plik


ÿþBale maturalne z piekBa Stephenie Meyer, Meg Cabot, Kim Harrison, Michele Jaffe, Lauren Myracle Spis Tre[ci: Stephenie Meyer PiekBo na ziemi 9 Meg Cabot Córka likwidatora 59 Kim Harrison Madison Avery i 105 {niwiarz ciemno[ci Lauren Myracle Bukiecik 169 Michele Jaffe Superdziewczyny 211 nie pBacz Lauren Myracle Bukiecik Czytelnicy strze|cie! Niniejsza historia zainspirowana MaBpi Bapk W.W. Jacobsa, wydana po raz pierwszy w 1902, która niezle mnie wystraszyBa, gdy byBam nastolatk. Serio, ostro|nie z |yczeniami! Lauren Myracle. WokóB domu Madame Zanzibar hulaBa wiatr. Obluzowana rynna uderzaBa o [cian. Cho byBa dopiero czwarta, niebo zrobiBo si ju| ciemno granatowe. Ale w krzykliwie urzdzonej poczekalni [wieciBy jasno ju| trzy lampki przesBonite czerwono  niebieskimi apaszkami. Rubinowa po[wiata rozja[niaBa okrgB twarz Yun Sun, a niebiesko  fioletowa podkre[laBa trupi wygld Willa. - Wygldasz jakby[ wstaB z grobu  powiedziaBam. - Frankie  skarciBa mnie Yun Sun. WskazaBa ruchem gBowy na drzwi gabinetu. BaBa si chyba, |e Madame Z. Mnie usByszy i poczuje si ura|ona. Na gaBce drzwi wisiaBa czerwona plastikowa maBpka, informujc, |e Madame Z ma klienta. My byli[my nastpni. Will miaB nieobecne spojrzenie. - Jestem kosmit w ludzkim ciele  zajczaB. WycignB rce w naszym kierunku  Oddajcie mi wasze serca i wtroby. - Och nie! Kosmici zawBadnli naszym ukochanym Willem! - ZcisnBam rami Yun Sun. - Szybko, oddaj mu swoje serce i wtrob, |eby si ode mnie odczepiB! Yun Sun uwolniBa si z u[cisku. - Wcale mnie to nie bawi - rzuciBa ostrzegawczo. -I je[li nie bdziecie dla mnie mili, to sobie pójd. - Daj spokój - westchnBam. - Podnios swoje wielgachne uda i wymaszeruj std. Zobaczycie! Yun Sun miaBa faz na grube uda. I to tylko dlatego, |e jej superseksowna balowa suknia wymagaBa lekkiego poluzowania. Ale przynajmniej miaBa sukni. I szans, |e j wBo|y. - Bla, bla - odpowiedziaBam. Jej zrzdzenie nara|aBo nasz plan. A szkolny bal miaB si odby lada dzieD. Tym bardziej nie zamierzaBam siedzie sama w domu, kiedy inni, usmarowani brokatem, bd dobrze si bawi. Nie chciaBam za |adne skarby tak skoDczy, szczególnie |e w gBbi serca wiedziaBam, i| Will ma ochot mnie zaprosi. PotrzebowaB tylko odrobiny zachty. ZciszyBam gBos, przez caBy czas u[miechajc si do Willa, jakby to byBy babskie sprawy. - To byB nasz wspólny pomysB, pamitasz Yun Sun? - Nie, Frankie, to byt twój pomysB - stwierdziBa na caBy gBos. - Ja ju| mam partnera na bal, nawet je[li zgniot go niechccy moimi udami. To ty liczysz na cud. - Yun Sun! - ZerknBam na Willa, który zrobiB si czerwony. Wstrtna baba, jak mo|e. Wstrtna, wstrtna, niegrzeczna dziewczyna! - Au! - zajczaBa. Bo daBam jej kuksaDca w bok. - Jestem na ciebie zBa - warknBam. - SkoDcz z tym krygowaniem si. Chcesz |eby ci zaprosiB, tak czy nie? Au! - Dziewczyny? - wtrciB Will. RobiB t sBodk rzecz ze swoj szyj. Jego jabBko Adama podskakiwaBo w gór i w dóB. Chocia| wBa[ciwie to byB do[ nieprzyjemny widok. PrzywodziB na my[l Bowienie zbami jabBek w misce peBnej wody. Co z kolei skojarzyBo mi si z zatopieniem zbów w jabBku Adama... Ale niewa|ne. Will miaB wyjtkowo ruchliw grdyk, która koBysaBa si w gór i w dóB. To wygldaBo tak sBodko. ByB wtedy taki bezbronny. - Ona mnie uderzyBa - narzekaBa Yun Sun. - ZasBu|yBa sobie - odgryzBam si. Ale nie chciaBam cign dBu|ej tego tematu; ta rozmowa i tak ju| zbyt wiele zdradzaBa. KlepnBam wic Yun Sun w nieotBuszczone udo i powiedziaBam - Ale wybaczam ci. A teraz si zamknij. Do Yun Sun jeszcze nie dotarBo - albo raczej jeszcze tego nie zrozumiaBa - |e nie wszystko nale|y mówi gBo[no. Pewnie, |e chciaBam, |eby Will mnie zaprosiB, i to szybko, bo do balu pod hasBem  Wiosna jest dla zakochanych" zostaBy ledwie dwa tygodnie. Okej, nazwa potaDcówki byBa idiotyczna, ale wiosna naprawd jest dla zakochanych. To byBo tak oczywiste, jak to, |e Will mógBby by moim chBopakiem. Gdyby wreszcie przeBamaB nie[miaBo[ i zrobiB ten cholerny pierwszy krok. Ju| do[ kole|eDskiego poklepywania si po plecach, do[ chichotania i parskania w trakcie wojen na Baskotki! Do[ [ciskania si nawzajem i wrzasków, niby |e to zabawa w Porywaczy ciaB czy Wzgórza maj oczy. Czy Will nie widziaB, |e sama pcham mu si w rce? W ostatni weekend prawie to z siebie wydusiB, byBam tego pewna na dziewidziesit dziewi procent. Ogldali[my Pretty Woman, kiczowate romansidBo, które zawsze bawiBo nas do Bez. Yun Sun wyszBa do kuchni po przekski, a my zostali[my sami. - Frankie? - zaczB Will. StukaB stop o podBog, przebieraB palcami po d|insach. - Mog ci o co[ zapyta? Ka|dy gBupek by si domy[liB, |e co[ si szykuje. Bo gdyby tylko chodziBo mu o podkrcenie gBosu w telewizorze, po prostu by rzuciB:  Franks, zrób gBo[niej". Zwyczajnie. Prosto z mostu. Bez |adnych wstpów. Ale skoro byBy wstpy... To o co innego mógBby spyta ni|:  Czy pójdziesz ze mn na szkolny bal?" Wieczne szcz[cie byBo na wycignicie rki. I wtedy musiaBam to zepsu. Jego wrcz namacalna nerwowo[ byBa tak zarazliwa, |e jak tchórz zmieniBam temat. Bo jestem frikiem. - Popatrz, tak to si robi! - powiedziaBam, wskazujc na telewizor. Richard Gere galopowaB na swoim biaBym rumaku, który w rzeczywisto[ci byB limuzyn, do zamku Julii Roberts, który tak naprawd byB mieszkaniem na drugim pitrze. Patrzyli[my, jak Richard Gere wyBazi przez szyberdach i wspina si po schodach przeciwpo|arowych, tylko po to, |eby zdoby uznanie swojej ukochanej. - {adnych niemrawych podchodów w stylu:  Jeste[ nawet caBkiem Badna" - cignBam. GadaBam od rzeczy i dobrze o tym wiedziaBam. - Mam na my[li akcj, kotku. Wielkie romantyczne gesty. Will przeBknB [lin i powiedziaB: - Aha. - Po czym spojrzaB na Richarda Gere wzrokiem wystraszonego pluszowego misia, my[lc pewnie, |e nigdy, przenigdy mu nie dorówna. GapiBam si w telewizor, wiedzc, |e przez wBasn gBupot po|egnaBam si z