11 (464)






Henryk Sienkiewicz "Potop"








J臋zyk polski:
 
 Henryk Sienkiewicz 揚otop"






 
Gdy pan Jan Skrzetuski ze stryjecznym Stanis艂awem i panem Zag艂ob膮 po uci膮偶liwej drodze z puszczy przybyli wreszcie do Upity, pan Micha艂 Wo艂odyjowski ma艂o nie oszala艂 z rado艣ci, zw艂aszcza 偶e dawno ju偶 nie mia艂 o nich 偶adnej wie艣ci, o Janie za艣 my艣la艂, 偶e znajduje si臋 z chor膮gwi膮 kr贸lewsk膮, kt贸rej porucznikowa艂, na Ukrainie u hetman贸w.
Bra艂 ich te偶 z kolei w ramiona i wy艣ciskawszy, znowu 艣ciska艂 i r臋ce zaciera艂; a gdy mu powiedzieli, 偶e pod Radziwi艂艂em chc膮 s艂u偶y膰, uradowa艂 si臋 jeszcze bardziej na my艣l, 偶e niepr臋dko si臋 roz艂膮cz膮.
- Chwa艂a Bogu, 偶e do kupy si臋 zbieramy, starzy zbara偶czykowie - m贸wi艂.
- Cz艂owiek i do wojny wi臋ksz膮 ma ochot臋, gdy czuje konfident贸w ko艂o siebie.
- To by艂a moja my艣l - rzek艂 pan Zag艂oba - bo oni do kr贸la chcieli lecie膰... Ale ja powiedzia艂em: A czemu to nie mamy sobie z panem Micha艂em starych czas贸w przypomnie膰? Je艣li nam B贸g tak poszcz臋艣ci, jak z Kozakami i Tatarami szcz臋艣ci艂, to niejednego Szweda wkr贸tce mie膰 b臋dziem na sumieniu.
- B贸g wa艣ci natchn膮艂 t膮 my艣l膮! - rzek艂 pan Micha艂.
- Ale to mi dziwno - rzek艂 Jan - 偶e艣cie o Uj艣ciu i o wojnie ju偶 wiedzieli. Stanis艂aw ostatnim ko艅skim tchem do mnie przyjecha艂, a my tak samo tu jechali my艣l膮c, 偶e pierwsi b臋dziem nieszcz臋艣cie zwiastowa膰.
- Musia艂a przez 呕yd贸w wie艣膰 tutaj przyj艣膰 - rzek艂 Zag艂oba - bo oni zawsze wszystko najpierwsi wiedz膮 i taka mi臋dzy nimi korespondencja, 偶e jak kt贸ren rano kichnie w Wielkopolsce, to ju偶 wieczorem m贸wi膮 mu na 呕mudzi i na Ukrainie: 揘a zdrowie!"
- Nie wiem, jak to by艂o, ale od dw贸ch dni wiemy - rzek艂 pan Micha艂 i konsternacja tu okrutna... Pierwszego dnia jeszcze艣my nie bardzo wierzyli, ale drugiego ju偶 nikt nie negowa艂... Co wi臋cej wam powiem: jeszcze wojny nie by艂o, a rzek艂by艣, ptaki o niej 艣piewa艂y w powietrzu, bo wszyscy naraz i bez powodu pocz臋li o niej gada膰. Nasz ksi膮偶臋 wojewoda musia艂 si臋 te偶 jej spodziewa膰 i co艣 przed innymi wiedzie膰, bo si臋 kr臋ci艂 jak mucha w ukropie i w ostatnich czasach do Kiejdan przylecia艂. Zaci膮gi od dw贸ch miesi臋cy z jego rozkazu czyniono. Zaci膮ga艂em ja, Stankiewicz i niejaki Kmicic, chor膮偶y orsza艅ski, kt贸ren jako s艂ysza艂em, ju偶 gotowiu艣k膮 chor膮giew do Kiejdan odprowadzi艂. Ten si臋 najpierwej z nas wszystkich uwin膮艂...
- Znasz 偶e ty, Michale, dobrze ksi臋cia wojewod臋 wile艅skiego? - pyta艂 Jan.
- Jak go nie mam zna膰, kiedym ca艂膮 wojn臋 tera藕niejsz膮 pod jego komend膮 odbywa艂.
- Co wiesz o jego zamys艂ach? Zacny to pan?
- Wojownik jest doskona艂y; kto wie, czy po 艣mierci ksi臋cia Jeremiego w Rzeczypospolitej nie najwi臋kszy... Pobili go, prawda, teraz, ale mia艂 sze艣膰 tysi臋cy wojska na o艣mdziesi膮t... Pan podskarbi i pan wojewoda witebski okrutnie go za to pot臋piaj膮 m贸wi膮c, i偶 przez pych臋 to z tak ma艂膮 si艂膮 si臋 porwa艂 na ow膮 niezmiern膮 pot臋g臋, a偶eby si臋 z nimi wiktori膮 nie dzieli膰. B贸g raczy wiedzie膰, jak by艂o... Ale stawa艂 m臋偶nie i sam 偶ycia nie szcz臋dzi艂... A ja, kt贸rym na wszystko patrzy艂, tyle tylko powiem, i偶 gdyby mia艂 dosy膰 wojska i pieni臋dzy, noga nieprzyjacielska by z tego kraju nie usz艂a. Tak my艣l臋, 偶e szczerze on si臋 teraz we藕mie do Szwed贸w i pewno ich tu nie b臋dziem czeka膰, ale do Inflant ruszymy.
- Z czego偶 to suponujesz?
- Z dw贸ch powod贸w: raz, 偶e ksi膮偶臋 b臋dzie chcia艂 reputacj臋 sw膮, nieco po cybichowskiej bitwie zachwian膮, poprawi膰, a po wt贸re, 偶e wojn臋 kocha...
- Tak jest - rzek艂 Zag艂oba - znam ja go z dawna, bo艣my razem w szko艂ach byli i pensa za niego odrabia艂em. Zawsze si臋 kocha艂 w wojnie i dlatego lubi艂 ze mn膮 lepiej ni偶 z innymi kompani臋 trzyma膰, bom ja tak偶e wola艂 konia i dzidk臋 ni偶 艂acin臋.
- Z pewno艣ci膮, 偶e to nie wojewoda pozna艅ski, z pewno艣ci膮, 偶e to zgo艂a inny cz艂owiek - rzek艂 pan Stanis艂aw Skrzetuski.
Wo艂odyjowski pocz膮艂 go wypytywa膰 o wszystko, co si臋 pod Uj艣ciem zdarzy艂o, i za czupryn臋 si臋 targa艂 s艂uchaj膮c opowiadania; wreszcie, gdy pan Stanis艂aw sko艅czy艂, rzek艂:
- Masz waszmo艣膰 s艂uszno艣膰! Nasz Radziwi艂艂 do takich rzeczy niezdolny. Pyszny on jak diabe艂 i zdaje mu si臋, 偶e w ca艂ym 艣wiecie wi臋kszego rodu od radziwi艂艂owskiego nie ma, prawda! Oporu on nie znosi, prawda-i na pana podskarbiego Gosiewskiego, zacnego cz艂eka, o to zagniewan, 偶e ten nie skacze, jak mu Radziwi艂艂y zagraj膮. Na kr贸la jegomo艣ci tak偶e krzyw, 偶e mu bu艂awy wielkiej litewskiej do艣膰 pr臋dko nie da艂... Wszystko to prawda, jak i to, 偶e woli w bezecnych b艂臋dach kalwi艅skich 偶y膰 ni偶 do prawdziwej wiary si臋 nawr贸ci膰; 偶e katolik贸w, gdzie mo偶e, ci艣nie; 偶e zbory heretykom stawia... Ale za to przysi臋gn臋, 偶e wola艂by ostatni膮 kropl臋 swojej pysznej krwi wytoczy膰 ni偶 tak膮 kapitulacj臋, jak pod Uj艣ciem, podpisa膰... B臋dziem mieli wojny w br贸d, bo nie skryba, ale wojownik b臋dzie nam hetmani艂.
- W to mi graj! - rzek艂 Zag艂oba. - Niczego wi臋cej nie chcemy. Pan Opali艅ski skryba, i zaraz si臋 pokaza艂o, do czego zdatny... Najpodlejszy to gatunek ludzi! Ka偶dy z nich niech jeno pi贸ro z kupra g臋si wyci膮gnie, to zaraz my艣li, 偶e wszystkie rozumy pojad艂... i taki syn innym przymawia, a jak przyjdzie do szabli, to go nie masz. Sam za m艂odu rytmy uk艂ada艂em, 偶eby bia艂og艂owskie serca kaptowa膰, i by艂bym pana Kochanowskiego w kozi r贸g z jego fraszkami zap臋dzi艂, ale potem 偶o艂nierska natura wzi臋艂a g贸r臋.
- Przy tym jeszcze i to wam powiem - rzek艂 Wo艂odyjowski -偶e skoro si臋 tu szlachta ruszy, to si臋 kupa ludzi zbierze, byle pieni臋dzy nie zabrak艂o, bo to rzecz najwa偶niejsza.
- Na Boga, nie chc臋 pospolitak贸w! - zakrzykn膮艂 pan Stanis艂aw. - Jan i jegomo艣膰 pan Zag艂oba znaj膮 ju偶 m贸j sentyment, a waszmo艣ci powiem, 偶e wol臋 by膰 ciur膮 w regularnej chor膮gwi ni偶 hetmanem nad ca艂ym pospolitym ruszeniem.
- Tutejszy lud m臋偶ny - odrzek艂 pan Wo艂odyjowski - i bardzo sprawny. Mam tego przyk艂ad z mego zaci膮gu. Nie mog艂em pomie艣ci膰 wszystkich, kt贸rzy si臋 garn臋li, a mi臋dzy tymi, kt贸rych przyj膮艂em, nie masz i jednego takiego, co by poprzednio nie s艂u偶y艂. Poka偶臋 wa艣ciom t臋 chor膮giewk臋 i upewniam, 偶e gdyby艣cie nie wiedzieli ode mnie, to by艣cie nie poznali, 偶e to nie starzy 偶o艂nierze. Ka偶den bity i kuty w ogniu jak stara podkowa, a w szyku stoj膮 jako triarii rzymscy. Nie p贸jdzie z nimi tak 艂atwo Szwedom jak pod Uj艣ciem z Wielkopolanami.
- Mam nadziej臋, 偶e to B贸g wszystko jeszcze odmieni - rzek艂 Skrzetuski.
- M贸wi膮, 偶e Szwedzi dobrzy pacho艂kowie, ale przecie nigdy nie mogli naszym wojskom komputowym wytrzyma膰. Bili艣my ich zawsze - to ju偶 wypr贸bowana rzecz - bili艣my ich nawet wtedy, gdy im przywodzi艂 najwi臋kszy wojownik, jakiego kiedykolwiek mieli.
- Co prawda, to okrutniem ciekawy, co te偶 umiej膮 - odpowiedzia艂 pan Wo艂odyjowski - i gdyby nie to, 偶e dwie inne wojny jednocze艣nie ojczyzn臋 gn臋bi膮, wcale bym si臋 o t臋 szwedzk膮 nie rozgniewa艂. Pr贸bowali艣my i Turk贸w, i Tatar贸w, i Kozak贸w, i B贸g wie nie kogo - godzi si臋 teraz Szwed贸w popr贸bowa膰. W Koronie z tvm tylko mo偶e by膰 k艂opot, 偶e wszystkie wojska z hetmanami na Ukrainie zaj臋te. Ale tu, widz臋 ju偶, co si臋 stanie. Oto ksi膮偶臋 wojewoda dotychczasow膮 wojn臋 panu podskarbiemu Gosiewskiemu, hetmanowi polnemu, zostawi, a sam si臋 Szwedami szczerze zajmie. Ci臋偶ko b臋dzie, prawda! Wszelako miejmy nadziej臋, 偶e Pan B贸g
pomo偶e.
- Jed藕my tedy nie mieszkaj膮c do Kiejdan! - rzek艂 pan Stanis艂aw.
- Dosta艂em te偶 rozkaz, 偶eby chor膮giew mie膰 w pogotowiu, a samemu si臋, w trzech dniach w Kiejdanach stawi膰 - odpowiedzia艂 pan Micha艂. - Ale musz臋 te偶 wa艣ciom ten ostatni rozkaz pokaza膰, bo ju偶 z niego znaczno, 偶e tam ksi膮偶臋 wojewoda my艣li o Szwedach.
To rzek艂szy pan Wo艂odyjowski otworzy艂 kluczem sepecik stoj膮cy pod oknem na 艂awie, wydoby艂 z niego papier z艂o偶ony na dwoje i rozwin膮wszy pocz膮艂 czyta膰 :
揗o艣ci panie Wo艂odyjowski, pu艂kowniku!
