza艂a wargami, jakby
chcia艂a zawo艂a膰. Zachwia艂a si臋, omal nie upad艂a. Samoch贸d zatrz膮s艂 si臋, zawarcza艂 i nagle szarpn膮艂. Nie
wiedzia艂em zupe艂nie, co robi膰.
Jak si臋 p贸zniej dowiedzia艂em, Mari臋,jako aryjsko-semickiego mischlinga, wywieziono wraz z transportem
偶ydowskim do os艂awionego obozu nad morzem, zagazowano w komorze krematoryj-nej, a cia艂o jej zapewne
przerobiono na myd艂o.
13
14
15
16
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
呕ycie i tw贸rczo艣膰 Tadeusza Borowskiego 呕ycie w okupowanej Warszawie na podstawie Po偶egnania z Mari膮Okupacyjna rzeczywisto艣膰 w 艣wietle opowiadania Po偶egnanie z Mari膮Po偶egnanie z Mari膮 streszczenieMaria Simma Moje prze偶ycia z duszami czysccowymiJose Maria Blanco White Intrigas VenecianasMaria Konopnicka DymOdcinek 39 Po偶egnanie Pikachuwi臋cej podobnych podstron