zaproszeniem na szkolny bal. MiaBam gdzie[ wielkie romantyczne gesty; zale|aBo mi tylko na Willu. Ale musiaBam go odstraszy we wBasnym bByskotliwym stylu. Bo tak naprawd, w realu, byBam o wiele wikszym miczakiem ni| on. Ale koniec z tym - wBa[nie dlatego byli[my u Madame Zanzibar. Ona przepowie nam przyszBo[. Je[li nie jest kompletn partaczk, stwierdzi, co oczywiste, |e Will i ja jeste[my dla siebie stworzeni. A gdy on to usByszy, spróbuje jeszcze raz. Zaprosi mnie na bal i tym razem mu na to pozwol, chobym miaBa odgryz sobie jzyk. Plastikowa maBpka na gaBce drgnBa. - Patrzcie, rusza si - wyszeptaBam. - Uchuuu - powiedziaB Will, Z gabinetu wyBoniB si ciemnoskóry m|czyzna z biaBymi jak [nieg wBosami. Nie miaB zbów, przez co dolna poBowa jego twarzy byBa pomarszczona jak suszona [liwka. - CzoBem, dzieci - przywitaB nas, uchylajc kapelusza. Will wstaB i otworzyB drzwi wej[ciowe. Taki wBa[nie byB. Podmuch wiatru prawie przewróciB staruszka; Will go podtrzymaB. - Rany - powiedziaB Will. - Dzikuj, synu - odpowiedziaB starszy pan, Przez brak zbów troch sepleniB. - Lepiej ju| pójd, zanim nadejdzie huragan. - Chyba ju| nadszedB - odparB Will. GaBzie drzew za podjazdem gity si i skrzypiaBy. - Ten marny wietrzyk? - zakpiB staruszek. - Och nie, to tylko dziecko, które si budzi i chce je[. Przed wschodem sBoDca bdzie gorzej, zapamitajcie moje sBowa. - PrzyjrzaB si nam. - A tak wBa[ciwie dzieci, to nie powinny[cie by w domu? Trudno byBo si obra|a, gdy bezzbny staruszek nazywaB nas  dziemi". No ale rany, to byB drugi raz w cigu dwudziestu sekund. - Jeste[my ju| w drugiej klasie liceum - mruknBam.- Umiemy o siebie zadba. Jego [miech brzmiaB jak szelest suchych li[ci. - No dobrze - odparB. - Na pewno wiecie lepiej. Starszy pan podreptaB na ganek, a Will machnB rk na po|egnanie i zamknB drzwi. - Stary wariat - usByszeli[my za plecami czyj[ gBos. Odwrócili[my gBowy i zobaczyli[my Madame Zanzibar w drzwiach gabinetu. ByBa ubrana we w[ciekle ró|owe spodnie od dresu marki Juicy Couture i pasujcy do nich ró|owy top, rozpity do obojczyków. Piersi miaBa okrgBe, jdrne i niesamowicie sterczce, szczególnie |e raczej nie nosiBa stanika. Jej szminka byBa jasnopomaraDczowa, podobnie jak paznokcie i koniuszek papierosa, którego trzymaBa w dBoni. - To jak, wchodzimy czy zostajemy w poczekalni? - spytaBa. - Ujawniamy tajemnice |ycia czy zostawiamy je w spokoju? WstaBam z krzesBa i pocignBam za sob Yun Sun. Will ruszyB za nami. Madame Z. wprowadziBa nas do gabinetu. CaBa nasza trójka próbowaBa usadowi si w jednym fotelu. Will zdaB sobie spraw, |e to niemo|liwe, i usiadB na podBodze. Ja powierciBam si troch, robic sobie wicej miejsca. - Widzisz? S jak kieBbasy - Yun Sun westchnBa, majc na my[li swoje uda. - SuD si! - rozkazaBam. - No wic? - zapytaBa Madame Z. PrzeszBa obok nas i usiadBa za stoBem. - Co was tu sprowadza? PrzygryzBam warg. Jak to uj? - No wic pani jest medium, prawda? Madame Z. wypu[ciBa z ust obBok dymu. - Rany, Sherlocku, naprowadziBa ci na to reklama w ksi|ce telefonicznej? ZarumieniBam si i jednocze[nie obruszyBam. Moje pytanie byBo wstpem do rozmowy. Czy ta babka miaBa jaki[ problem ze wstpami do rozmów? Poza tym je[li rzeczywi[cie jest medium, to czy nie powinna wiedzie, po co tu przyszBam? - Okej. Jasne, niewa|ne. No wic, zastanawiaBam si... - Tak? Wydu[ to wreszcie. ZebraBam si na odwag. - No wic... ZastanawiaBam si, czy pewna wyjtkowa osoba zada mi w koDcu to wBa[ciwe pytanie. - Nie patrzyBam na Willa, ale usByszaBam, jak zakrztusiB si z zaskoczenia. Tego si nie spodziewaB. Madame Z. przycisnBa dwa palce do czoBa i spojrzaBa w przestrzeD. - Ehem - mruknBa. - Hm, hm. Widz co[ za mgB. Jest namitno[, o tak... - Yun Sun zachichotaBa; Will gBo[no przeBknB [lin. - ...Ale s te|... Jak to uj? Czynniki komplikujce. Rany, dziki ci, Madame Z., pomy[laBam. Mo|e by[my pogrzebali troch gBbiej? Mo|e jakie[ konkrety? - Ale czy on... To znaczy ta osoba... W koDcu to zrobi? - Nie zamierzaBam jej odpu[ci, cho czuBam supeB w |oBdku. - Zrobi czy nie zrobi? Oto jest pytanie... - odparBa Madame Z. - Tak, no wBa[nie. - Na to pytanie ka|dy musi sobie odpowiedzie... - urwaBa. SpojrzaBa na Willa i zbladBa. - Co? - spytaBam niecierpliwie. - Nic - Jednak co[ - nalegaBam. Nie nabraBam si na jej wystp po tytuBem  wiadomo[ci od duchów". Chce, |eby[my uwierzyli, |e nagle zostaBa optana? {e widzi wszystko jak na dBoni? Dobra! Tylko przejdz w koDcu do rzeczy! Madame Z. kontynuowaBa swój show. Niby to wziBa si w gar[, nerwowo zacigajc si papierosem. Patrzc mi prosto w oczy, powiedziaBa: - Je[li w lesie przewróci si drzewo i nikt tego nie usByszy, to czy wydaBo dzwik? - H? - spytaBam. - To wszystko, co mam do powiedzenia. Uznaj to albo nie. - WydawaBa si zdenerwowana, wic milczaBam. Chocia| zrobiBam min do Yun Sun, kiedy Madame Z. nie patrzyBa. Will stwierdziB, |e nie wie, o co zapyta, ale Madame Z. nalegaBa- ChciaBa przekaza mu jak[ wiadomo[. PomachaBa rkami nad jego aur i ostrzegBa go przed wysoko[ciami. Co w przypadku Willa, który uwielbiaB si wspina, byBo zadziwiajco trafne. Will najpierw uniósB brwi, a potem :na jego twarzy pojawiBo si radosne oczekiwanie. SpojrzaB na mnie i si zarumieniB. - Co si dzieje? - spytaBam. - Masz przebiegB min. - Przepraszam, co? - spytaB Will. - Co przed nami ukrywasz, Willu Goodmanie? - Nic, przysigam! - ChBopcze, nie bdz gBupi! -zbesztaBa go Madame Z. - SBuchaj tego, co mówi. - Och, nie musi si pani o niego martwi - rzuciBam. - To wcielenie ostro|no[ci. - OdwróciBam si do Willa. - A tak na serio. Masz na oku jakie[ nowe miejsce do wspinaczki? Albo jaki[ bByszczcy karabiDczyk? - Teraz kolej Yun Sun - przypomniaB Will. - No dalej, Yun Sun. - Czy umie pani wró|y z dBoni? - spytaBa Yun Sun. Madame Z. wypu[ciBa powietrze i z mizernym zainteresowaniem przecignBa palcem po mikkiej poduszeczce