Z wielk膮 rado艣ci膮 odczytali艣my raport Waszmo艣ci, 偶e chor膮giew ju偶 na nogach i w ka偶dej chwili mo偶e w poch贸d ruszy膰. Trzymaj j膮 Wa膰pan w czujno艣ci i pogotowiu, bo przychodz膮 tak ci臋偶kie czasy, jakich jeszcze nie bywa艂o, sam za艣 przybywaj jak najspieszniej do Kiejdan, gdzie go niecierpliwie oczekiwa膰 b臋dziemy. Gdyby Waszmo艣ci dochodzi艂y jakie wie艣ci -tym nie wierz, a偶 wszystko z naszych ust us艂yszysz. Post膮pimy tak, jak nam B贸g i sumienie nakazuje, bez uwagi na to, co z艂o艣膰 i nie偶yczliwo艣膰 ludzka mo偶e na nas wymy艣li膰. Ale zarazem cieszymy si臋, i偶 nadchodz膮 takie terminy, w kt贸rych poka偶e si臋 dowodnie, kto jest szczerym i prawdziwym przyjacielem radziwi艂艂owskiego domu i kto nawet in rebus adversiss s艂u偶y膰 mu got贸w. Kmicic, Niewiarowski i Stankiewicz przyprowadzili tu ju偶 swoje chor膮gwie; waszmo艣cina niech w Upicie zostanie, bo tam mo偶e by膰 potrzebna, a mo偶e przyjdzie wam ruszy膰 na Podlasie pod komend膮 brata mojego stryjecznego, ja艣nie o艣wieconego ksi臋cia Bogus艂awa, koniuszego litewskiego, kt贸ry tam znaczn膮 parti臋 naszych si艂 ma pod sob膮. O tym wszystkim dowiesz si臋 dok艂adnie z ust naszych -tymczasem za艣 polecamy wierno艣ci waszej pilne rozkaz贸w spe艂nienie i oczekujemy ci臋 w Kiejdanach.
Janusz Radziwi艂艂,
ksi膮偶臋 na Bir偶ach i Dubinkach,
wojewoda wile艅ski, hetman w. litewski."
- Tak jest! widoczna ju偶 z tego listu nowa wojna ! - rzek艂 Zag艂oba.
- A 偶e ksi膮偶臋 pisze, i偶 post膮pi, jak mu B贸g i sumienie nakazuje, to znaczy, 偶e b臋dzie bi艂 Szweda - doda艂 pan Stanis艂aw.
- Dziwno mi tylko to - rzek艂 Jan Skrzetuski - 偶e pisze o wierno艣ci dla radziwi艂艂owskiego domu, nie dla ojczyzny, kt贸ra wi臋cej od Radziwi艂艂贸w znaczy i pilniejszego ratunku potrzebuje.
- To taka ich pa艅ska maniera - odpar艂 Wo艂odyjowski - cho膰 i mnie si臋 to zaraz nie spodoba艂o, bo膰 i ja ojczy藕nie, nie Radziwi艂艂om s艂u偶臋.
- A kiedy艣 ten list odebra艂? - pyta艂 Jan.
- Dzi艣 rano i w艂a艣nie po po艂udniu chcia艂em ruszy膰. Wy si臋 przez ten wiecz贸r wywczasujecie po podr贸偶y, a ja jutro pewnie wr贸c臋 i zaraz z chor膮gwi膮 ruszymy, gdzie nam ka偶膮.
- Mo偶e na Podlasie? - rzek艂 Zag艂oba.
- Do ksi臋cia koniuszego! - powt贸rzy艂 pan Stanis艂aw.
- Ksi膮偶臋 koniuszy Bogus艂aw tak偶e teraz w Kiejdanach - odpar艂 Wo艂odyjowski. - Ciekawa to persona i pilnie mu si臋 przypatrujcie. Wojownik wielki i rycerz jeszcze wi臋kszy, ale nie masz w nim za grosz Polaka. Z cudzoziemska si臋 nosi i po niemiecku albo zgo艂a po francusku gada, jakoby kto orzechy gryz艂, kt贸rej mowy godzin臋 mo偶esz s艂ucha膰 i nic nie wyrozumiesz.
- Ksi膮偶臋 Bogus艂aw pod Beresteczkiem pi臋knie sobie poczyna艂 - rzek艂 Zag艂oba - i poczet pi臋kny niemieckiej piechoty wystawi艂.
- Ci, co go bli偶ej znaj膮, nie bardzo go chwal膮 - m贸wi艂 dalej Wo艂odyjowski - bo si臋 jeno w Niemcach i Francuzach kocha, co nie mo偶e inaczej by膰, gdy偶 si臋 z Niemkini rodzi, elektor贸wny brandenburskiej, za kt贸r膮 ojciec jego nieboszczyk nie tylko 偶e wiana 偶adnego nie wzi膮艂, ale jak to wida膰 - u tych ksi膮偶膮tek chuda fara, jeszcze dop艂aci膰 musia艂. Ale Radziwi艂艂om chodzi o to, by w Rzeszy Niemieckiej, kt贸rej s膮 ksi膮偶臋tami, suffragiamieli, i dlatego radzi
z Niemcami si臋 艂膮cz膮. Powiada艂 mi o tym pan Sakowicz, dawny s艂uga ksi臋cia Bogus艂awa, kt贸remu ten starostwo oszmia艅skie pu艣ci艂. On i pan Niewiarowski, pu艂kownik, bywali z ksi臋ciem Bogus艂awem za granic膮 po r贸偶nych zamorskich krajach i zawsze mu za 艣wiadk贸w do pojedynk贸w s艂ugiwali.
- Tyle偶 to on pojedynk贸w odbywa艂? - pyta艂 Zag艂oba.
- Ile ma w艂os贸w na g艂owie! R贸偶nych on tam ksi膮偶膮t i graf贸w zagranicznych, francuskich i niemieckich, si艂a poszczerbi艂, bo to, m贸wi膮, cz艂ek bardzo zapalczywy a m臋偶ny i o lada s艂owo na pole wyzywa.
Pan Stanis艂aw Skrzetuski rozbudzi艂 si臋 z zamy艣lenia i rzek艂:
- S艂ysza艂em i ja o ksi臋ciu Bogus艂awie, bo to od nas do elektora niedaleko, u kt贸rego on ci膮gle przesiaduje. Pami臋tam i to jeszcze, co ojciec wspomina艂, 偶e jak si臋 rodzic ksi臋cia Bogus艂awa z elektor贸wn膮 偶eni艂, to ludzie sarkali, 偶e tak wielki dom jak radziwi艂艂owski z obcymi si臋 艂膮czy, ale bogdaj偶e lepiej si臋 sta艂o, gdy偶 teraz elektor, jako radziwi艂艂owski koligat, tym 偶yczliwszy powinien by膰 Rzeczypospolitej, a od niego teraz si艂a zale偶y. To, co waszmo艣膰 powiadasz, 偶e u nich chuda fara, to tak nie jest. Pewnie, 偶e gdyby kto Radziwi艂艂贸w wszystkich sprzeda艂, to by za nich elektora z ca艂ym ksi臋stwem kupi艂, ale dzisiejszy kurfirst Fryderyk Wilhelm zebra艂 ju偶 niema艂o grosza i ma dwadzie艣cia tysi臋cy wojska bardzo porz膮dnego, z kt贸rym 艣mia艂o m贸g艂by si臋 Szwedom zastawi膰, co jako lennik Rzeczypospolitej powinien uczyni膰, je艣li Boga ma w sercu i pami臋ta wszystkie dobrodziejstwa, kt贸re Rzeczpospolita jego domowi 艣wiadczy艂a.
- Zali on to uczyni? - pyta艂 Jan.
- Czarna by艂aby to niewdzi臋czno艣膰 i wiaro艂omstwo z jego strony, gdyby inaczej post膮pi艂! - odpar艂 Stanis艂aw.
- Ci臋偶ko to na wdzi臋czno艣膰 cudz膮 liczy膰, a zw艂aszcza na heretyck膮 - rzek艂 pan Zag艂oba. - Pami臋tam jeszcze wyrostkiem tego waszego kurfirsta, zawsze to mruk by艂, rzek艂by艣: ci膮gle s艂ucha艂, co mu diabe艂 do ucha szepce. Powiedzia艂em mu to w oczy, gdy艣my z panem Koniecpolskim nieboszczykiem w Prusach byli. Taki on luter, jak i kr贸l szwedzki. Daj Bo偶e, 偶eby si臋 jeszcze ze sob膮 przeciw Rzeczypospolitej nie sprzymierzyli...
- Wiesz co, Michale? - rzek艂 nagle Jan. - Nie b臋d臋 dzi艣 wypoczywa艂, ale pojad臋 z tob膮 do Kiejdan. Teraz nocami lepiej jecha膰, bo we dnie upa艂, a pilno mi ju偶 wyj艣膰 z niepewno艣ci. Na wypoczynek b臋dzie czas, bo pewnie ksi膮偶臋 jutro jeszcze nie ruszy.
- Tym bardziej 偶e chor膮giew kaza艂 w Upicie zatrzyma膰 - odrzek艂 pan Micha艂.
- Dobrze m贸wicie! - zawo艂a艂 pan Zag艂oba - pojad臋 i ja!
- To jed藕my wszyscy razem - doda艂 Stanis艂aw.
- Akurat na jutro rano b臋dziemy w Kiejdanach - rzek艂 pan Wo艂odyjowski - a w drodze i na kulbakach mo偶na si臋 s艂odko przedrzema膰.
We dwie godzin p贸藕niej, podjad艂szy i podpiwszy nieco, ruszyli rycerze w podr贸偶 i jeszcze przed zachodem s艂o艅ca stan臋li w Krakinowie.
Przez drog臋 opowiada艂 im pan Micha艂 o okolicy, o s艂awnej szlachcie lauda艅skiej, o Kmicicu i o wszystkim, co si臋 od pewnego czasu darzy艂o. Przyzna艂 si臋 i do afektu swego dla panny Billewicz贸wny, nieszcz臋艣liwego jak zwykle.
- Ca艂a rzecz, 偶e wojna bliska - m贸wi艂 - bo inaczej srodze bym si臋 martwi艂, gdy偶 czasem my艣l臋, 偶e takie to ju偶 moje nieszcz臋艣cie i 偶e chyba przyjdzie mi i umrze膰 w kawalerskim stanie.
- Nie stanie ci si臋 krzywda - rzek艂 pan Zag艂oba - bo zacny to jest stan i Bogu mi艂y. Umy艣li艂em te偶 trwa膰 w nim do ko艅ca 偶ycia. Czasem i 偶al, 偶e nie b臋dzie komu s艂awy i imienia przekaza膰, bo chocia偶 mi艂uj臋 dzieci Jana jak swoje, wszelako Skrzetuscy to nie Zag艂obowie.
- O niecnoto! - rzek艂 Wo艂odyjowski. -Take艣 si臋 wa膰pan wcze艣nie z tym postanowieniem wybra艂, jak wilk, kt贸ren 艣lubowa艂 owiec nie dusi膰, gdy mu wszystkie z臋by wypad艂y.
- A nieprawda! - rzek艂 Zag艂oba. - Nie tak to dawno, panie Michale, jake艣my ze sob膮 na elekcji w Warszawie byli. Za kim偶e si臋 wszystkie podwiki ogl膮da艂y, je艣li nie za mn膮?... Pami臋tasz, jake艣 to narzeka艂, 偶e na ciebie 偶adna i nie spojrzy? Ale je艣li tak膮 masz ochot臋 do stanu ma艂偶e艅skiego, to si臋 nie martw. Przyjdzie i twoja kolej. Na nic tu szukanie i w艂a艣nie wtedy znajdziesz, kiedy nie b臋dziesz szuka艂. Teraz czasy wojenne i si艂a zacnych kawaler贸w co rok ginie. Niech jeno jeszcze i ta szwedzka wojna potrwa, to dziewki do reszty staniej膮 i b臋dziemy je na tuziny na jarmarkach kupowali.
- Mo偶e i mnie zgin膮膰 przyjdzie - rzek艂 pan Micha艂. - Do艣膰 mam tego ko艂atania si臋 po 艣wiecie. Nigdy wa艣ciom tego nie zdo艂am wypowiedzie膰, jak zacna jest i urodziwa panna ta Billewicz贸wna. By艂by j膮 cz艂owiek mi艂owa艂 i ho艂ubi艂 jakby co najlepszego... Nie! musieli diabli przynie艣膰 tego Kmicica... Chyba on jej co艣 zada艂, nie mo偶e inaczej by膰, bo gdyby nie to, pewnie by mnie nie przep臋dzi艂a. Ot, patrzcie! W艂a艣nie tam zza g贸rki Wodokty wida膰, ale w domu nie masz nikogo, bo ona pojecha艂a B贸g wie gdzie... Moje to by艂oby schronisko; niechbym by艂 tu 偶ywota dokona艂...Nied藕wied藕 ma sw贸j bar艂贸g, wilk swoj膮 jam臋, a ja, ot! jeno t臋 szkap臋 i t臋 kulbak臋, na kt贸rej siedz臋...
- To widz臋, 偶e ci臋 jak cier艅 zak艂u艂a? - rzek艂 pan Zag艂oba.
- Pewnie, 偶e jak sobie wspomn臋 albo, mimo przeje偶d偶aj膮c, Wodokty zobacz臋, to mi jeszcze 偶al... Chcia艂em klin klinem wybi膰 i pojecha艂em do pana Schyllinga, kt贸ry ma c贸rk臋 bardzo urodziw膮. Raz j膮 w drodze z daleka widzia艂em i okrutnie mi w oko wpad艂a. Pojecha艂em tedy - i c贸偶 wa膰pa艅stwo powiecie? - ojcam w domu nie zasta艂, a panna Kachna my艣la艂a, 偶e to nie pan Wo艂odyjowski, tylko pacho艂ek pana Wo艂odyjowskiego przyjecha艂...
Takem ten afront wzi膮艂 do serca, 偶em si臋 tam wi臋cej nie pokaza艂. Zag艂oba pocz膮艂 si臋 艣mia膰.
- Bodaj偶e ci臋, panie Michale! Ca艂a rzecz w tym, 偶eby艣 znalaz艂 偶on臋 tak nikczemnej urody, jak sam jeste艣. A gdzie si臋 to ona bestyjka podzia艂a, co to przy ksi臋偶nie Wi艣niowieckiej respektow膮 by艂a, z kt贸r膮 to nieboszczyk pan Podbipi臋ta - Panie, 艣wie膰 nad jego dusz膮 - mia艂 si臋 偶eni膰? Ta mia艂a urod臋 w sam raz dla ciebie, bo istna to by艂a pestka, cho膰 jej si臋 oczy okrutnie 艣wieci艂y.
- To Anusia Borzobohata-Krasie艅ska - rzek艂 pan Jan Skrzetuski. - Wszyscy艣my si臋 w niej swego czasu kochali i Micha艂 tak偶e. B贸g raczy wiedzie膰, co si臋 z ni膮 teraz dzieje.
- 呕eby j膮 tak odszuka膰 a pocieszy膰! - rzek艂 pan Micha艂. - Jake艣cie j膮 wspomnieli, a偶 mi si臋 ciep艂o ko艂o serca uczyni艂o. Najzacniejsza to by艂a dziewka. B贸g by mi da艂 j膮 spotka膰!... Ej, dobre to by艂y dawne 艂ubnia艅skie czasy, ale si臋 ju偶 nigdy nie wr贸c膮. Nie b臋dzie te偶 ju偶 chyba nigdy takiego wodza, jak by艂 nasz ksi膮偶臋 Jeremi. Cz艂owiek wiedzia艂, 偶e po ka偶dym spotkaniu wiktoria nast膮pi. Radziwi艂艂 wielki wojownik, ale nie taki, i ju偶 nie z tym sercem mu si臋 s艂u偶y, bo on i tego ojcowskiego afektu dla 偶o艂nierzy nie ma, i do konfidencji nie dopuszcza, maj膮c si臋 za jakowego艣 monarch臋, cho膰 przecie Wi艣niowieccy nie gorsi byli od Radziwi艂艂贸w.
- Mniejsza z tym - rzek艂 Jan Skrzetuski. - W jego r臋ku teraz zbawienie ojczyzny, a 偶e got贸w za ni膮 偶ycie odda膰, niech mu B贸g b艂ogos艂awi.
Tak to rozmawiali rycerze jad膮c w艣r贸d nocy i to dawne sprawy wspominali, to m贸wili o tera藕niejszych ci臋偶kich. czasach, w kt贸rych trzy wojny naraz zwali艂y si臋 na Rzeczpospolit膮.
P贸藕niej zabrali si臋 do pacierzy wieczornych i do odmawiania litanii, a gdy j膮 sko艅czyli, sen ich zmorzy艂 i zacz臋li drzema膰 i kiwa膰 si臋 na kulbakach.
Noc by艂a pogodna, ciep艂a, gwiazdy migota艂y tysi膮cami na niebie; oni, jad膮c noga za nog膮, spali smaczno, a偶 dopiero, gdy pocz臋艂o 艣wita膰, zbudzi艂 si臋 pierwszy pan Micha艂.
- Mo艣ci panowie, otw贸rzcie oczy, Kiejdany ju偶 wida膰! - zakrzykn膮艂.
- Co? h臋? - rzek艂 Zag艂oba. - Kiejdany? gdzie?
- A ot, tam ! Wie偶e wida膰.
- Zacne jakie艣 miasto - rzek艂 Stanis艂aw Skrzetuski.
- Bardzo zacne - odpowiedzia艂 Wo艂odyjowski - i po dniu jeszcze lepiej si臋 waszmo艣ciowie o tym przekonacie.
- Wszak偶e to dziedzictwo ksi臋cia wojewody?
- Tak jest. Przedtem by艂o Kiszk贸w, od kt贸rych je ojciec tera藕niejszego ksi臋cia otrzyma艂 w posagu za Ann膮 Kiszczank膮, c贸rk膮 wojewodzica witebskiego. W ca艂ej 呕mudzi nie masz tak porz膮dnego miasta, bo Radziwi艂艂owie 呕yd贸w nie puszczaj膮, chyba za osobnym pozwoleniem. Miody tu s艂awne.
Zag艂oba przetar艂 oczy.
- A to jacy艣 grzeczni ludzie tu mieszkaj膮. Co to za okrutn膮 budowl臋 wida膰 tam na podniesieniu?
- To zamek 艣wie偶o zbudowany, ju偶 za panowania Janusza.
- Obronny?
- Nie, ale rezydencja wspania艂a. Nie czyniono go warownym, bo nieprzyjaciel nigdy nie zachodzi艂 w te strony od czas贸w krzy偶ackich. Ten spiczasty szczyt, kt贸ry tam w 艣rodku miasta widzicie, to od ko艣cio艂a farnego. Krzy偶acy go wznie艣li jeszcze za czas贸w poga艅skich, p贸藕niej by艂 kalwinom oddany, ale go ksi膮dz Kobyli艅ski znowu dla katolik贸w wyprocesowa艂 od ksi臋cia
Krzysztofa.
- To i chwa艂a Bogu!
Tak rozmawiaj膮c dojechali bli偶ej do pierwszych domk贸w przedmie艣cia.
Tymczasem stawa艂o si臋 coraz ja艣niej na 艣wiecie i s艂o艅ce poczyna艂o wschodzi膰. Rycerze przygl膮dali si臋 z ciekawo艣ci膮 nie znanemu miastu, a pan Wo艂odyjowski dalej opowiada艂:
- To jest ulica 呕ydowska, w kt贸rej mieszkaj膮 ci z 呕yd贸w, kt贸rzy maj膮 pozwolenie. Jad膮c t臋dy, dostaniem si臋 a偶 na rynek. Oho! ju偶 ludzie budz膮 si臋 i poczynaj膮 z dom贸w wychodzi膰. Patrzcie! si艂a koni przed ku藕niami i czelad藕 nie w barwach radziwi艂艂owskich. Musi by膰 jaki zjazd w Kiejdanach. Pe艂no tu zawsze szlachty i pan贸w, a czasem a偶 z obcych kraj贸w przyje偶d偶aj膮, bo to jest stolica heretyk贸w ze wszystkiej 呕mudzi, kt贸rzy tu pod os艂on膮 Radziwi艂艂贸w bezpiecznie swoje gus艂a i praktyki zabobonne odprawiaj膮. Ot, i rynek! Uwa偶cie, waszmo艣ciowie, jaki zegar na ratuszu! Lepszego pono艣 i w Gda艅sku nie masz. A to, co bierzecie za ko艣ci贸艂 o czterech wie偶ach, to jest zb贸r helwecki, w kt贸rym co niedziela Bogu blu藕ni膮 - a tamto ko艣ci贸艂 luterski. My艣licie za艣, 偶e tu mieszczanie Polacy albo Litwini - wcale nie! Sami Niemcy i Szkoci., a Szkot贸w najwi臋cej! Piechota z nich bardzo przednia, szczeg贸lnie berdyszami siek膮 okrutnie. Ma te偶 ksi膮偶臋 jegomo艣膰 regiment jeden szkocki z samych ochotnik贸w kiejda艅skich. Hej! co woz贸w z 艂ubami na rynku! Pewnie zjazd jaki. Gospody 偶adnej nie masz w tym mie艣cie, jeno znajomi do znajomych zaje偶d偶aj膮, a szlachta do zamku, w kt贸rym s膮 oficyny d艂ugie na kilkadziesi膮t 艂okci, tylko dla go艣ci przeznaczone. Tam podejmuj膮 uczciwie ka偶dego, cho膰by i przez rok, na koszt ksi臋cia pana, a s膮 tacy, kt贸rzy ca艂e 偶ycie siedz膮.
- Dziwno mi to, 偶e piorun tego zboru helweckiego nie zapali艂? - rzek艂 Zag艂oba.
- Jakby艣 wa艣膰 wiedzia艂, 偶e si臋 to zdarzy艂o. W 艣rodku, mi臋dzy czterema wie偶ami, by艂a kopu艂a jako czapka, w kt贸r膮 kiedy艣 jak trzas艂o, tak si臋 nic z niej nie zosta艂o. Tu w podziemiach, le偶y ojciec ksi臋cia koniuszego Bogus艂awa, Janusz, ten, kt贸ry do rokoszu przeciw Zygmuntowi III nale偶a艂. W艂asny hajduk mu czaszk臋 rozp艂ata艂, i tak zgin膮艂 marnie, jak i 偶y艂 grzesznie.
- A to co za rozleg艂a budowla, do szopy murowanej podobna? - pyta艂 Jan.
- To jest papiernia od ksi臋cia za艂o偶ona, a tu obok drukarnia, w kt贸rej si臋 ksi臋gi heretyckie drukuj膮.
- Tfe! - rzek艂 Zag艂oba - zaraza na to miasto, gdzie cz艂owiek innego powietrza jak heretyckie do brzucha nie wci膮ga. Lucyper m贸g艂by tu tak dobrze panowa膰 jak i Radziwi艂艂.
- Mo艣ci panie! - odpowiedzia艂 Wo艂odyjow歬i - nie blu藕艅 Radziwi艂艂owi, bo mo偶e wkr贸tce ojczyzna zbawienie b臋dzie mu winna...
I dalej jechali w milczeniu, pogl膮daj膮c na miasto i dziwi膮c si臋 jego porz膮dkom, bo ulice ca艂kiem by艂y brukowane kamieniami, co w owych czasach za osobliwo艣膰 uchodzi艂o.
Przejechawszy rynek i ulic臋 Zamkow膮 ujrzeli na podniesieniu wspania艂膮 rezydencj臋, 艣wie偶o przez ksi臋cia Janusza wzniesion膮, nieobronn膮 istotnie, ale ogromem nie tylko pa艂ace, lecz i zamki przewy偶szaj膮c膮. Gmach sta艂 na wywy偶szeniu i patrzy艂 na miasto, jakoby u st贸p jego le偶膮ce. Z obu stron g艂贸wnego korpusu bieg艂y dwa skrzyd艂a ni偶sze, za艂amuj膮c si臋 pod k膮tami prostymi i tworz膮c olbrzymi dziedziniec zamkni臋ty od przodu krat膮 偶elazn膮, nabijan膮 d艂ugimi kolcami. W 艣rodku kraty wznosi艂a si臋 pot臋偶na brama murowana, na niej herby radziwi艂艂owskie i herb miasta Kiejdan, przedstawiaj膮cy nog臋 orl膮 ze skrzyd艂em czarnym w z艂otym polu, a u nogi podkow臋 o trzech krzy偶ach, czerwon膮. Nisko w bramie by艂 odwach i trabanci szkoccy stra偶 tam trzymali, dla parady, nie dla obrony przeznaczon膮.
Godzina by艂a ranna, ale na dziedzi艅cu ruch ju偶 panowa艂, albowiem przed g艂贸wnym korpusem musztrowa艂 si臋 pu艂k dragon贸w przybrany w b艂臋kitne kolety i szwedzkie he艂my. D艂ugi ich szereg sta艂 w艂a艣nie nieruchomie z go艂ymi rapierami w r臋ku, oficer za艣 przeje偶d偶aj膮c przed frontem m贸wi艂 co艣 do 偶o艂nierzy. Naoko艂o szeregu i dalej pod 艣cianami mn贸stwo czeladzi w rozmaitych barwach gapi艂o si臋 na dragon贸w czyni膮c sobie wzajem rozmaite uwagi i spostrze偶enia.
- Jak mi B贸g mi艂y! - rzek艂 pan Micha艂 - to偶 to pan Char艂amp pu艂k musztruje.
- Jak to? - zawo艂a艂 Zag艂oba - ten偶e to sam, z kt贸rym mia艂e艣 si臋 pojedynkowa膰 w czasie elekcji w Lipkowie?
- Ten偶e sam. Ale my od tego czasu w dobrej komitywie 偶yjemy.
- A prawda! - rzek艂 pan Zag艂oba - poznaj臋 go po nosie, kt贸ry mu spod he艂mu sterczy. Dobrze, 偶e przy艂bice wysz艂y z mody, bo ten rycerz nie m贸g艂by 偶adnej zamkn膮膰; ale on i tak osobnej zbroi na nos potrzebuje.
Tymczasem pan Char艂amp spostrzeg艂szy Wo艂odyjowskiego pu艣ci艂 si臋 ku niemu u rysi膮.
- Jak si臋 miewasz, Micha艂ku? - zawo艂a艂. - Dobrze, 偶e艣 przyjecha艂!
- Lepiej, 偶e ciebie pierwszego spotykam. Oto jest pan Zag艂oba, kt贸rego艣 w Lipkowie pozna艂, ba, przedtem jeszcze w Siennicy, a to panowie Skrzetuscy: Jan, rotmistrz kr贸lewskiej husarskiej chor膮gwi, zbara偶czyk...
- Na Boga! to偶 ja najwi臋kszego w Polsce rycerza widz臋! - zakrzykn膮艂 Char艂amp. - Czo艂em, czo艂em !
- A to Stanis艂aw, rotmistrz kaliski - m贸wi艂 dalej pan Wo艂odyjowski - kt贸ry spod Uj艣cia wprost jedzie.
- Spod Uj艣cia?... Na okrutn膮 tedy ha艅b臋 wa膰pan patrzy艂e艣... Wiemy ju偶, co si臋 tam sta艂o.
- W艂a艣nie dlatego, 偶e si臋 tam to sta艂o, ja tu przyjecha艂em w tej nadziei, 偶e tu nic podobnego si臋 nie stanie.
- Mo偶esz waszmo艣膰 by膰 pewien. Radziwi艂艂 to nie Opali艅ski.