poni|ej kciuka dziewczyny. - Bdziesz na tyle pikna, na ile sobie pozwolisz -oznajmiBa. I tyle. To byBy jej perBy mdro[ci. Yun Sun byBa tak samo rozczarowana jak ja. MiaBam ochot zaprotestowa w imieniu caBej naszej trójki. No bo, na lito[ bosk! Drzewo w lesie? Uwa|aj na wysoko[ci? Bdziesz na tyle pikna, na ile sobie pozwolisz? Mimo przekonujcej atmosfery grozy wszyscy troje zo- stali[my oszukani. A ja w szczególno[ci. Ale zanim zd|yBam cokolwiek powiedzie, na biurku zadzwoniBa komórka. Madame Z. wziBa j do rki i dBugim, pomaraDczowym paznokciem wcisnBa przycisk poBczenia. - Madame Zanzibar, do usBug - powiedziaBa. Przez chwil staBa, nasBuchujc, a| wyraz jej twarzy si zmieniB. ByBo wida, |e jest rozdra|niona. - Nie, Silasie. To si nazywa... Mo|esz to powiedzie, dro|d|yca. Dro|d|yca. WymieniBy[my z Yun Sun przera|one spojrzenia, chocia| - nie mogBam nic na to poradzi - byBam zachwycona. Nie dlatego, |e Madame Z. miaBa dro|d|yc. Ohyda. Ale dlatego, |e dyskutowaBa o tym z Silasem, kimkolwiek byB, w naszej obecno[ci. Teraz wreszcie zwróciBy si nam pienidze wydane na t wizyt. - Powiedz farmaceucie, |e to ju| drugi raz w tym miesicu - zrzdziBa Madame Z. - Potrzebuj czego[ mocniejszego. Co? Na swdzenie, idioto! Chyba |e sam mnie podrapie! OkrciBa si na obrotowym krze[le, zakBadajc jedn nog na drug. Will spojrzaB na mnie szeroko otwartymi oczami. - Ja nie bd jej tego drapaB - rzuciB teatralnym szeptem. - Odmawiam! Roze[miaBam si, biorc za dobry znak to, |e popisywaB si przede mn. Przygoda z Madame Z, nie przyniosBa oczekiwanych rezultatów? Mo|e jednak bdzie miaBa szcz[liwy finaB. Madame Z. wycelowaBa we mnie koniec papierosa, a ja pochyliBam gBow ze skruch, jakbym mówiBa: sorry, sorry. {eby zaj si czym[ innym, skupiBam si na dziwacznej kolekcji przedmiotów na zakurzonych pólkach. Ksi|ki pod tytuBem Magia zwykBych rzeczy i Co zrobi, gdy zmarli mówi, a ty nie chcesz ich sBucha. TrciBam Willa kolanem i pokazaBam mu j palcem. UdaB, |e dusi biednego, zmarBego drania, a ja parsknBam [miechem Nad ksi|kami zobaczyBam butelk trutki na szczury, staro[wiecki monokl, sBoik czego[, co wygldaBo jak [cinki paznokci, brudny kubek od Starbucksa i królicz Bapk z doczepionymi szponami. A jeszcze wy|ej le|aBa... Och, cudownie. - Czy to czaszka? - spytaBam Willa. Will zagwizdaB. - Jasny gwint. - Dobra - zamruczaBa Yun Sun i odwróciBa wzrok. - Je[li tam naprawd jest czaszka, to ja nie chc o tym wiedzie. Mo|emy ju| wyj[? ChwyciBam jej gBow i odwróciBam we wBa[ciwym kierunku. - Popatrz! Nawet ma wBosy! Madame Z. zamknBa telefon. - GBupcy. Co do jednego - skwitowaBa. Jej blado[ zniknBa, najwyrazniej rozmowa z Silasem wytrciBa j z transu. - Ooo! Widz, |e znalezli[cie Fernanda! - To do niego nale|y czaszka? - spytaBam. - Do Fernanda? - O Bo|e - jknBa Yun Sun. - WylazB na powierzchni, kiedy ziemia osunBa si po ulewie na cmentarzu Chapel Hill - wyja[niBa Madame Z. - Znaczy jego trumna. Byle jakie drewniane pudBo, pew- nie z pocztków XX wieku. Nie ma ju| nikogo, kto by si nim zajB, wic si zlitowaBam i przyniosBam go tutaj. - OtworzyBa pani trumn? - spytaBam. - Tak. - WydawaBa si dumna. ByBam ciekawa, czy podczas okradania grobu miaBa na sobie te same dresy Juicy Couture. - To obrzydliwe, |e to cigle ma wBosy - stwierdziBam. - On cigle ma wBosy - poprawiBa mnie Madame Z. - Oka| troch szacunku. - Po prostu nie wiedziaBam, |e zwBoki maj wBosy. - Skóry nie ma - powiedziaBa Madame Z. - Zaczyna gni zaraz po pochówku i uwierzcie mi, nie chcieliby[cie tego wcha. Ale wBosy? Czasem rosn nawet kilka tygodni po tym, jak zmarBy odejdzie w za[wiaty. - Kurczaki pieczone. - SignBam rk do miodowych loków Willa i zmierzwiBam je. - SByszaBe[, Will? Czasem wBosy stale rosn. - Niewiarygodne - stwierdziB. - A tamto, co to takiego? - zainteresowaBa si Yun Sun, wskazujc plastikowe pudeBko, wypeBnione przezroczystym pBynem, w którym pBywaBo co[ czerwonawo-rdzawego. - Niech pani nie mówi, |e to te| pochodzi od Fernanda. BBagam. Madame Z. machnBa rk, jakby chciaBa powiedzie:  Nie bdz [mieszna". - To moja macica. PoprosiBam doktora, |eby mi j dat po histerektomii. - Pani macica? - Yun Sun zrobiBa si zielonkawa. - MiaBam pozwoli, |eby j spalili w piecu? - spytaBa Madame Z. - Jeszcze czego! - A to? - WskazaBam na kpk czego[ wysuszonego na najwy|szej póBce. Ta zabawa w  poka| i powiedz" okazywaBa si o wiele przyjemniejsza od naszych przepowiedni. Wzrok Madame Z. pod|yB za moim. OtworzyBa usta, ale zaraz je zamknBa. - To nic takiego - zaprzeczyBa, cho nie odrywaBa od tego oczu. - No dobra. Czy to ju| wszystko? - Prosimy. - ZBo|yBam dBonie w bBagalnym ge[cie. -Niech nam pani powie, co to jest. - Nie chcecie tego wiedzie - odparBa. - Ja chc - oznajmiBam. - A ja nie - mruknBa Yun Sun. - WBa[nie, |e tak - nalegaBam. -I Will te|, prawda? - To nie mo|e by gorsze od macicy - skwitowaB Will. Madame Z. zacisnBa wargi. - Prosz...-bBagaBam. MruknBa co[ pod nosem o gBupich nastolatkach i o tym, |e nie bierze odpowiedzialno[ci, cokolwiek si wydarzy. Wreszcie wstaBa i zaczBa maca na o[lep po najwy|szej póBce. Jej biust nawet nie drgnB, wci| byB sztywny i niewzruszony. Wreszcie zdjBa t kpk z póBki i poBo|yBa przed nami. - Ooo - szepnBam. - Bukiecik. - Kruche pki ró|, cienkie i suche jak papier, ze zbrzowiaBymi brzegami. GaBzki szarzejcej gipsówki, tak wysuszone, |e drobinki wBókien osypaBy si na stóB. Wszystko zwizane czerwon, sfatygowan wst|ka. - Pewna francuska wie[niaczka rzuciBa na niego czar - zaczBa Madame Z. trudnym do rozszyfrowania tonem. Troch jakby co[ zmuszaBo j do mówienia, chocia| wcale tego nie chciaBa. Albo nie. Raczej jakby chciaBa to powiedzie, ale walczyBa ze sob, |eby tego nie mówi. -W ten sposób pragnBa pokaza, |e prawdziw miBo[ci kieruje przeznaczenie, i je[li ktokolwiek si wtrca, robi to na wBasne ryzyko. PoruszyBa si, |eby odBo|y bukiecik. - Prosz poczeka! - krzyknBam. - Jak to dziaBa? Co to robi? - Nie powiem - oznajmiBa z uporem. - Nie powiem? - powtórzyBam. - Ile pani ma lat? Cztery? - Frankie! - skarciBa mnie Yun Sun. - Jeste[ taka sama jak wszystkie, co? - westchnBa Madame Z. - Zrobisz wszystko, |eby tylko mie chBopaka. Desperacko d|ysz do wielkiej romantycznej miBo[ci, nie baczc na konsekwencje. PoczuBam, |e twarz mi pBonie. Ale o to chodziBo, wyBo|yBa kaw na Baw. ChBopaki. Romanse. W sercu zatliBa mi si iskierka nadziei. - Niech jej pani powie - powiedziaBa Yun Sun. - Bo nigdy std nie wyjdziemy. - Nie - upieraBa si Madame Z, - Nie powie, bo to zmy[liBa - rzuciBam. Oczy Madame Z. bBysnBy. SprowokowaBam j, nieBadnie z mojej strony, ale co[ mi mówiBo, |e wcale tego nie zmy[liBa. A ja chciaBam wiedzie. PoBo|yBa bukiecik na [rodku stoBu. Le|aB tak sobie, skromny. - Troje ludzi, po trzy |yczenia na gBow - powiedziaBa Madame Z. - Na tym polega jego magia. Yun Sun, Will i ja spojrzeli[my po sobie i wybuchnli[my [miechem. To wszystko byBo jednocze[nie groteskowe i doskonaBe: burza, wariatka, a teraz te sBowa wypowiedziane zBowieszczym tonem. A jednak spojrzenie Madame Z. ostudziBo nasz wesoBo[. Szczególnie sposób, w jaki patrzyBa na Willa. SpróbowaB rozBadowa atmosfer. - To czemu pani go nie wykorzysta? - spytaB gBosem grzecznego, uczynnego nastolatka. - Ju| to zrobiBam - odparBa Madame Z. Jej pomaraDczowa szminka wygldaBa jak rdzawa plama. - I... speBniB pani trzy |yczenia? - zapytaBam. - Co do jednego - rzuciBa gBucho. Nikt z nas nie wiedziaB, co na to odpowiedzie. - A czy kto[ inny tego u|ywaB? - spytaBa Yun Sun. - Jeszcze jedna osoba. Nie wiem, jakie byBy jej pierwsze dwa |yczenia, ale w ostatnim prosiBa o [mier. W taki sposób bukiecik trafiB do mnie. ZamurowaBo nas. Nagle |arty wywietrzaBy nam z gBowy. Sytuacja wydawaBa si nierealna, ale jednak byli[my tu i teraz. - Rany, to jest przera|ajce - wycedziB Will. - To... po co pani go trzyma? - szepnBam, jakbym si baBa, |e kto[ usByszy. - Skoro zu|yBa ju| pani wszystkie trzy |yczenia? - Doskonale pytanie - odparBa Madame Z. WpatrywaBa si w bukiecik. WyjBa z kieszeni turkusow zapalniczk i zapaliBa j. PodniosBa bukiecik z determinacj, jakby robiBa co[, co dawno nale|aBo zrobi. - Nie! - krzyknBam, wyrywajc go jej z dBoni. - Prosz mi go da, je[li pani ju| go nie chce! - Nigdy! Musz go spali. ZamknBam palce na pBatkach ró|. W dotyku przypominaBy pomarszczone policzki mojego dziadka, które gBaskaBam, kiedy odwiedzaBam go w domu opieki. - PopeBniasz bBd - ostrzegBa Madame Z. WycignBa rk, by odebra mi zdobycz, i nagle cofnBa j gwaBtownie. Wyczulam w niej t sam wewntrzn walk, która szarpaBa ni, gdy sprowokowaBam j do rozmowy o bukieciku. Jakby naprawd miaB nad ni wBadz. Co oczywi[cie byBo bzdur. - Jeszcze nie jest za pózno, |eby[ zmieniBa swój los - wykrztusiBa. - A jaki to los? - mruknBam. GBos mi si zaBamaB. -Los, w którym drzewo przewróci si w lesie, a ja biedna tego nie usBysz, bo mam zatyczki w uszach? Madame Z. zlustrowaBa mnie spod swoich grubych rzs. Skóra wokóB jej oczu byBa cienka jak pomarszczony pergamin. ZdaBam sobie spraw, |e jest starsza, ni| wcze[niej przypuszczaBam. - Jeste[ niegrzecznym i bezczelnym dzieckiem. ZasBugujesz na lanie. - OdchyliBa si do tyBu na swoim obrotowym krze[le i nagle, mog przysic, wyzwoliBa si spod niezdrowej wBadzy bukieciku. A mo|e to on j uwolniB? - Zatrzymaj go, je[li tak zdecydowaBa[. Nie bior |adnej odpowiedzialno[ci za to, co si wydarzy. - Jak si go u|ywa? - spytaBam. Madame Z. prychnBa. - No, prosz - bBagaBam. Nie chciaBam by niezno[n smarkula. Ale to byBo strasznie wa|ne. - Je[li mi pani nie powie, to zle to zrobi. Pewnie... Nie wiem... Zniszcz caBy [wiat. - Frankie... daj ju| spokój - mruknB Will pod nosem. PokrciBam gBow. Nie mogBam. Madame Z. cmoknBa nad moj gBupot. A co tam. - Trzymasz go w prawej dBoni i gBo[no wypowiadasz |yczenie - powiedziaBa. - Ale nic dobrego z tego nie wyjdzie. - I po co to negatywne nastawienie - odparBam. - Nie jestem taka gBupia, jak si pani wydaje. - Nie, jeste[ zdecydowanie gBupsza - przyznaBa. Will pospieszyB z pomoc, próbujc skierowa rozmow na inne tory. Taki wBa[nie byB. Nie cierpiaB nieprzyjemnych sytuacji. - Czyli nie u|yBaby go pani ponownie, gdyby pani mogBa? Madame Z. uniosBa brwi. - A czy ja wygldam, jakbym potrzebowaBa jeszcze jakich[ |yczeD? Yun Sun westchnBa gBo[no. - MiaBabym jedno czy dwa |yczenia. Poprosisz dla mnie o uda Lindsay Lohan, co? KochaBam moich przyjacióB. Byli tacy cudowni. UniosBam bukiecik, ale Madame Z. zachBysnBa si ze strachu i zBapaBa mnie za nadgarstek. - Na lito[ bosk, dziewczyno - krzyknBa. - Je[li ju| masz wymawia |yczenie, to przynajmniej pro[ o co[ sensownego! - WBa[nie, Frankie  poparB j Will. - Pomy[l o biednej Lindsay. Chcesz, |eby dziewczyna zostaBa bez ud? - ZostaByby jej Bydki - stwierdziBam. - Ale czy bd jako[ przytwierdzone? I który producent filmowy zatrudni dziewczyn, która ma tylko tuBów? ZachichotaBam; Will wygldaB na zadowolonego z siebie. - No co wy. Fuj  wtrciBa Yun Sun. Madame Zanzibar oddychali nierówno. Mo|e i postanowiBa umy rce od caBej sprawy, ale jej strach, gdy podnosiBam uschnite pki ró|, byB autentyczny. WBo|yBam bukiecik do torby delikatnie, |eby go nie zgnie[. A pózniej zapBaciBam Madame Z. dwa razy tyle, ile sobie za|yczyBa. Nie rozwodziBam si nad tym, po prostu wrczyBam jej banknoty. PrzeliczyBa je, po czym przyjrzaBa mi si [miertelnie zmczonym wzrokiem, zaciskajc pomaraDczowe usta. Jej postawa mówiBa:  Jak sobie chcesz. Tylko... bdz ostro|na". Poszli[my do mnie, na pizz, bo taki byB nasz pitkowy rytuaB. Sobotni i niedzielny te|, przewa|nie. Moi rodzice przez caBy ten semestr siedzieli na urlopie naukowym w Botswanie, co oznaczaBo, |e chata Frankie byBa centrum imprezowym. Tyle |e nie urzdzali[my imprez. Mogliby[my; mój