- To偶 samo wczoraj m贸wili艣my w Upicie.
- Witam waszmo艣ci贸w najrado艣niej imieniem w艂asnym i ksi膮偶臋cym. Rad ksi膮偶臋 wojewoda b臋dzie, gdy takich rycerzy zobaczy, bo mu ich bardzo potrzeba. Chod藕cie偶e do mnie, do cekhauzu, gdzie jest moja kwatera. Pewnie zechcecie si臋 przebra膰 i posili膰, a ja b臋d臋 wam te偶 towarzyszy艂, bom ju偶 musztr臋 sko艅czy艂.
To rzek艂szy pan Char艂amp skoczy艂 zn贸w do szeregu i zakomenderowa艂 kr贸tkim, dono艣nym g艂osem:
- Lewo! zwrot - w ty艂!
Kopyta zad藕wi臋cza艂y po bruku. Szereg roz艂ama艂 si臋 na dwoje, po艂owy roz艂ama艂y si臋 znowu, a偶 wreszcie sformowa艂y si臋 czw贸rki, kt贸re wolnym krokiem pocz臋艂y oddala膰 si臋 w stron臋 cekhauzu.
- Dobrzy 偶o艂nierze - rzek艂 Skrzetuski patrz膮c okiem znawcy na mechaniczne ruchy dragon贸w.
- Sama to drobna szlachta i bojarzynkowie butni w tej broni s艂u偶膮 - odpar艂 Wo艂odyjowski.
- O Bo偶e! zaraz zna膰, 偶e to nie pospolitaki! - zawo艂a艂 pan Stanis艂aw.
- Ale 偶e to Char艂amp im porucznikuje? - pyta艂 Zag艂oba. -Czyli si臋 myl臋, ale pami臋tam, 偶e on w piatyhorskiej chor膮gwi s艂u偶y艂 i srebrn膮 p臋telk臋 nosi艂 na ramieniu?
- Tak jest - rzek艂 Wo艂odyjowski. - Ale ju偶 z par臋 lat, jak pu艂kiem drago艅skim dowodzi. Stary to 偶o艂nierz i kuty.
Tymczasem Char艂amp odes艂awszy dragon贸w zbli偶y艂 si臋 do naszych rycerzy.
- Prosz臋 waszmo艣ci贸w za mn膮... Ot, tam cekhauz za pa艂acem.
W p贸艂 godziny p贸藕niej siedzieli ju偶 w pi臋ciu nad mis膮 piwa grzanego, dobrze zabielonego 艣mietan膮, i rozmawiali o nowej wojnie.
- A u was tu co s艂ycha膰? - pyta艂 Wo艂odyjowski.
- U nas s艂ycha膰 co dzie艅 co innego, bo si臋 ludzie gubi膮 w domys艂ach i coraz to inne nowiny puszczaj膮 - odpar艂 Char艂amp. - A naprawd臋 to jeden ksi膮偶臋 wie, co si臋 stanie. Wa偶y on co艣 w umy艣le, bo cho膰 symuluje weso艂o艣膰 i na ludzi tak 艂askaw, jak nigdy, to przecie okrutnie zamy艣lony. Po nocach, powiadaj膮, nie sypia, jeno po wszystkich komnatach ci臋偶kim krokiem chodzi i sam ze sob膮 g艂o艣no gada, a we dnie przez ca艂e godziny naradza si臋 z Harasimowiczem.
- C贸偶 to za Harasimowicz? - spyta艂 Wo艂odyjowski.
- To gubernator z Zab艂udowa, z Podlasia; niewielka figura i tak wygl膮da, jakby diab艂a za pazuch膮 hodowa艂; ale ksi臋cia pana poufny i podobno wszystkie jego arkana znaj膮cy. Wedle mojej g艂owy, to okrutna i m艣ciwa wojna ze Szwedem z ,tych narad wyniknie, do kt贸rej wojny wszyscy wzdychamy. Tymczasem listy tu lataj膮: od ksi臋cia kurlandzkiego, od Chowa艅skiego i od elektora. S膮 tacy, kt贸rzy powiadaj膮, 偶e ksi膮偶臋 z Moskw膮 paktuje, by j膮 do ligi przeciw Szwedowi wci膮gn膮膰; inni, 偶e przeciwnie; ale zdaje si臋, 偶e z nikim ligi nie b臋dzie, jeno wojna, jak rzek艂em, z tymi i z owymi.
Wojsk coraz wi臋cej przychodzi, rozpisuj膮 listy do szlachty co najwierniejszej dla radziwi艂艂owskiego domu, aby si臋 zje偶d偶a艂a. Wsz臋dy pe艂no zbrojnego luda... Ej, mo艣ci panowie! na kim si臋 skrupi, na tym si臋 zmiele, ale r臋ce b臋dziem mie膰 po 艂okcie czerwone, bo jak Radziwi艂艂 raz ruszy w pole, to nie b臋dzie 偶artowa艂.
- Oj, to! oj, to! - rzek艂 Zag艂oba zacieraj膮c d艂onie. - Przysch艂o ju偶 niema艂o krwi szwedzkiej na moich r臋kach i jeszcze niema艂o przyschnie... Niewielu ju偶 tych starych 偶o艂nierzy 偶yje, kt贸rzy mnie pod Puckiem i pod Trzcian膮 pami臋taj膮; ale ci, kt贸rzy dot膮d 偶yj膮, nigdy nie zapomn膮.
- A ksi膮偶臋 Bogus艂aw tu jest? - pyta艂 Wo艂odyjowski.
- A jak偶e. Pr贸cz tego dzi艣 spodziewamy si臋 jakich艣 wielkich go艣ci, bo pokoje g贸rne wyprz膮taj膮, a wieczorem ma by膰 bankiet w zamku. W膮tpi臋, Michale, czy si臋 dzi艣 do ksi臋cia dostaniesz.
- Sam偶e on mnie na dzi艣 wezwa艂.
- To nic, ale okrutnie zaj臋ty... Przy tym... nie wiem, czy mog臋 waszmo艣ciom o tym m贸wi膰... wszelako za godzin臋 i tak wszyscy o tym wiedzie膰 b臋d膮... wi臋c powiem... Tu si臋 nadzwyczajne jakie艣 rzeczy dziej膮...
- Co takiego? co takiego? - pyta艂 Zag艂oba.
- Ow贸偶 trzeba wa膰panom wiedzie膰, 偶e przed dwoma dniami przyjecha艂 tu pan Judycki, kawaler malta艅ski, o kt贸rym musieli艣cie s艂ysze膰.
- A jak偶e - rzek艂 Jan - wielki to rycerz!
- Zaraz za艣 po nim nadjecha艂 i pan hetman polny Gosiewski. Dziwili艣my si臋 wielce, bo wiadoma rzecz, w jakiej emulacji i nieprzyja藕ni pan hetman polny 偶yje z naszym ksi臋ciem. Niekt贸rzy tedy cieszyli si臋, 偶e zgoda nast膮pi艂a mi臋dzy panami, i m贸wili, 偶e to j膮 w艂a艣nie inkursja szwedzka sprowadzi艂a. Sam tak my艣la艂em; tymczasem wczoraj zamkn臋li si臋 we trzech na narad臋, pozamykali wszystkie drzwi, nikt nic nie m贸g艂 s艂ysze膰, o czym radzili; jeno pan Krepsztu艂, kt贸ren wart臋 za drzwiami trzyma艂, m贸wi艂 nam, 偶e okrutnie g艂o艣no rozprawiali, a zw艂aszcza hetman polny. P贸藕niej sam ksi膮偶臋 odprowadzi艂 ich do komnat sypialnych, a w nocy, imainujcie sobie (tu pan Char艂amp zni偶y艂 g艂os), wart臋 ka偶demu przy drzwiach postawili.
Pan Wo艂odyjowski a偶 si臋 zerwa艂 z miejsca.
- Na Boga! nie mo偶e by膰!
- A przecie偶 tak jest... Przy jednych i przy drugich drzwiach Szkoci z rusznicami stoj膮 i maj膮 rozkaz pod gard艂em nikogo nie wpuszcza膰 i nie wypuszcza膰...
Rycerze spogl膮dali na si臋 w zdumieniu, a pan Char艂amp nie mniej by艂 zdumiony w艂asnymi s艂owami i patrzy艂 na nich wytrzeszczaj膮c oczy, jakoby czeka艂 od nich wyja艣nienia zagadki.
- To si臋 znaczy, 偶e pan podskarbi w areszt wzi臋ty?... Hetman wielki aresztowa艂 polnego? - m贸wi艂 Zag艂oba - co to jest?
- Albo ja wiem. I Judycki, taki rycerz!
- Musieli przecie oficerowie ksi膮偶臋cy m贸wi膰 ze sob膮 o tym, zgadywa膰 powody... Nic 偶e艣 nie s艂ysza艂?
- Pyta艂em jeszcze wczoraj w nocy Harasimowicza...
- I c贸偶 wa膰panu powiedzia艂? - pyta艂 Zag艂oba.
- Nic nie chcia艂 m贸wi膰, jeno palec na g臋bie po艂o偶y艂 i rzek艂: 揟o zdrajcy!"
- Jak to zdrajcy?... jak to zdrajcy? - wo艂a艂 bior膮c si臋 za g艂ow臋 Wo艂odyjowski. - Ani pan podskarbi Gosiewski nie zdrajca, ani pan Judycki nie zdrajca.
To偶 ich ca艂a Rzeczpospolita zna jako zacnych ludzi i ojczyzn臋 kochaj膮cych.
- Dzi艣 nikomu nie mo偶na wierzy膰 - odpar艂 pos臋pnie Stanis艂aw Skrzetuski. - Albo to Krzysztof Opali艅ski nie uchodzi艂 za Katona? Albo偶 nie wyrzuca艂 innym przywar, wyst臋pk贸w, prywaty?... A gdy przysz艂o co do czego, pierwszy zdradzi艂, i nie w艂asn膮 tylko osob臋, ale ca艂膮 prowincj臋 do
zdrady poci膮gn膮艂.
- Ale偶 ja za pana podskarbiego i za pana Judyckiego g艂ow臋 daj臋! -wo艂a艂 Wo艂odyjowski.
- Nie dawaj, Micha艂ku, g艂owy za nikogo - odrzek艂 Zag艂oba. -Ju偶ci, nie bez kozery ich aresztowano. Musieli w jakie艣 konszachty wchodzi膰, nie mo偶e inaczej by膰... Jak to? ksi膮偶臋 gotuje si臋 na wojn臋 okrutn膮 i ka偶da pomoc mu mi艂a... Kogo偶 wi臋c mo偶e w takiej chwili w areszt bra膰, je艣li nie tych, co mu do wojny przeszkadzaj膮?... Co je艣li tak jest, je艣li ci dwaj panowie istotnie przeszkadzali, to chwa艂a Bogu, 偶e ich uprzedzono. Warci w podziemiu siedzie膰... Ha! szelmy!... W takiej chwili praktyki czyni膰, z nieprzyjacielem si臋 znosi膰, na ojczyzn臋 nastawa膰, wielkiemu wojownikowi w imprezie przeszkadza膰! Na Matk臋 Naj艣wi臋tsz膮, ma艂o i tego, co ich spotka艂o!
- Dziwy to s膮, takie dziwy, 偶e w g艂owie si臋 nie chc膮 pomie艣ci膰 - rzek艂 Char艂amp - bo ju偶 pomin膮wszy, 偶e to tak wielcy dygnitarze, aresztowano ich bez s膮du, bez sejmu, bez woli Rzeczypospolitej ca艂ej, czego i sam kr贸l nie ma prawa czyni膰.
- Jako 偶ywo! - zakrzykn膮艂 pan Micha艂.
- Wida膰 ksi膮偶臋 jegomo艣膰 rzymskie chce u nas zaprowadzi膰 zwyczaje - rzek艂 Stanis艂aw Skrzetuski - i dyktatorem w czasie wojny zosta膰.
- A niech b臋dzie i dyktatorem, byle Szwed贸w bi艂 - odpowiedzia艂 Zag艂oba. - Ja pierwszy votum za tym daj臋, aby mu dyktatura zosta艂a powierzona.
Jan Skrzetuski zamy艣li艂 si臋 i rzek艂 po chwili:
- Byle nie chcia艂 zosta膰 protektorem jako 贸w Angielczyk Kromwel, kt贸ren na pana w艂asnego nie waha艂 si臋 艣wi臋tokradzkiej r臋ki podnie艣膰.
- Ba, Kromwell Kromwel heretyk! - zakrzykn膮艂 Zag艂oba.
- A ksi膮偶臋 wojewoda? - spyta艂 powa偶nie pan Jan Skrzetuski.
Na to umilkli wszyscy i ze strachem przez chwil臋 patrzyli w przysz艂o艣膰 ciemn膮, tylko pan Char艂amp nasro偶y艂 si臋 zaraz i rzek艂:
- S艂u偶y艂em pod ksi臋ciem wojewod膮 z m艂odych lat, cho膰 ma艂om m艂odszy od niego, bo naprz贸d, m艂odzikiem jeszcze, by艂 moim rotmistrzem, potem hetmanem polnym, a dzi艣 jest wielkim. Znam go lepiej od wa膰pan贸w, a zarazem czcz臋 i mi艂uj臋, dlatego prosz臋, nie r贸wnajcie go z Kromwelem, abym za艣 nie musia艂 wam na to powiedzie膰 czego艣, czego mi, jako gospodarzowi w tej izbie, m贸wi膰 nie wypada...