dom byB kilometry od miasta, le|aB przy nieuczszczanej drodze gruntowej i nie byBo dookoBa |adnych ssiadów, którzy mogliby narzeka. Woleli[my jednak wBasne towarzystwo; od czasu do czasu wpadaB jeszcze Jeremy, chBopak Yun Sun. Chocia| uwa|aB, |e ja i Will jeste[my dziwni. Nie lubiB ananasa na pizzy i nie podzielaB naszego gustu do filmów. Krople deszczu uderzaBy w dach pikapa Willa, gdy przemierzali[my krt Restoration Bouleyard, mijali[my Krispy Kreme, Piggly Wiggly i miejsk wie| ci[nieD, która wznosiBa si samotnie. W kabinie byBo troch ciasno, ale Janie miaBam nic przeciwko. SiedziaBam po[rodku. Gdy Will zmieniaB biegi, muskaB dBoni moje kolano. - Ooo, cmentarz - powiedziaB, wskazujc gBow bram z kutego |elaza, któr wBa[nie mijali[my. - Mo|e uczcimy Fernanda minut ciszy? - Uczcijmy - odparBam. BByskawica roz[wietliBa rzdy nagrobków i pomy[laBam sobie, jak upiornymi i niepokojcymi miejscami s w rzeczywisto[ci cmentarze. Ko[ci. ZgniBa skóra. Trumny, które czasem same si wykopuj. CieszyBam si, gdy byli[my ju| w domu. ChodziBam od pokoju do pokoju, zapalajc [wiatBa, Will zamawiaB pizz, a Yun Sun przegldaBa filmy [wie|o przysBane przez wypo|yczalni. - Co[ wesoBego, okej? - krzyknBam z przedpokoju. - Nie Night Stalker? - spytaBa. DoBczyBam do niej w gabinecie i przeszukaBam stert. - A mo|e High School Musical. Nie ma tam nic upiornego. - Chyba |artujesz - rzuciB Will, rozBczajc si. -A seksowny taniec z marakasami Sharpay i jej brata? To nie jest upiorne? Roze[miaBam si. - Nie przeszkadzajcie sobie, bawcie si dobrze - dodaB. -Ja musz co[ zaBatwi. - Wychodzisz? - spytaBa Yun Sun. - A co z pizz? - dodaBam. OtworzyB portfel i poBo|yB na stoliku dwadzie[cia dolarów. - Bdzie za pól godziny. Ja stawiam. Yun Sun pokrciBa gBow. - Wychodzisz? Nie zostaniesz nawet, |eby zje[ pizz? - Musz co[ zaBatwi - oznajmiB. Serce mi zamarBo. Strasznie chciaBam, |eby zostaB, chocia|by jeszcze na chwile. PopdziBam z powrotem do kuchni i wycignBam bukiecik Madame Z.- przepraszam, mój bukiecik - z torby. - Poczekaj przynajmniej, a| wypowiem |yczenie - poprosiBam. SpojrzaB na mnie rozbawiony. - Dobra, wypowiadaj. ZawahaBam si. W pokoju byBo przytulnie i ciepBo, pizza ju| jechaBa i miaBam przy sobie dwójk najlepszych na [wiecie przyjacióB. Czego innego tak naprawd chciaBam? No co[ ty, powiedziaBa w duchu moja pazerno[. Oczywi[cie balu. ChciaBam, |eby Will zaprosiB mnie na szkolny bal. Mo|e to byBo samolubne mie tak wiele i cigle chcie wicej, ale odepchnBam od siebie te my[li. No bo spójrz na niego, pomy[laBam. Te |yczliwe brzowe oczy, ten krzywy u[miech. Te [miesznie anielskie loczki. Ta cala sBodycz i dobro, caBy Will. ZanuciB motyw z Jeopardy! UniosBam bukiecik. - ChciaBabym, |eby chBopak, którego kocham, zaprosiB mnie na szkolny bal - powiedziaBam. - No to macie, ludzie! - wykrzyknB Will. ByB w jakiej[ dziwnej euforii, stanowczo za bardzo podniecony. - A który chBopak nie chce zabra na szkolny bal naszej cudownej Frankie? Teraz musimy tylko poczeka, a| to |yczenie si... Yun Sun mu przerwaBa. - Frankie? Wszystko w porzdku? - To si poruszyBo. - OdsunBam si od bukiecika i rzuciBam go na podBog. Moja skóra byBa lepka od potu. - Przysigam, |e si poruszyBo, gdy wymówiBam |yczenie. I ten zapach. Czujesz? - Nie-e - odpowiedziaBa. - Jaki zapach? - Czujesz, prawda Will? WyszczerzyB zby w szerokim u[miechu. Cigle byB jak na haju, od chwili, kiedy Madame Z. ostrzegBa go przed wysoko[ciami. UderzyB piorun. Will trciB mnie w rami. - Zaraz zaczniesz wini burz za to, |e przygnaBa zBe wró|ki, co? - zakpiB. - Albo nie! Pójdziesz dzi[ spa, a jutro powiesz nam, |e znalazBa[ na swojej koBdrze zgarbion i przyczajon posta ze zBowrogim u[miechem! - Jak gnijce kwiaty - dodaBam. - Serio tego nie czujecie? Nie wkrcacie mnie? Will wygrzebaB kluczyki z kieszeni. - Do zobaczenia w strefie mroku, towarzyszki. Aha, Frankie? - Co? Kolejny grzmot wstrzsnB domem. - Nie porzucaj nadziei - powiedziaB. - Dobre rzeczy przychodz do tych, którzy na nie czekaj. PatrzyBam przez okno, jak pdziB do samochodu w strugach deszczu. W koDcu odwróciBam si do Yun Sun; wzbierajca we mnie rado[ wypieraBa wszystkie inne uczucia. - SByszaBa[, co on powiedziaB? - ChwyciBam j za rce. - O mój Bo|e, my[lisz, |e to oznacza to, o czym my[l? - A co innego mo|e oznacza? - stwierdziBa Yun Sun. - Zaprosi ci na szkolny bal! Tylko... No nie wiem. Próbuje z tego zrobi wielki show! - Jak my[lisz, co zamierza zrobi? - Nie mam pojcia. Zatrudni kogo[ od napisów na niebie? Wy[le [piewajcy telegram? ZapiszczaBam. Yun Sun te|. ZaczBy[my skaka z rado[ci. - Musz przyzna, |e akcja z |yczeniem byBa genialna - powiedziaBa. - PchnBam Willa we wBa[ciwym kierunku. I te zgniBe kwiaty. Bardzo dramatyczne. - Ale ja je naprawd czuBam. - Ha, ha. - Serio. SpojrzaBa na mnie i rozbawiona pokrciBa gBow. - Pewnie ci si wydawaBo. Masz bujn wyobrazni - stwierdziBa. - Pewnie tak. PodniosBam bukiecik z podBogi, trzymajc go ostro|nie midzy kciukiem a palcem wskazujcym. WrzuciBam za ksi|ki, cieszc si, |e zniknB mi z pola widzenia. Nastpnego ranka zbiegBam po schodach w idiotycznej nadziei, |e znajd... Nie wiem co. Setki M&M-sów uBo|one w moje imi? Ró|owe serduszka narysowane na szybach serpentyn w spreju? Zamiast tego znalazBam zdechBego ptaka. Jego maBe ciaBko le|aBo na wycieraczce, jakby ptak wleciaB w drzwi podczas burzy i skrciB sobie kark. PodniosBam go przez papierowy rcznik i niosc go do kubBa na dworze, staraBam si nie czu w dBoni jego mikkiego ci|aru. - Przykro mi, biedny, [liczny, sBodki ptaszku - powiedziaBam. - Le do nieba. WrzuciBam trupka do kosza i zamknBam pokryw z hukiem. Gdy wróciBam do domu, usByszaBam dzwonek telefonu. Pewnie Yun Sun chce usBysze sprawozdanie. Wyszli wczoraj z Jeremym o jedenastej. MusiaBam jednak przysic, |e jak tylko Will zrobi ten odwa|ny krok, natychmiast dam jej zna. - Cze[ pikna - przywitaBam si, wiedzc po identyfikacji numeru, |e to rzeczywi[cie ona. - Nic nowego jak na razie, przykro mi. - Frankie... - powiedziaBa Yun Sun. - Ale my[laBam o Madame Z. O tym jej caBym gadaniu, |eby nie miesza si w przeznaczenie. - Frankie... - No bo czy takie proste |yczenie doprowadzi do czego[ zBego? - PodeszBam do zamra|arki i wyjBam pudeBko mro|onych gofrów. - Zacznie na mnie plu ze zdener- wowania? Przyniesie mi kwiaty, wyleci z nich pszczoBa i mnie uksi? - Frankie przestaD. Nie ogldaBa[ porannych wiadomo[ci? - W sobot? No, raczej nie. Yun Sun pocignBa nosem. - Yun Sun, czy ty pBaczesz? - Wczoraj wieczorem... Will wspiB si na wie| ci[nieD - zaczBa. - {e co?! - Wie|a ci[nieD miaBa, lekko liczc, jakie[ dziewidziesit metrów, a na samym dole stal znak zakazu. Will od zawsze mówiB, |e chce wej[ na szczyt, ale nigdy tego nie zrobiB. - I widocznie porcz byBa mokra... Albo to byB piorun, jeszcze tego nie wiedz... - Yun Sun. Co si staBo? - WypisywaB co[ sprejem na wie|y, gBupi idiota, i... - WypisywaB sprejem? Will? - Frankie, zamkniesz si w koDcu? SpadB! SpadB z wie|y! ZcisnBam sBuchawk. - Jezu. Nic mu nie jest? Yun Sun tak szlochaBa, |e nie mogBa mówi. Co byBo zrozumiaBe. Will te| byB jej przyjacielem. Ale musiaBa wzi si w gar[. - Czy on jest w szpitalu? Mog go odwiedzi? Yun Sun! UsByszaBam zawodzenie, a potem odgBos szurania. SBuchawk przejBa pani Yomiko. - Will nie |yje, Frankie - powiedziaBa. - Ta wysoko[, sposób, w jaki spadB... Nie prze|yB tego. - Co prosz? - Chen ju| jedzie, |eby ci zabra. Zamieszkasz z nami. Tak dBugo, jak bdziesz chciaBa. - Nie - odpowiedziaBam. - To znaczy... Ja nie - PudeBko gofrów wypadBo mi z dBoni. - Will nie umarB. Nie mógB umrze. - Frankie - prosiBa smutnym gBosem. - Prosz, nie... - bBagaBam. - Niech pani nie mówi takim... - Mój umysB przestaB dziaBa. Nie wiedziaBam, jak go odblokowa. - Wiem, |e go kochaBa[. Wszyscy go kochali[my. - Chwileczk - przerwaBam. - pisaB co[ sprejem? Przecie| on nie maluje graffiti. Co[ takiego robi tylko chuligani, a nie Will. - Przyjedz do nas. Wtedy porozmawiamy. - Ale co on pisaB? Nic nie rozumiem! Pani Yomiko nie odpowiedziaBa. - Prosz mi pozwoli porozmawia z Yun Sun - nalegaBam. - Prosz! Czy mo|e mi pani da Yun Sun? UsByszaBam stBumion rozmow. Yun Sun znowu byBa przy sBuchawce. - Powiem ci. Ale lepiej, |eby[ tego nie wiedziaBa. ZmroziBo mnie; nagle naprawd poczuBam, |e nie chc wiedzie. - PisaB sprejem wiadomo[. Po to tam wlazB. - ZawahaBa si. - NapisaB:  Frankie, czy pójdziesz ze mn na bal?" OsunBam si na podBog, tu| obok pudeBka gofrów. Czemu na kuchennej podBodze le|y pudeBko gofrów? - Frankie? - rzuciBa Yun Sun. Brzczcy odlegBy dzwik. - Frankie, jeste[ tam? Nie podobaB mi si ten dzwik. RozBczyBam si, |eby ucichB. Will zostaB pochowany na cmentarzu Chapel Hill. SiedziaBam otpiaBa przez caBy pogrzeb. Trumna pozostaBa zamknita; jego ciaBo byBo zbyt pogruchotane, |eby mo|na je byBo oglda. ChciaBam si po|egna, ale jak mo|na si po|egna z pudlem? PatrzyBam, jak mama Willa wrzuciBa gar[ ziemi w dziur, w której le|aB Will. To byBo koszmarne, ale to wszystko wydawaBo si odlegBe i nierealne. Yun Sun [cisnBa moj rk. Nie odwzajemniBam tego gestu. Tego wieczoru padaBa wiosenna m|awka. Wyobra|aBam sobie ziemi wokóB trumny Willa, wilgotn i chBodn. My[laBam o Fernandzie, którego czaszk uwolniBa Madame Zanzibar, kiedy jego trumna przemie[ciBa si w mokrej ziemi. PrzypomniaBam sobie, |e wschodnia cz[ cmentarza - ta, w której zostaB pochowany Will - byBa nowsza i bardziej zadbana. No i oczywi[cie teraz kopaBo si groby w bardziej nowoczesny sposób. Trumna Willa si nie przemie[ci. To niemo|liwe. ZostaBam u Yun Sun przez prawie dwa tygodnie. Moi rodzice zostali zawiadomieni i zaproponowali, |e wróc z Botswany. Ale powstrzymaBam ich. Co by to pomogBo? Ich obecno[ nie przywróciBaby Willowi |ycia. W szkole przez kilka dni dzieciaki rozmawiaBy [ciszonymi glosami i gapiBy si na mnie, gdy przechodziBam obok. Niektórzy uwa|ali, |e to, co zrobiB Will, byBo romantyczne. Inni uwa|ali, |e to byBo gBupie. Najcz[ciej u|ywanym sBowem, wypowiadanym |aBobnym tonem, byBa  tragedia". Je[li o mnie chodzi, to przemierzaBam szkolne korytarze jak zombie. UrywaBabym si z lekcji, ale wtedy dopadBby mnie szkolny psycholog i zmusiB do mówienia. Nic z tego. Mój |al byB moj osobist spraw, byB moj zmor, która ju| zawsze miaBa ze mn pozosta. TydzieD po [mierci Willa i dokBadnie tydzieD przed szkolnym balem wszyscy zaczli mówi o sukniach, rezerwacjach stolików i limuzynach. Blada dziewczyna z grupy chemicznej Willa zdenerwowaBa si i powiedziaBa, |e bal powinno si odwoBa. Ale reszta nie zgadzaBa si z ni, twierdzc, |e impreza powinna si odby. {e tego chciaBby Will. W koDcu zwrócili si do Yun Sun i do mnie, poniewa| byBy[my najlepszymi przyjacióBkami Willa. I pewnie te| dlatego, cho nikt tego nie mówiB, |e to ja byBam dziewczyn, przez któr umarB. Oczy Yun Sun zaszBy Bzami, ale po chwili stwierdziBa, |e nie nale|y psu wszystkim planów i |e siedzenie w domu i opBakiwanie Willa nikomu nie przyniesie ulgi. - {ycie toczy si dalej - siwierdziBa. Jej chBopak, Jeremy, przytaknB. OtoczyB j ramieniem i przycignB do siebie. Lucy, przewodniczca komitetu organizacyjnego, poBo|yBa dBoD na sercu. - To prawda - powiedziaBa. OdwróciBa si do mnie i spojrzaBa przesadnie zatroskanym wzrokiem. - A co ty o tym sdzisz, Frankie? My[lisz, |e jako[ to prze|yjesz? WzruszyBam ramionami. - Jest mi wszystko jedno. OsBupiaBam, kiedy mnie objBa. To ju| byBa lekka przesada. - Okej ludzie, bierzemy si do roboty - zawoBaBa, biegnc przez szkolne podwórze. - Trixie, wracaj do pracy nad kwiatami wi[ni. Jocelyn, powiedz pani z papierni- czego, |e potrzebujemy sto bBkitnych serpentyn, i nie przyjmuj odmowy! W dzieD balu, dwie godziny przed przyjazdem Jeremy'ego po Yun