Tu pan Char艂amp pocz膮艂 okrutnie w膮siskami rusza膰 i troch臋 spode 艂ba spogl膮da膰 na pana Jana Skrzetuskiego, co widz膮c pan Wo艂odyjowski utkwi艂 zn贸w w pana Char艂ampa wzrok zimny i bystry, jakby mu chcia艂 rzec:
- Warknij no tylko !
W膮sal pomiarkowa艂 si臋 zatem natychmiast, bo pana Micha艂a mia艂 w nadzwyczajnej estymie, a zreszt膮 niebezpiecznie by艂o si臋 z nim gniewa膰, wi臋c m贸wi艂 dalej tonem daleko ju偶 艂agodniejszym:
- Kalwin ksi膮偶臋 jest, ale przecie wiary prawdziwej dla b艂臋d贸w nie porzuci艂, jeno si臋 w nich urodzi艂. Nigdy on nie zostanie ani Kromwelem, ani Radziejowskim, ani Opali艅skim, cho膰by Kiejdany mia艂y si臋 w ziemi臋 zapa艣膰.
Nie taka to krew, nie taki to r贸d I
- Je艣li jest diab艂em i ma rogi na g艂owie - rzek艂 pan Zag艂oba - to tym lepiej, bo b臋dzie mia艂 czym Szwed贸w b贸艣膰.
- Ale 偶e pan Gosiewski i pan kawaler Judycki aresztowani?... no, no!- m贸wi艂 kr臋c膮c g艂ow膮 Wo艂odyjowski. - Nie bardzo ksi膮偶臋 na swych go艣ci, kt贸rzy mu zaufali, 艂askaw.
- Co m贸wisz, Michale! - odpar艂 Char艂amp. - Tak 艂askaw, jak nigdy w 偶yciu nie by艂... Ojciec to teraz prawdziwy dla rycerstwa. Pami臋tasz, jak to dawniej mia艂 wiecznie koz艂a na czole, a w g臋bie jedno s艂owo: 搒艂u偶ba!"
Wi臋kszy strach bra艂 zbli偶y膰 si臋 do jego majestatu ni偶 do kr贸lewskiego - a dzi艣 ka偶dego dnia mi臋dzy porucznikami i towarzystwem chodzi, a rozmawia, a ka偶dego pyta o famili臋, o dzieci, o fortun臋 i po nazwisku ka偶demu m贸wi, a rozpytuje, czy si臋 komu w s艂u偶bie krzywda nie dzieje. On, kt贸ry pomi臋dzy najwi臋kszymi panami nie chce mie膰 r贸wnych, wczoraj - nie! onegdaj ! - chodzi艂 pod r臋k臋 z m艂odym Kmicicem, a偶e艣my wszyscy oczom wierzy膰 nie chcieli, bo cho膰 wielki to r贸d Kmicica, ale to ca艂kiem m艂odziak i podobno si艂a grawamin贸w na nim ci臋偶y, o czym ty wiesz najlepiej.
- Wiem, wiem - rzek艂 Wo艂odyjowski. - To Kmicic dawno tu jest?
- Teraz go nie ma, bo wczoraj pojecha艂 do Czejkiszek po regiment piechoty, kt贸ry tam stoi. Nikt teraz nie jest w takich faworach u ksi臋cia, jak Kmicic. Gdy odje偶d偶a艂, ksi膮偶臋 spogl膮da艂 za nim przez chwil臋, a potem rzek艂:
揇o wszystkiego ten to cz艂owiek i got贸w samego diab艂a za ogon przytrzyma膰, gdy mu ka偶臋!" S艂yszeli艣my to na w艂asne uszy. Prawda, 偶e tak膮 chor膮giew Kmicic przyprowadzi艂, jakiej drugiej w ca艂ym wojsku nie masz.
Ludzie i konie jak smoki.
- Nie ma co i gada膰, dzielny to 偶o艂nierz i naprawd臋 got贸w na wszystko !- odrzek艂 pan Micha艂.
- Cud贸w pono膰 dokazywa艂 w ostatniej wojnie, a偶 cen臋 na jego g艂ow臋 na艂o偶ono, bo wolentarzami dowodzi艂 i na w艂asn膮 r臋k臋 wojowa艂.
Dalsz膮 rozmow臋 przerwa艂o wej艣cie nowej postaci. By艂 to szlachcic lat oko艂o czterdziestu, ma艂y, suchy, ruchliwy, wij膮cy si臋 jak piskorz, z drobn膮 twarz膮, cienkimi wargami, poros艂ymi rzadkim w膮sem, i troch臋 kosymi oczyma. Ubrany by艂 tylko w 偶upan drelichowy z tak d艂ugimi r臋kawami, 偶e zupe艂nie pokrywa艂y mu d艂onie. Wszed艂szy zgi膮艂 si臋 we dwoje, potem wyprostowa艂 si臋 nagle jakby spr臋偶yn膮 podrzucony, potem zn贸w schyli艂 si臋 w niskim uk艂onie, zakr臋ci艂 g艂ow膮, jakby j膮 wydobywa艂 spod w艂asnej pachy, i zacz膮艂 m贸wi膰 szybko, g艂osem przypominaj膮cym skrzypienie zardzewia艂ej chor膮giewki:
- Czo艂em, panie Char艂amp, czo艂em, ach! czo艂em, panie pu艂kowniku, najni偶szy s艂uga !
- Czo艂em, panie Harasimowicz - odrzek艂 Char艂amp. - A czego to wa艣膰 偶yczysz?
- B贸g da艂 go艣ci, znamienitych go艣ci! Przyszed艂em s艂u偶by ofiarowa膰 i o godno艣膰 spyta膰.
- Zali do ciebie przyjechali, panie Harasimowicz?
- Pewnie, 偶e nie do mnie, bom tego i niegodzien... Ale 偶e to marsza艂ka nieobecnego zast臋puj臋, wi臋c przyszed艂em powita膰, nisko powita膰!
- Daleko wa膰panu do marsza艂ka - odrzek艂 Char艂amp - bo marsza艂ek jest personat i posesjonat, a wa膰pan sobie, z przeproszeniem, podstaro艣ci zab艂udowski.
- S艂uga s艂ug radziwi艂艂owskich! Tak jest, panie Char艂amp. Nie zapieram, Bo偶e mnie chro艅... Ale 偶e ksi膮偶臋 dowiedziawszy si臋 o go艣ciach przys艂a艂 mnie pyta膰, co za jedni, wi臋c wa艣膰 odpowiesz, panie Char艂amp, odpowiesz zaraz, cho膰bym by艂 nawet hajdukiem, nie tylko podstaro艣cim zab艂udowskim.
- Nawet i ma艂pie bym odpowiedzia艂, gdyby do mnie z rozkazem przysz艂a - rzek艂 nosacz. - S艂uchaj wi臋c wa艣膰 i zakonotuj sobie nazwiska, je艣li ci g艂owy nie staje, aby spami臋ta膰. To jest pan Skrzetuski, 贸w zbara偶czyk, i jego stryjeczny, Stanis艂aw.
- Wielki Bo偶e, co s艂ysz臋! - zakrzykn膮艂 Harasimowicz.
- To pan Zag艂oba.
- Wielki Bo偶e! co s艂ysz臋!...
- Je艣li艣 si臋 wa膰pan tak skonfundowa艂 us艂yszawszy moje nazwisko - rzek艂 Zag艂oba - zrozum, jak nieprzyjaciele w polu musz膮 si臋 konfundowa膰.
- A to pan pu艂kownik Wo艂odyjowski - doko艅czy艂 Char艂amp.
- I to g艂o艣na szabla, a przy tym radziwi艂艂owska - rzek艂 z uk艂onem Harasimowicz. - Ksi臋ciu panu g艂owa p臋ka od roboty, ale przecie dla takich rycerzy znajdzie czas, niezawodnie znajdzie... Tymczasem, czym mo偶na s艂u偶y膰 waszmo艣ciom? Ca艂y zamek na us艂ugi mi艂ych go艣ci i piwniczka tak偶e.
- S艂yszeli艣my o s艂awnych miodach kiejda艅skich - rzek艂 pospiesznie Zag艂oba.
- A tak! - odrzek艂 Harasimowicz - s艂awne miody w Kiejdanach, s艂awne ! Zaraz tu przy艣l臋 do wyboru. Mam nadziej臋, 偶e waszmo艣ciowie dobrodzieje d艂u偶ej tu zabawicie.
- Po to my tu i przyjechali, 偶eby od boku ksi臋cia wojewody nie odst臋powa膰 - rzek艂 pan Stanis艂aw.
- Chwalebna intencja waszmo艣ci贸w, tym chwalebniejsza, 偶e takie ci臋偶kie czasy id膮.
To rzek艂szy Harasimowicz skurczy艂 si臋 i sta艂 si臋 tak ma艂y, jakby go 艂okie膰 uby艂o.
- Co s艂ycha膰? - pyta艂 pan Char艂amp. - S膮 jakie nowiny?
- Ksi膮偶臋 oka ca艂膮 noc nie zmru偶y艂, bo przyjecha艂o dw贸ch pos艂a艅c贸w. 殴le s艂ycha膰 i coraz gorzej. Carolus Gustavus ju偶 wszed艂 za Wittenbergiem do Rzeczypospolitej; Pozna艅 ju偶 zaj臋ty, ca艂a Wielkopolska zaj臋ta, Mazowsze wkr贸tce b臋dzie zaj臋te; Szwedzi ju偶 s膮 w 艁owiczu, tu偶 pod Warszaw膮. Nasz kr贸l uciek艂 z Warszawy, kt贸r膮 bez obrony zostawi艂. Dzi艣, jutro Szwedzi do niej wejd膮. M贸wi膮, 偶e i bitw臋 znaczn膮 przegra艂, 偶e do Krakowa chce umyka膰, a stamt膮d do cudzych kraj贸w, o pomoc prosi膰. 殴le, mo艣ci panowie dobrodzieje! Cho膰 s膮 tacy, kt贸rzy m贸wi膮, 偶e to dobrze, bo Szwedzi 偶adnych gwa艂t贸w nie czyni膮, um贸w 艣wi臋cie dochowuj膮, podatk贸w nie wybieraj膮, wolno艣ci obserwuj膮, w wierze przeszkody nie czyni膮. Dlatego to wszyscy ch臋tnie przyjmuj膮 protekcj臋 Karola Gustawa... Zawini艂 bo nasz pan, Jan Kazimierz, srodze zawini艂... Przepad艂o ju偶 wszystko dla niego, przepad艂o!...P艂aka膰 si臋 chce, ale przepad艂o, przepad艂o!
- Czego si臋 wa膰pan, u diab艂a, tak wijesz jak piskorz, gdy go w garnek k艂ad膮 ! - hukn膮艂 Zag艂oba - i o nieszcz臋艣ciu m贸wisz, jakby艣 by艂 z niego rad?
Harasimowicz uda艂, 偶e nie s艂yszy, i wzni贸s艂szy oczy w g贸r臋, powt贸rzy艂 jeszcze kilkakrotnie:
- Przepad艂o wszystko, na wieki przepad艂o!... Trzem wojnom nie oprze si臋 Rzeczpospolita... Przepad艂o!... Wola boska!... Wola boska!... Jeden nasz ksi膮偶臋 mo偶e Litw臋 ocali膰...
Z艂owrogie s艂owa jeszcze nie przebrzmia艂y, gdy Harasimowicz znikn膮艂 tak szybko za drzwiami, jakby si臋 w ziemi臋 zapad艂, a rycerze siedzieli pos臋pnie, brzemieniem strasznych wie艣ci przygnieceni.
- Zwariowa膰 przyjdzie! - zakrzykn膮艂 wreszcie Wo艂odyjowski.
- S艂usznie wa膰pan m贸wisz - rzek艂 Stanis艂aw. - Daj偶e Bo偶e wojn臋, wojn臋 jak najpr臋dzej, w kt贸rej cz艂owiek w domys艂ach si臋 nie gubi, duszy w desperacj臋 nie podaje, jeno si臋 bije.
- Przyjdzie 偶a艂owa膰 pierwszych czas贸w Chmielnickiego - rzek艂 Zag艂oba - bo wtedy by艂y kl臋ski, ale zdrajc贸w przynajmniej nie by艂o.
- Takie straszne trzy wojny; gdy po prawdzie na jedn膮 si艂 nam brak! - rzek艂 Stanis艂aw.
- Nam nie si艂 brak, jeno ducha. Niecnot膮 ginie ojczyzna. Daj B贸g, aby艣my si臋 tu czego lepszego doczekali - m贸wi艂 pos臋pnie pan Jan.
- Nie odetchn臋, a偶 w polu - rzek艂 Stanis艂aw.
- 呕eby to ju偶 pr臋dzej tego ksi臋cia zobaczy膰! - zakrzykn膮艂 Zag艂oba.
呕yczenia jego sprawdzi艂y si臋 niebawem, gdy偶 po godzinie czasu przyszed艂 zn贸w pan Harasimowicz z ni偶szymi jeszcze uk艂onami i z oznajmieniem, 偶e ksi膮偶臋 pilno 偶膮da widzie膰 ichmo艣ci贸w.