Sun, wrzuciBam swoje rzeczy do torby podró|nej i oznajmiBam, |e wracam do domu. - Co? - spytaBa. - Nie ma mowy! - OdBo|yBa lokówk. Przybory do makija|u, brokat i bByszczyk le|aBy przed ni na toaletce. Na wieszaku, na drzwiach otwartej Bazienki, wisiaBa liliowa suknia bez ramiczek, z niewielkim dekoltem. ByBa przepikna. - Najwy|szy czas - stwierdziBam. - Dzikuj, |e mogBam zosta tak dBugo, ale ju| czas. PosmutniaBa. ChciaBa si kBóci, ale wiedziaBa, |e to prawda. Nie byBam tu szcz[liwa. WBa[ciwie nigdzie nie byBabym szcz[liwa, ale snujc si po domu paDstwa Komiko, czuBam si jak w puBapce, a Yun Sun byBa bezradna. - Ale dzi[ jest bal - powiedziaBa Yun Sun. - Nie bdziesz czu si dziwnie, siedzc w taki wieczór w domu? - PodeszBa do mnie. - ZostaD do jutra. Przysigam, |e jak wróc, bd cichutko. I obiecuj, |e nie bd nawija o... Wiesz. Imprezach po balu, o tym, kto kogo poderwaB i komu urwaB si film w damskiej toalecie. - Ale wBa[nie powinna[ si tak zachowywa - odpowiedziaBam. - Powinna[ zosta tak dBugo jak chcesz i haBasowa po powrocie. Powinna[ si cieszy. - Do oczu napBynBy mi Bzy, zupeBnie niespodziewanie. - Powinna[, Yun Sun. DotknBa mojego ramienia. OdsunBam si, ale miaBam nadziej, |e nie zrobiBam tego zbyt ostentacyjnie. - Ty te| powinna[, Frankie - powiedziaBa ciepBo. - No... tak. Ale có|. - DzwignBam torb, zakBadajc pasek na rami. - DzwoD do mnie, kiedy chcesz. Bd miaBa wBczon komórk, nawet gdy bd taDczy. - Okej. - A gdyby[ zmieniBa zdanie i zechciaBa zosta... - Dziki. - A mo|e zdecydujesz si przyj[ na bal? Wszyscy chc, |eby[ przyszBa, wiesz o tym, prawda? To bez znaczenia, |e nie masz partnera. SkrzywiBam si. To, |e nie miaBam chBopaka, nie byBo bez znaczenia, bo mógB nim by Will. Nie odszedB do innej dziewczyny, nie dostaB grypy, ale nie |yB. Przeze mnie. - O Bo|e - jknBa Yun Sun. - Frankie... OdpdziBam j machniciem rki. Nie miaBam ochoty na |adne dotykanie. - W porzdku. StaBy[my przez chwil zakBopotane. - Ja te| za nim tsknie, wiesz? - mruknBa. KiwnBam gBow. I wyszBam. WróciBam do pustego domu i okazaBo si, |e nie ma prdu. Cudownie. ZdarzaBo si to o wiele za czsto. PopoBudniowe burze niszczyBy transformatory i caBa okolica traciBa prd na par godzin. Albo wyBczaB si bez powodu. Moja teoria byBa taka, |e zbyt wielu ludzi u|ywaBo klimatyzatorów i linia nie wyrabiaBa. A teoria Willa byBa taka, |e to duchy, ha, ha, ha. - PrzyszBy ci skwasi mleko - mówiB strasznym gBosem. Will. ZcisnBo mnie w gardle. StaraBam si o nim nie my[le, ale to byBo niemo|liwe, wic pozwoliBam mu istnie razem ze mn, w moim umy[le. ZrobiBam sobie kanapk z masBem orzechowym i jej nie zjadBam. WeszBam na gór i poBo|yBam si na Bó|ku, nie zdejmujc narzuty. Ciemno[ gstniaBa. ZahukaBa sowa. GapiBam si na sufit tak dBugo, a| nie mogBam ju| dojrze pajczej sieci pkni. Moje my[li, w ciemno[ci, wdrowaBy w miejsca, w które nie powinny wdrowa. Fernando. Madame Zanzibar.  Jeste[ taka sama, jak wszystkie, co? Desperacko d|ysz do wielkiej romantycznej miBo[ci". To wBa[nie z tej desperacji zrodziB si mój durny plan z Madame Zanzibar i jeszcze to gBupie |yczenie. To ona popchnBa Willa do dziaBania. Gdybym tylko nie wziBa lego przekltego bukieciku! ZerwaBam si z Bó|ka. O mój Bo|e - przeklty bukiecik! ZBapaBam komórk i wcisnBam trójk: szybkie wybieranie numeru Yun Sun. Jedynka byBa dla mamy i taty, a dwójka dla Willa. Nie skasowaBam jeszcze jego numeru, ale teraz nie bd ju| musiaBa tego robi. - Yun Sun! - krzyknBam, kiedy odebraBa. - Frankie? - zapytaBa. W tle dudniBo SOS. Rihanny. - Wszystko w porzdku? - W porzdku - odparBam. - Nawet lepiej ni| w porzdku! To znaczy wysiadB prd, jest kompletnie ciemno; jestem sama, ale to nie ma znaczenia. Bo ju| niedBugo nie bd. - ZachichotaBam, wychodzc po omacku na korytarz. - Co? - spytaBa Yun Sun. W sBuchawce sBycha byBo coraz wikszy haBas. Ludzie si [miali. - Frankie, ledwo ci sBysz. - Bukiecik. Mam jeszcze dwa |yczenia! - ZbiegBam na dóB, nie posiadajc si z rado[ci. - Frankie, o czym ty... - Mog go sprowadzi z powrotem, nie rozumiesz? Wszystko znowu bdzie dobrze. Mo|emy nawet pój[ na bal! - Nie, Frankie! - GBos Yun Sun zabrzmiaB ostrzej. - Jestem kompletn idiotk! Czemu nie pomy[laBam o tym wcze[niej? - Czekaj. Nie rób tego, nie wypowiadaj... - UrwaBa. UsByszaBam  uuupsss", a zaraz potem pijackie przeprosiny i kogo[, kto mówiB: Och, masz pikn sukni! WygldaBo na to, |e wszyscy dobrze si bawi. NiedBugo bd si bawi razem z nimi. DotarBam do gabinetu i podeszBam do póBki, na której zostawiBam bukiecik. Po omacku przeszukaBam górn póBk. Palce trafiBy na co[ mikkiego, jakby pBatki skóry. - Ju| jestem z powrotem - rzuciBa Yun Sun. HaBas byB bardziej przytBumiony; widocznie wyszBa na zewntrz. - Frankie, wiem, |e cierpisz. Wiem o tym. Ale to, co przydarzyBo si Willowi, byBo tylko zbiegiem okoliczno[ci. Strasznym, okropnym zbiegiem okoliczno[ci. - Nazywaj to, jak chcesz - odparBam. - Wypowiadam drugie |yczenie. - WycignBam bukiecik zza ksi|ek. Niepokój Yun Sun rósB. - Nie, Frankie, nie mo|esz! - Czemu nie? - SpadB z dziewidziesiciu metrów! Jego ciaBo byBo... Powiedzieli, |e byB strasznie pogruchotany... Dlatego miaB zamknit trumn, pamitasz? - No i? - GniB w trumnie przez trzyna[cie dni! - krzyknBa. - Yun Sun, to co mówisz jest niesmaczne. Powiedz szczerze, gdyby chodziBo o Jeremy'ego, w ogóle nie byBoby tej rozmowy, prawda? - PrzysunBam kwiaty do twarzy, delikatnie dotykajc pBatków ustami. - SBuchaj, musz ju| koDczy. Ale zostawcie dla mnie troch ponczu! I dla Willa te|! Ooo, dla Willa zostawcie go du|o, zaBo| si, |e bdzie strasznie spragniony! ZamknBam telefon. PodniosBam bukiecik do góry. - Chc, |eby Will znowu byB |ywy! - krzyknBam w radosnym uniesieniu. Powietrze wypeBniB przykry smród zgnilizny. Bukiecik si zwinB, jakby pczki kurczyBy si i kuliBy. OdrzuciBam go od siebie odruchowo, jakbym strcaBa skorka, który przypadkiem wlazB mi na rk. Ale co tam. Bukiecik nie byB wa|ny. Wa|ny byB tylko Will. Gdzie on jest? RozejrzaBam si, spodziewajc si, |e zobacz go siedzcego na sofie, z wyrazem twarzy pod tytuBem: Boisz si wizki suchych kwiatów? {aBosne! Sofa byBa pusta, staBa przy [cianie ponura i zBowroga. RzuciBam si do okna i wyjrzaBam na zewntrz. Nic. Tylko wiatr poruszaB li[mi na wietrze. - Will? - spytaBam. I znowu nic. Potworna studnia rozczarowania otwarBa si w moim wntrzu. ZapadBam si w skórzany fotel taty. GBupia Frankie. GBupia, niemdra, |aBosna. Czas mijaB. GraBy cykady. GBupie cykady. I nagle sBaby, gBuchy odgBos. I kolejny. WyprostowaBam si. {wir zachrz[ciB na drodze... A mo|e na podjezdzie? GBuche odgBosy si zbli|aBy. ByBy wysilone, jakby dziwne, nieregularne utykanie albo jakby kto[ co[ wlókB. Wyt|yBam sBuch. O, teraz - uderzenie, póB metra ode mnie, na ganku. Ten dzwik zdecydowanie nie byB ludzki. ZcisnBo mnie w gardle, gdy sBowa Yun Sun dotarBy do mnie. Pogruchotany, mówiBa. Gnijcy. Wcze[niej jej nie sBuchaBam. A teraz byBo ju| za pózno. Co ja narobiBam? WyskoczyBam z fotela i uciekBam do przedpokoju, |eby schroni si przed oczami kogo[ - lub czego[ - kto mógBby zajrze do gabinetu przez wielkie okna. Co ja wBa[ciwie przywróciBam do |ycia? Po domu rozlegBo si pukanie. PisnBam i przyBo|yBam dBoD do ust. - Frankie? - zawoBaB gBos. - Ja, hm... Oj. Jestem w lekkim nieBadzie. - Za[miaB si z samego siebie. - Ale przyszedBem. To najwa|niejsze. Jestem tu, |eby ci zabra na bal! - Nie musimy tam i[ - powiedziaBam. Czy to mój glos brzmiaB tak piskliwie? - Komu potrzebny bal? Serio! - Tak, jasne, i to mówi dziewczyna, która zabiBaby, byle tylko prze|y romantyczny wieczór. - GaBka drzwi zaklekotaBa. - Nie wpu[cisz mnie do [rodka? OddychaBam tak szybko, |e zakrciBo mi si w gBowie. DaBa si sBysze seria plusków, tak jakby kto[ wrzucaB do kosza przejrzaBe truskawki, a potem: - O kurcz. Nie jest dobrze. - Will? - wyszeptaBam. - To jest takie niefajne... masz mo|e jaki[ wywabiacz do plam? Jasna cholera. Jasna, jasna, jasna cholera. - Nie gniewasz si, prawda? - spytaB Will. WydawaB si zmartwiony. - PrzyszedBem tak szybko, jak si daBo. Ale to byBo megadziwne, Frankie. Bo, no wiesz... My[laBam o trumnach bez powietrza, gBboko pod ziemi. BBagam, nie, pomy[laBam. - Niewa|ne. ByBo dziwnie, i tak to zostawmy. - PróbowaB rozluzni atmosfer. - Wpu[cisz mnie wreszcie czy nie? Rozpadam si tutaj! PrzywarBam do [ciany. Kolana mi si ugiBy i nie za bardzo kontrolowaBam mi[nie, ale przypomniaBam sobie, |e za tymi solidnymi drzwiami wej[ciowymi jestem bezpieczna. Czymkolwiek byB Will, wci| byB z krwi i ko[ci. Przynajmniej cz[ciowo. Ale nie byB jeszcze duchem, który mógBby przenikn przez [cian. - Will, musisz sobie i[ - powiedziaBam. - PopeBniBam bBd, okej? - BBd? Co masz na my[li? -Jego dezorientacja BamaBa mi serce. - Chodzi o to... O Bo|e. - ZaczBam pBaka. - Ju| do siebie nie pasujemy. Rozumiesz to, prawda? - Nie, nie rozumiem. ChciaBa[, |ebym ci zaprosiB na bal, wic zaprosiBem. A teraz bez |adnego powodu... Aaa! Rozumiem! - Rozumiesz? - Nie chcesz, |ebym ci zobaczyB! To o to chodzi, prawda? Denerwujesz si, czy Badnie wygldasz! - Emm... - Powinnam to cign? Powinnam powiedzie tak, |eby tylko sobie poszedB? - Frankie. Dziewczyno. Nie masz si czym martwi. - Za[miaB si. - Po pierwsze, jeste[ pikna, a po drugie w zestawieniu ze mn, nie ma mowy, |eby[ nie wyglda- Ba jak... Nie wiem, anioB z nieba. Wyraznie mu ul|yBo, jakby czuB, |e co[ tu nie gra, i tylko nie potrafiB tego sprecyzowa. Ale teraz ju| wiedziaB: Frankie i jej problemy z samoocen, tylko tyle! Niemdra Frankie! UsByszaBam szuranie, a potem uderzenie maBej drewnianej pokrywy. ZesztywniaBam, bo znaBam ten dzwik. Skrzynka na mleko, cholera. PrzypomniaB sobie o kluczu w skrzynce na mleko. - Sam si wpuszcz - zawoBaB, i szurajc, wróciB do drzwi wej[ciowych. - Okej, Franks? Bo nagle poczuBem, |e umieram z tsknoty za tob! - Znów si roze[miaB rozradowany. - Nie, czekaj, to jako[ zle wyszBo... Ale co tam, to chyba temat przewodni wieczoru. Wszystko wychodzi jako[ nie tak... I naprawd mam na my[li wszystko! PobiegBam do gabinetu i zaczBam gorczkowo, na czworakach, przeszukiwa podBog. Gdyby tylko nie byBo tak ciemno! Zasuwka si zaciBa; Will zabrzczaB kluczami. OddychaB z charkotem. - Wchodz, Frankie! - zawoBaB. Brzk, brzk. - Nadchodz tak szybko, jak tylko mog! Mój strach osignB takie wy|yny, |e czuBam si, jakbym zostaBa przeniesiona do innego wymiaru rzeczywisto[ci. Spazmatycznie BapaBam powietrze i krzyczaBam. SByszaBam sam siebie, a moje dBonie po omacku czego[ szukaBy. Zamek przekrciB si ze szczkiem. - Tak! - zapiaB Will. Drzwi zaszuraBy o wytarty dywan w tej samej chwili, w której zamknBam w dBoni kruszejcy bukiecik. - Frankie? Czemu tu jest tak ciemno? I czemu nie jeste[... Mocno zacisnBam powieki i wypowiedziaBam ostatnie |yczenie. Wszystkie odgBosy, oprócz wiatru, ucichBy. Drzwi, kontynuujc swój powolny ruch, uderzyBy w koDcu o [cian. KuliBam si na podBodze. SzlochaBam, bo pkaBo mi serce. Nie, moje serce pkBo ju| dawno. Po chwili cykady znowu podjBy swój tskny [piew. WstaBam i potykajc si, ruszyBam przez pokój. Roztrzsiona stanBam w otwartych drzwiach. Na dworze blady snop ksi|ycowego blasku padaB na pust drog. Koniec

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bale maturalne z piekła Kim Harrison Madison Avery i żniwiarz ciemności, 105 168, całość
Bale maturalne z piekÅ‚a Stephenie Meyer PiekÅ‚o na ziemi, strony 9 58, CAÅOŚĆ
Bale Maturalne z piekła Meg Cabot Córka likwidatora,59 104, całość
Kawały textowe MATURA
MaturaSolutionsAdv Unit 4 Progress test B
2015 matura JĘZYK NIEMIECKI poziom rozszerzony TEST
CKE 07 Oryginalny arkusz maturalny PR Fizyka
Matura Zbiór zadań Język rosyjski PP
Arkusz maturalny II

więcej podobnych podstron