Porwali si臋 tedy zaraz, bo ju偶 byli przybrani, i poszli. Harasimowicz wyprowadziwszy ich z cekhauzu poprowadzi艂 przez dziedziniec, na kt贸rym pe艂no by艂o ju偶 wojskowych i szlachty. W niekt贸rych miejscach rozprawiano t艂umnie, widocznie nad tymi samymi nowinami, kt贸re rycerzom przyni贸s艂 podstaro艣ci zab艂udowski. Na wszystkich twarzach malowa艂 si臋 偶ywy niepok贸j i jakie艣 oczekiwanie gor膮czkowe. Pojedyncze grupy oficer贸w i szlachty s艂ucha艂y m贸wc贸w, kt贸rzy, stoj膮c po艣rodku, gestykulowali gwa艂townie. Po drodze s艂ycha膰 by艂o s艂owa: 揥ilno si臋 pali! Wilno spalone!... Ni 艣ladu, ni popio艂u! Warszawa wzi臋ta!... Nieprawda, jeszcze nie wzi臋ta!... Szwedzi ju偶 w Ma艂opolsce! Sieradzanie op贸r dadz膮!... Nie dadz膮! p贸jd膮 艣ladem Wielkopolan贸w! Zdrada! Nieszcz臋艣cie! O Bo偶e, Bo偶e! Nie wiadomo, gdzie r臋ce i szabl臋 wetkn膮膰!"
Takie to s艂owa, jedne od drugich straszniejsze, odbija艂y si臋 o uszy rycerzy, a oni szli przeciskaj膮c si臋 za Harasimowiczem z trudno艣ci膮 przez wojskowych i szlacht臋. Miejscami znajomi witali pana Wo艂odyjowskiego: 揓ak si臋 masz, Michale? 殴le z nami! Giniemy! Czo艂em, mo艣ci pu艂kowniku! A coto za go艣ci prowadzisz do ksi臋cia?" - Pan Micha艂 nie odpowiada艂 chc膮c zw艂oki unikn膮膰 i tak doszli a偶 do g艂贸wnego korpusu zamkowego, w kt贸rym janczarowie ksi膮偶臋cy, przybrani w kolczugi i olbrzymie bia艂e czapki, stra偶 trzymali.
W sieni i na g艂贸wnych schodach, obstawionych pomara艅czowymi drzewami, 艣cisk by艂 jeszcze wi臋kszy ni偶 na podw贸rzu. Rozprawiano tu o aresztowaniu Gosiewskiego i kawalera Judyckiego, bo rzecz ju偶 si臋 by艂a wyda艂a i poruszy艂a do najwy偶szego stopnia umys艂y. Zdumiewano si臋, gubiono w przypuszczeniach, oburzano si臋 lub chwalono ksi膮偶臋c膮 przezorno艣膰; wszyscy za艣 spodziewali si臋 us艂ysze膰 wyja艣nienie zagadki z ust samego ksi臋cia, dlatego rzeka g艂贸w p艂yn臋艂a po szerokich schodach na g贸r臋, do sali audiencjonalnej, w kt贸rej w tej chwili ksi膮偶臋 przyjmowa艂 pu艂kownik贸w i znakomitsz膮 szlacht臋. Trabanci rozstawieni wzd艂u偶 kamiennych por臋czy pilnowali, aby nie by艂o zbyt wielkiego t艂oku, powtarzaj膮c co chwila: 揨 wolna, mo艣ci panowie! z wolna!" - a t艂um posuwa艂 si臋 lub zatrzymywa艂 chwilami, gdy trabant zagradza艂 drog臋 halabard膮, aby id膮cy naprz贸d mieli czas wej艣膰 do sali.
Na koniec lazurowe sklepienia sali zab艂ys艂y przez otwarte drzwi i nasi znajomi weszli. Wzrok ich pad艂 naprz贸d na wzniesienie ustawione w g艂臋bi sali, zaj臋te przez 艣wietny orszak rycerstwa i pan贸w w pysznych, r贸偶nobarwnych strojach. Na przedzie sta艂o puste krzes艂o, wysuni臋te wi臋cej od innych, z wysokim tylnym oparciem zako艅czonym z艂ocon膮 mitr膮 ksi膮偶臋c膮, spod kt贸rej sp艂ywa艂 na d贸艂 amarantowy aksamit obramowany gronostajami.
Ksi臋cia nie by艂o jeszcze w sali, ale Harasimowicz, wiod膮c ci膮gle za sob膮 rycerzy, przecisn膮艂 si臋 przez zebran膮 szlacht臋 a偶 do ma艂ych drzwi ukrytych w 艣cianie obok wzniesienia; tam kaza艂 si臋 im zatrzyma膰, a sam znikn膮艂 za drzwiami.
Po chwili wr贸ci艂 z doniesieniem, 偶e ksi膮偶臋 prosi.
Dwaj Skrzetuscy z Zag艂ob膮 i Wo艂odyjowskim weszli teraz do niewielkiej komnatki, bardzo widnej, obitej sk贸r膮 wyt艂aczan膮 w z艂ociste kwiaty, i zatrzymali si臋 widz膮c w g艂臋bi, za sto艂em pokrytym papierami, dw贸ch ludzi piln膮 zaj臋tych rozmow膮. Jeden z nich, m艂ody jeszcze, przybrany w str贸j cudzoziemski i peruk臋 o d艂ugich lokach spadaj膮cych na ramiona, szepta艂 co艣 do ucha starszego towarzysza, ten za艣 s艂ucha艂 ze zmarszczon膮 brwi膮 i kiwa艂 od czasu do czasu g艂ow膮, tak zaj臋ty przedmiotem rozmowy, 偶e nie zwr贸ci艂 zrazu uwagi na przyby艂ych.
By艂 to cz艂owiek czterdziestokilkoletni, postaci olbrzymiej i barczysty. Ubrany by艂 w str贸j szkar艂atny polski, spi臋ty pod szyj膮 kosztownymi agrafami. Twarz mia艂 ogromn膮, o rysach, z kt贸rych bi艂a pycha, powaga i pot臋ga. By艂a to gniewliwa, lwia twarz wojownika i w艂adcy zarazem. D艂ugie, zwieszaj膮ce si臋 w d贸艂 w膮sy nadawa艂y jej wyraz pos臋pny i ca艂a w swej pot臋dze i ogromie by艂a jakby wykuta wielkimi uderzeniami m艂ota z marmuru. Brwi mia艂 w tej chwili zmarszczone z powodu nat臋偶onej uwagi, ale zgad艂e艣 艂atwo, 偶e gdy je zmarszczy gniew, w贸wczas biada tym ludziom, tym wojskom, na kt贸rych gromy owego gniewu spadn膮.
By艂o co艣 tak wielkiego w tej postaci, 偶e patrz膮cym na ni膮 rycerzom wydawa艂o si臋, i偶 nie tylko owa komnata, ale i ca艂y zamek dla niej za ciasny; jako偶 nie myli艂o ich pierwsze wra偶enie, albowiem siedzia艂 przed nimi Janusz Radziwi艂艂, ksi膮偶臋 na Bir偶ach i Dubinkach, wojewoda wile艅ski i hetman wielki litewski, pan tak pot臋偶ny i dumny, 偶e mu by艂o w ca艂ej niezmiernej fortunie, we wszystkich godno艣ciach, ba ! nawet na 呕mudzi i w Litwie za ciasno.
M艂odszy jego towarzysz, w d艂ugiej peruce i w cudzoziemskim stroju, by艂 to ksi膮偶臋 Bogus艂aw, stryjeczny Janusza, koniuszy Wielkiego Ksi臋stwa Litewskiego.
Przez chwil臋 szepta艂 on jeszcze co艣 do ucha hetmana, na koniec rzek艂 g艂o艣no:
- Zostawiam wi臋c sw贸j podpis na dokumencie i wyje偶d偶am.
- Skoro nie mo偶e by膰 inaczej, to jed藕 wasza ksi膮偶臋ca mo艣膰- rzek艂 Janusz - cho膰 wola艂bym, 偶eby艣 zosta艂, bo nie wiadomo, co si臋 sta膰 mo偶e.
- Wasza ksi膮偶臋ca mo艣膰 obmy艣li艂e艣 wszystko jak nale偶y, za艣 tam pilniej trzeba w sprawy wejrze膰, a zatem Bogu wasz膮 ksi膮偶臋c膮 mo艣膰 polecam.
- Niech B贸g ma w opiece ca艂y nasz dom i chwa艂y mu przyczyni.
- Adieu, mon frére.
- Adieu.
Dwaj ksi膮偶臋ta podali sobie r臋ce, po czym koniuszy wyszed艂 艣piesznie, a hetman wielki zwr贸ci艂 si臋 do przyby艂ych.
- Wybaczcie, waszmo艣ciowie, 偶e pozwoli艂em czeka膰 - rzek艂 niskim, powolnym g艂osem - ale teraz i uwaga, i czas rozerwane na wszystkie strony. S艂ysza艂em ju偶 nazwiska waszmo艣ci贸w i ucieszy艂em si臋 z duszy, 偶e B贸g w takich chwilach zsy艂a mi takich rycerzy. Siadajcie偶, mili go艣cie. Kt贸ry z waszmo艣ci贸w jest pan Jan Skrzetuski?
- Jam jest, do us艂ug waszej ksi膮偶臋cej mo艣ci - rzek艂 Jan.
- To waszmo艣膰 jeste艣 starost膮... bogdaj偶e ci臋... zapomnia艂em...
- 呕adnym starost膮 nie jestem - odrzek艂 Jan.
- Jak to? - rzek艂 ksi膮偶臋 marszcz膮c swe pot臋偶ne brwi - wa艣ci nie dali starostwa za to, co艣 pod Zbara偶em uczyni艂?
- Nigdym o to nie zabiega艂.
Bo ci powinni byli da膰 bez starania. Jak to? Co wa膰pan m贸wisz? Niczym nie nagrodzono? Zapomniano zgo艂a? To mi i dziwno. Ale ba! 殴le m贸wi臋, nie powinno to nikogo dziwi膰, bo teraz tacy tylko otrzymuj膮 nagrody, kt贸rzy maj膮 grzbiet wierzbowy, 艂atwo si臋 gn膮cy. Waszmo艣膰 nie jeste艣 starost膮, prosz臋!... Niech偶e Bogu b臋d膮 dzi臋ki, 偶e艣 tu przyjecha艂, bo tu nie mamy tak kr贸tkiej pami臋ci i 偶adna zas艂uga nie pozostanie bez nagrody
- jako i twoja, mo艣ci pu艂kowniku Wo艂odyjowski.
- Na nic jeszcze nie zas艂u偶y艂em...
- Zostaw to mnie, a tymczasem we藕 ten dokument, w Rosieniach ju偶 roborowany, kt贸rym ci Dydkiemie w do偶ywocie puszczam. Niez艂y to kawa艂 ziemi i sto p艂ug贸w wychodzi w nim co wiosn臋 ora膰. We藕偶e i to, bo nie mo偶em da膰 wi臋cej, a powiedz panu Skrzetuskiemu, 偶e Radziwi艂艂 nie zapomina swych przyjaci贸艂 ani tych, kt贸rzy ojczy藕nie pod jego wodz膮 oddali us艂ugi.
- Wasza ksi膮偶臋ca mo艣膰... - wyj膮ka艂 zmieszany pan Micha艂.
- Nie m贸w nic i wybaczaj, 偶e tak ma艂o, ale powiedz, powiedz ichmo艣ciom, 偶e nie zginie, kto swoj膮 fortun臋 na z艂o i na dobro z radziwi艂艂owsk膮 po艂膮czy. Nie jestem kr贸lem, ale - gdybym nim by艂 - B贸g mi 艣wiadek, 偶e nie zapomnia艂bym nigdy takiego Jana Skrzetuskiego ani takiego Zag艂oby...
- To ja! - rzek艂 Zag艂oba wysuwaj膮c si臋 ra藕no naprz贸d, bo ju偶 go to niecierpliwi膰 zaczyna艂o, 偶e nie by艂o o nim dot膮d wzmianki.
- Zgaduj臋, 偶e to waszmo艣膰, gdy偶 mi powiadano, 偶e艣 cz艂ek w lata podesz艂y.
- Do szk贸艂 z dostojnym rodzicem waszej ksi膮偶臋cej mo艣ci chodzi艂em, a jako rycerska w nim by艂a od dzieci艅stwa inklinacja, przeto mnie do poufa艂o艣ci przypuszcza艂, bo i ja wola艂em dzidk臋 od 艂aciny.
Panu Stanis艂awowi Skrzetuskiemu, kt贸ry Zag艂ob臋 mniej zna艂, dziwno to by艂o s艂ysze膰, gdy偶 wczorajszego jeszcze dnia Zag艂oba m贸wi艂 w Upicie, 偶e nie z nieboszczykiem ksi臋ciem Krzysztofem, ale z samym Januszem do szk贸艂 chodzi艂, co by艂o niepodobne, bo ksi膮偶臋 Janusz znacznie by艂 m艂odszy.
- No, prosz臋 - rzek艂 ksi膮偶臋 - to wa膰pan z Litwy rodem?
- Z Litwy! - odrzek艂 bez zaj膮kni臋cia pan Zag艂oba.
- To zgaduj臋, 偶e艣 i waszmo艣膰 偶adnej nagrody nie otrzyma艂, bo my, Litwini, ju偶 przywykli do tego, 偶e nas niewdzi臋czno艣ci膮 karmi膮... Dla Boga ! gdybym waszmo艣ciom to da艂, co im si臋 s艂usznie nale偶y, tedyby dla mnie samego nic nie zosta艂o. Ale taki to los! My niesiem krew, 偶ycie, fortuny i nikt nam za to g艂ow膮 nie kiwnie. Ha! trudno! jakie ziarno siej膮, taki plon b臋d膮 zbierali... Tak ka偶e B贸g i sprawiedliwo艣膰... Wa膰pan偶e to usiek艂e艣 przes艂awnego Bur艂aja i 艣ci膮艂e艣 trzy g艂owy pod Zbara偶em?
- Bur艂aja ja usiek艂em, wasza ksi膮偶臋ca mo艣膰 - rzek艂 Zag艂oba - bo powiadali, 偶e z nim si臋 偶aden cz艂owiek mierzy膰 nie mo偶e, wi臋c chcia艂em pokaza膰 m艂odszym, 偶e m臋stwo nie ca艂kiem jeszcze wygas艂o w Rzeczypospolitej... A co do trzech g艂贸w, mog艂o si臋 to w g臋stwie bitwy przytrafi膰... ale pod Zbara偶em uczyni艂 to kto inny.
Ksi膮偶臋 zamilk艂 na chwil臋, po czym odezwa艂 si臋 znowu:
- Zali nie bolesna waszmo艣ciom ta wzgarda, jak膮 wam zap艂acono?
- Co czyni膰, wasza ksi膮偶臋ca mo艣膰, cho膰 cz艂owiekowi i markotno! - odpar艂 Zag艂oba.
- Pocieszcie偶e si臋, bo si臋 to musi zmieni膰... Ju偶 za to, 偶e艣cie tu przyjechali, d艂u偶nikiem waszym jestem, a chocia偶em nie kr贸l, przecie si臋 u mnie na obietnicach nie ko艅czy.
- Wasza ksi膮偶臋ca mo艣膰 - rzek艂 na to 偶ywo i troch臋 dumnie pan Skrzetuski - nie po nagrody i fortuny mytu przyjechali... Jeno 偶e nieprzyjaciel naszed艂 ojczyzn臋, wi臋c chcemy jej zdrowiem naszym i艣膰 w pomoc pod wodz膮 tak ws艂awionego wojownika. Brat m贸j, Stanis艂aw, patrzy艂 pod Uj艣ciem na boja藕艅, nie艂ad, ha艅b臋 i zdrad臋, a w ko艅cu na triumf nieprzyjaciela. Tu pod wielkim wodzem i wiernym obro艅c膮 ojczyzny i majestatu s艂u偶y膰 b臋dziem. Tu nie wiktorie, nie triumfy, ale kl臋ski i 艣mier膰 czekaj膮 na nieprzyjaci贸艂... Ot, dlaczego s艂u偶by nasze waszej ksi膮偶臋cej mo艣ci przybyli艣my ofiarowa膰. My, 偶o艂nierze, bi膰 si臋 chcemy, i pilno nam do boju.
- Je艣li taka wasza ch臋膰, tedy i w niej b臋dziecie mieli ukontentowanie- odpar艂 ksi膮偶臋 powa偶nie. - Nie b臋dziecie d艂ugo czekali, cho膰 naprz贸d na innego nieprzyjaciela ruszymy, bo nam popio艂y wile艅skie pom艣ci膰 trzeba. Dzi艣, jutro ruszymy w tamt膮 stron臋 i da B贸g, z nawi膮zk膮 krzywdy zap艂acim. Nie zatrzymuj臋 d艂u偶ej waszmo艣ci贸w, bo i wy wypoczynku potrzebujecie, i mnie robota pali. A przyjd藕cie偶e wieczorem na pokoje, mo偶e si臋 i jaka s艂uszna zabawa przed pochodem zdarzy, bo si艂a bia艂og艂贸w pod nasze skrzyd艂a do Kiejdan si臋 przed wojn膮 zjecha艂o. Mo艣ci pu艂kowniku Wo艂odyjowski, podejmuj偶e drogich go艣ci jakoby w domu w艂asnym i pami臋tajcie, 偶e co moje, to i wasze!... Panie Harasimowicz, powiedz tam w sali zebranym panom braciom, 偶e nie wyjd臋, bo czasu nie mam, a dzi艣 wiecz贸r dowiedz膮 si臋 wszystkiego, co chc膮 wiedzie膰... B膮d藕cie waszmo艣ciowie zdrowi i b膮d藕cie Radziwi艂艂owi przyjaci贸艂mi, gdy偶 mu si艂a teraz na tym zale偶y.
To rzek艂szy 贸w pot臋偶ny i dumny pan pocz膮艂 podawa膰 z kolei r臋k臋 panu Zag艂obie, dwom Skrzetuskim, Wo艂odyjowskiemu i Char艂ampowi, jakby sobie r贸wnym. Pos臋pne oblicze rozja艣ni艂o mu si臋 serdecznym i 艂askawym u艣miechem i owa nieprzyst臋pno艣膰, otaczaj膮ca go zwykle jakoby ciemn膮 chmur膮, znik艂a zupe艂nie.
- To w贸dz! to wojownik! - m贸wi艂 Stanis艂aw, gdy z powrotem przeciskali si臋 przez t艂um szlachty zebrany w sali audiencjonalnej.
- W ogie艅 bym za niego poszed艂! - zawo艂a艂 Zag艂oba. - Uwa偶ali艣cie, jak wszystkie moje przewagi na pami臋膰 umie?... Ciep艂o b臋dzie Szwedom, gdy ten lew zaryczy, a ja mu zawt贸ruj臋. Nie masz takiego drugiego pana w Rzeczypospolitej, a z dawnych jeden tylko ksi膮偶臋 Jeremi, a drugi pan Koniecpolski ojciec mogli z nim wej艣膰 w paragon. To nie lada kasztelanina, co to pierwszy z rodu na senatorskim krze艣le zasiad艂 i hajdawer贸w jeszcze sobie na nim nie wytar艂, a ju偶 nosa zadziera i szlacht臋 m艂odsz膮 braci膮 nazywa, i sw贸j konterfekt zaraz ka偶e malowa膰, aby nawet jedz膮c mia艂 swoje senatorstwo przed sob膮, gdy si臋 go za sob膮 dopatrzy膰 nie mo偶e... Panie Michale, doszed艂e艣 do fortuny!... Ju偶 tak wida膰 jest, 偶e kto si臋 o Radziwi艂艂a otrze, ten sobie wytarty kubrak zaraz oz艂oci. 艁atwiej tu, widz膮, o promocj臋 ni偶 u nas o kwart臋 gni艂ek. Wsadzisz r臋k臋 w wod臋 z zamkni臋tymi oczami i ju偶 szczupaka dzier偶ysz. To mi pan z pan贸w! Szcz臋艣膰 ci Bo偶e, panie Michale. Skonfundowa艂e艣 si臋 jak panna po 艣lubie; ale to nic!... Jak偶e si臋 to twoje do偶ywocie nazywa? Dudkowo czy jak?... Poga艅skie nazwy w tej krainie. Jak orzechami o 艣cian臋 rzucisz, to w艂a艣nie imi臋 wioski albo szlachcica uczynisz.
Ale byle intrata by艂a dobra, to nie 偶al i j臋z贸r sobie wystrz臋pi膰.
- Skonfundowa艂em si臋 okrutnie, przyznaj臋 - rzecze pan Micha艂- bo to, co wa膰pan m贸wisz, 偶e tu tak o promocj臋 艂atwo, to nieprawda. Nieraz ja s艂ysza艂em starych 偶o艂nierzy pomawiaj膮cych ksi臋cia o awarycj臋, a, teraz zaczynaj膮 si臋 niespodzianie 艂aski sypa膰 jedna za drug膮.
- Zatknij偶e sobie ten dokument za pas, uczy艅 to dla mnie... A je偶eli kto艣 jeszcze b臋dzie na niewdzi臋czno艣膰 ksi膮偶臋c膮 narzeka艂, to go zza pasa wyci膮gnij i daj mu nim w pysk. Lepszego argumentu nie znajdziesz.
- Jedno widz臋 jasno, 偶e ksi膮偶臋 sobie ludzi kaptuje - rzek艂 Jan Skrzetuski - i 偶e chyba jakie艣 zamiary tworzy, do kt贸rych mu pomoc potrzebna.
- Albo艣 to nie s艂ysza艂 o tych zamiarach? - odrzek艂 Zag艂oba. - Albo偶 to nie powiedzia艂, 偶e mamy i艣膰 popio艂y wile艅skie pom艣ci膰?... Powiadali na niego, 偶e Wilno zrabowa艂, a on chce pokaza膰, 偶e nie tylko cudzego nie potrzebuje, ale i swoje got贸w jeszcze odda膰... Pi臋kna to ambicja, panie Janie. Daj nam, Bo偶e, wi臋cej takich senator贸w!
Tak rozmawiaj膮c znale藕li si臋 znowu na dziedzi艅cu zamkowym, na kt贸ry wje偶d偶a艂y co chwila to oddzia艂y konnych wojsk, to gromady zbrojnej szlachty, to kolaski wioz膮ce personat贸w okolicznych z 偶onami i dzie膰mi. Postrzeg艂szy to pan Micha艂 poci膮gn膮艂 wszystkich ze sob膮 do bramy, aby si臋 wje偶d偶aj膮cym przypatrywa膰.
- Kto wie, panie Michale, dzi艣 tw贸j fortunny dzie艅... Mo偶e tu i 偶ona dla ciebie pomi臋dzy tymi szlachciankami jedzie - rzek艂 pan Zag艂oba. - Obacz! ot, jaka艣 kolaska odkryta si臋 tu zbli偶a, a w niej co艣 bia艂ego siedzi...
- Nie panna to jeszcze jedzie, ale ten, kt贸ry mi mo偶e 艣lub z ni膮 da膰 odrzek艂 bystrooki pan Wo艂odyjowski - gdy偶 z daleka poznaj臋, 偶e to ksi膮dz biskup Parczewski nadje偶d偶a z ksi臋dzem Bia艂ozorem, archidiakonem wile艅skim.
- Zali oni ksi臋cia, cho膰 kalwina, odwiedzaj膮?
- C贸偶 maj膮 czyni膰? Gdy tego potrzeba dla spraw publicznych, musz膮 ze sob膮 politykowa膰.
- Ej, rojno te偶 tu ! ej, gwarno ! - rzek艂 z rado艣ci膮 pan Zag艂oba. - Cz艂owiek ju偶 zardzewia艂 na wsi jak stary klucz w zamku... Tu si臋 lepsze czasy przypomn膮. Szelm膮 jestem, je偶eli dzisiaj do jakiej dziewki-g艂adyszki w zaloty si臋 nie puszcz臋!
Dalsze s艂owa pana Zag艂oby przerwali 偶o艂nierze trzymaj膮cy stra偶 w bramie, kt贸rzy, wypad艂szy z odwachu, stan臋li w dwa szeregi na przyj臋cie ksi臋dza biskupa; on za艣 przejecha艂 czyni膮c krzy偶 r臋k膮 na obie strony, b艂ogos艂awi膮c 偶o艂nierzy i zebran膮 w pobli偶u szlacht臋.
- Polityczny to pan, ksi膮偶臋 - rzek艂 Zag艂oba - 偶e tak ksi臋dza biskupa honoruje, chocia偶 sam zwierzchno艣ci ko艣cielnej nie uznaje... Da艂by B贸g, 偶eby to by艂 pierwszy krok do nawr贸cenia.
- E! nie b臋dzie z tego nic. Niema艂o o to stara艅 czyni艂a pierwsza jego 偶ona i nic nie wsk贸ra艂a, a偶 umar艂a ze zmartwienia... Ale czemu to Szkoty z warty nie schodz膮? Wida膰, znowu kto艣 godny b臋dzie przeje偶d偶a艂.
Jako偶 w daleko艣ci ukaza艂 si臋 ca艂y orszak zbrojnych 偶o艂nierzy.
- To dragony Ganchofa, poznaj臋 - rzek艂 Wo艂odyjowski - ale jakie艣 karety w 艣rodku id膮!
Wtem b臋bny pocz臋艂y warcze膰.
- Oho! to, wida膰, kto艣 wi臋kszy od ksi臋dza biskupa 偶mudzkiego! -zawo艂a艂 Zag艂oba.
- Czekaj wa艣膰, ju偶 s膮.
- Dwie karety w po艣rodku.
- Tak jest. W pierwszej to pan Korf, wojewoda wende艅ski.
- Jak偶e! - zakrzykn膮艂 Jan - to znajomy ze Zbara偶a...
Jako偶 wojewoda pozna艂 ich, a najpierw Wo艂odyjowskiego, kt贸rego widocznie cz臋艣ciej widywa艂; wi臋c przeje偶d偶aj膮c wychyli艂 si臋 z kolaski i zakrzykn膮艂:
- Witam waszmo艣ci贸w, starzy towarzysze!... Ot, go艣ci wieziem!
W drugiej karecie, z herbami ksi臋cia Janusza, zaprz膮gni臋tej w cztery bia艂e ogiery, siedzia艂o dw贸ch pan贸w wspania艂ej postaci, ubranych z cudzoziemska, w kapelusze o szerokich koliskach, spod kt贸rych jasne pukle peruk sp艂ywa艂y im a偶 na ramiona, na koronkowe szerokie ko艂nierze. Jeden, bardzo oty艂y, nosi艂 spiczast膮 p艂ow膮 brod臋 i w膮sy rozstrz臋pione na ko艅cach i podniesione do g贸ry; drugi, m艂odszy, ubrany ca艂kiem czarno, mniej rycersk膮 mia艂 postaw臋, ale mo偶e wy偶szy jeszcze urz膮d, gdy偶 na szyi b艂yszcza艂 mu z艂oty 艂a艅cuch zako艅czony jakim艣 orderem. Obaj widocznie byli cudzoziemcami, spogl膮dali bowiem ciekawie na zamek, na ludzi i na ubiory.
- Co za diab艂y? - pyta艂 Zag艂oba.
- Nie znam ich, nigdy nie widzia艂em! - odrzek艂 Wo艂odyjowski. Wtem karoca przejecha艂a i pocz臋艂a okr膮偶a膰 dziedziniec, by zajecha膰 przed g艂贸wny korpus zamkowy, dragoni za艣 zatrzymali si臋 przed bram膮.
Wo艂odyjowski pozna艂 dowodz膮cego nimi oficera.
- Tokarzewicz! - zakrzykn膮艂 - a bywaj no waszmo艣膰!
- Czo艂em, mo艣ci pu艂kowniku!
- A jakich to szo艂dr贸w wieziecie?
- To Szwedzi.
- Szwedzi?
- Tak jest, i znaczni ludzie. Ten gruby to hrabia Loewenhaupt, a 贸w cie艅szy to Benedykt Shitte baron von Duderhoff.
- Duderhoff?! - rzek艂 Zag艂oba.
- A czego oni tutaj chc膮? - pyta艂 pan Wo艂odyjowski.
- B贸g ich wie! - odpowiedzia艂 oficer. - My ich od Bir偶 eskortujem.
Pewnie paktowa膰 z naszym ksi臋ciem przyjechali, bo tam w Bir偶ach s艂yszeli艣my, 偶e ksi膮偶臋 wielkie wojsko zbiera i 偶e ma Inflanty najecha膰.
- Ha, szelmy, tch贸rz was oblatuje ! - wo艂a艂 Zag艂oba. - To Wielkopolsk臋 naje偶d偶acie, kr贸la rugujecie, a tu k艂aniacie si臋 Radziwi艂艂owi, by was w Inflanty nie po艂echta艂. Poczekajcie! b臋dziecie zmyka膰 do waszych Duderhoff贸w, a偶 wam po艅czochy opadn膮! Zaraz my tu z wami podunderujemy. Niech 偶yje Radziwi艂艂!
- Niech 偶yje! - powt贸rzy艂a stoj膮ca przy bramie szlachta.
- Defensor patriae! Obro艅ca nasz! Na Szweda, mo艣ci panowie! Na Szweda !
Uczyni艂o si臋 ko艂o. Coraz wi臋cej szlachty zbiera艂o si臋 z dziedzi艅ca, co widz膮c Zag艂oba skoczy艂 na wystaj膮cy cok贸艂 bramy i pocz膮艂 wo艂a膰:
- Mo艣ci panowie, s艂uchajcie! Kto mnie nie zna, temu powiem, 偶em jest stary zbara偶czyk, kt贸ry Bur艂aja, najwi臋kszego hetmana po Chmielnickim, t膮 oto star膮 r臋k膮 usiek艂; kto za艣 nie s艂ysza艂 o Zag艂obie, ten, wida膰, czasu pierwszej kozackiej wojny groch 艂uszczy艂, kury maca艂 albo ciel臋ta pasa艂, czego po tak zacnych kawalerach si臋 nie spodziewam.
- Wielki to rycerz! - ozwa艂y si臋 liczne g艂osy. - Nie masz w Rzeczypospolitej wi臋kszego!... S艂uchajcie!
- S艂uchajcie mo艣ci panowie! Starym ko艣ciom chcia艂o si臋 wypoczynku; lepieå by mi by艂o po piekarniach si臋 wylega膰, twar贸g ze 艣mietan膮 jada膰, po sadach chodzi膰 i jab艂ka zbiera膰 albo, r臋ce w ty艂 za艂o偶ywszy, nad 偶niwakami sta膰 lub dziewki po 艂opatkach poklepywa膰. Pewnie i nieprzyjaciel by艂by mnie dla w艂asnego dobra ostawi艂 w spokoju, bo i Szwedzi, i Kozacy wiedz膮, 偶e mam r臋k臋 przyci臋偶k膮 i da艂by B贸g, aby moje imi臋 tak by艂o znane wa膰panom, jak hostibus jest znane.
- A co to za kur tak g贸rnie pieje? - spyta艂 nagle jaki艣 g艂os.
- Nie przerywaj! bodaj ci臋 zabito! - wo艂ali inni.
Lecz Zag艂oba dos艂ysza艂.
- Wybaczcie, wa膰panowie, temu kogutkowi! - zakrzykn膮艂 - bo on jeszcze nie wie, z kt贸rej strony ogon, a z kt贸rej g艂owa.
Szlachta wybuchn臋艂a ogromnym 艣miechem, a zmieszany preopinant cofa艂 si臋 pr臋dzej poza t艂um, aby uj艣膰 szyderstw, kt贸re pocz臋艂y si臋 sypa膰 na jego g艂ow臋.
- Wracam do materii! - m贸wi艂 Zag艂oba. Ow贸偶, repeto, nale偶a艂by mi si臋 wypoczynek, ale 偶e ojczyzna w paroksyzmie, 偶e nieprzyjaciel depce nasz膮 ziemi臋, przetom tu jest, mo艣ci panowie, aby razem z wami oponowa膰 si臋 hostibus w imi臋 tej matki, kt贸ra nas wszystkich wykarmi艂a. Kto przy niej dzi艣 nie stanie, kto jej na ratunek nie pobie偶y, ten nie syn, ale pasierb, ten niegodzien jej mi艂o艣ci. Ja stary, id臋, niech si臋 dzieje wola bo偶a, a je艣li zgin膮膰 przyjdzie, tedy ostatnim tchem b臋d臋 wo艂a艂: 揘a Szweda! panowie bracia! na Szweda!.. Poprzysi臋gnijmy sobie, 偶e nie pr臋dzej popu艣cimy szable z d艂oni, a偶 ich z ojczyzny wy偶eniem !...
- My i bez przysi膮g na to gotowi ! - zawo艂a艂y liczne g艂osy. - P贸jdziem, gdzie nas nasz hetman ksi膮偶臋 poprowadzi; zajedziem, gdzie potrzeba.
- Mo艣ci panowie bracia!... Widzieli艣cie, jako dw贸ch pludrak贸w przyjecha艂o w z艂ocistej karecie. Wiedz膮 oni, 偶e nie z Radziwi艂艂em to igra膰. B臋d膮 za nim po komnatach chodzi膰 i w 艂okcie go ca艂owa膰, by im da艂 pok贸j. Ale ksi膮偶臋, mo艣ci panowie, od kt贸rego z narady wracam, upewni艂 mnie imieniem ca艂ej Litwy, 偶e nic z pakt贸w, nic z pergamin贸w, jeno wojna i wojna!
- Wojna! wojna! - powt贸rzy艂y jak echa g艂osy s艂uchaczy.
- Lecz 偶e i w贸dz- m贸wi艂 dalej Zag艂oba -tym 艣mielej sobie poczyna, im swoich 偶o艂nierzy pewniejszy, oka偶my tedy, mo艣ci panowie, nasze sentymenta. A nu偶e! P贸jd藕my pod pa艅skie okna zakrzykn膮膰: 揌aj偶e na Szweda !"
Za mn膮, mo艣ci panowie!
To rzek艂szy zeskoczy艂 z coko艂u i ruszy艂 naprz贸d, a t艂um za nim, i tak przyszli pod same okna czyni膮c gwar coraz wi臋kszy, kt贸ry w ko艅cu zla艂 si臋 w jeden olbrzymi okrzyk:
- Na Szweda! na Szweda!
Po chwili wypad艂 z sieni pan Korf, wojewoda wende艅ski, zmieszany bardzo, za nim Ganchof, pu艂kownik rajtar贸w ksi膮偶臋cych, i obaj pocz臋li hamowa膰 szlacht臋, ucisza膰, prosi膰, 偶eby si臋 rozesz艂a.
- Na Boga ! - m贸wi艂 pan Korf - tam na g贸rze a偶 szyby dr偶膮, a wa膰panowie ani wiecie, jake艣cie si臋 nie w por臋 z waszymi okrzykami wybrali. Jak偶e to mo偶ecie pos艂om zniewagi czyni膰, przyk艂ad niekarno艣ci dawa膰! Kto was do tego pobudzi艂?
- Ja ! - odrzek艂 Zag艂oba. - Powiedz wasza mi艂o艣膰 ksi臋ciu panu w imieniu nas wszystkich, 偶e go prosimy, aby by艂 twardy, bo do ostatniej kropli krwi gotowi艣my przy nim wytrwa膰.
- Dzi臋kuj臋 waszmo艣ciom w imieniu pana hetmana, dzi臋kuj臋 waszmo艣ciom, ale ju偶 si臋 rozejd藕cie. Rozwagi, mo艣ci panowie! Na 偶ywy B贸g, rozwagi, bo ojczyzn臋 do reszty pogr膮偶ycie! Nied藕wiedzi膮 przys艂ug臋 ojczy藕nie oddaje, kto dzi艣 pos艂贸w zniewa偶a.
- Co nam do pos艂贸w! Chcemy si臋 bi膰, nie paktowa膰!
- Cieszy mnie animusz waszmo艣ci贸w! Przyjdzie na to pora nied艂ugo, bogdaj偶e i bardzo pr臋dko. Wypocznijcie teraz przed wypraw膮. Pora na gorza艂k臋 i przek膮sk臋! 殴le si臋 bi膰 o pustym brzuchu.
- Prawda, jako 偶ywo! - zawo艂a艂 pan Zag艂oba.
- Prawda, w sedno utrafi艂. Skoro ksi膮偶臋 zna nasze sentymenta, to nie mamy tu co robi膰!
I t艂um pocz膮艂 si臋 rozprasza膰, najwi臋kszy za艣 p艂yn膮艂 do oficyn, w kt贸rych liczne sto艂y by艂y ju偶 zastawione. Pan Zag艂oba szed艂 na czele - pan Korf za艣 wraz z pu艂kownikiem Ganchofem udali si臋 do ksi臋cia, kt贸ry siedzia艂 na naradzie z pos艂ami szwedzkimi, z ksi臋dzem biskupem Parczewskim, z ksi臋dzem Bia艂ozorem, z panem Adamem Komorowskim i z panem Aleksandrem Mierzejewskim, dworzaninem kr贸la Jana Kazimierza, czasowo bawi膮cym w Kiejdanach.
- Kto tam by艂 sprawc膮 tej wrzawy? - pyta艂 ksi膮偶臋, z kt贸rego lwiej twarzy gniew jeszcze nie ust膮pi艂.
- To 贸w szlachcic 艣wie偶o przyby艂y, s艂awny pan Zag艂oba ! - odpowiedzia艂 wojewoda wende艅ski.
- M臋偶ny to rycerz - odpar艂 ksi膮偶臋 - ale za wcze艣nie mi si臋 rz膮dzi膰 poczyna.
To rzek艂szy skin膮艂 na pu艂kownika Ganchofa i pocz膮艂 mu co艣 szepta膰 do ucha.
Pan Zag艂oba tymczasem, rad z siebie, szed艂 do sal dolnych uroczystym krokiem, maj膮c przy sobie pan贸w Skrzetuskich i pana Wo艂odyjowskiego, do kt贸rych m贸wi艂 z cicha:
- A co, amici? ledwiem si臋 pokaza艂, ju偶em afekt w tej szlachcie ku ojczy藕nie rozbudzi艂. 艁atwiej偶e teraz ksi臋ciu odprawi膰 z niczym pos艂贸w, bo si臋 na nasze suffragia potrzebuje tylko powo艂a膰. Nie b臋dzie to, jak my艣l臋, bez nagrody, cho膰 najwi臋cej mi o honor chodzi. Czego 偶e艣 tak stan膮艂, panie Michale, jak skamienia艂y i oczy utkwi艂e艣 w on膮 kolask臋 przy bramie?
- To ona ! - rzek艂 ruszaj膮c w膮sikiem pan Micha艂. - Na Boga 偶ywego, ona sama!
- Kto taki?
- Billewicz贸wna...
- Ta, kt贸ra ci da艂a rekuz臋?
- Tak jest. Patrzcie waszmo艣ciowie, patrzcie! Nie zmarnie膰偶e tu cz艂eku od 偶a艂o艣ci?
- A poczekajcie no! - rzek艂 Zag艂oba - trzeba si臋 przyjrzy膰.
Kolaska tymczasem, zatoczywszy ko艂o, zbli偶y艂a si臋 do rozmawiaj膮cych. Siedzia艂 w niej okaza艂y szlachcic z siwiej膮cym w膮sem, a obok niego panna Aleksandra, pi臋kna jak zawsze, spokojna i powa偶na.
Pan Micha艂 utkwi艂 w ni膮 wzrok roz偶alony i sk艂oni艂 si臋 nisko kapeluszem, ale ona nie dostrzeg艂a go w t艂umie. Zag艂oba za艣 rzek艂 spogl膮daj膮c na jej delikatne, szlachetne rysy:
- Pa艅skie to jakie艣 dziecko, panie Michale, i za misterna dla 偶o艂nierza. Przyznaj臋, 偶e g艂adka, ale ja wol臋 takie, co to i zrazu nie poznasz: armata czy bia艂og艂owa?
- Nie wiesz waszmo艣膰, kto to przyjecha艂? - spyta艂 pan Micha艂 stoj膮cego obok szlachcica.
- Jak偶e nie wiem?! - odpar艂 szlachcic - to pan Tomasz Billewicz, miecznik rosie艅ski. Wszyscy go tu znaj膮, bo to dawny radziwi艂艂owski s艂uga i przyjaciel.
 

 







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
11 (311)
ZADANIE (11)
Psychologia 27 11 2012
359 11 (2)
11
PJU zagadnienia III WLS 10 11
Wybrane przepisy IAAF 10 11
06 11 09 (28)
info Gios PDF Splitter And Merger 1 11

wi臋cej podobnych podstron