plik


ÿþ Poe Edgar Allan NOWELLE Konwersja: Nexto Digital Services Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment peBnej wersji caBej publikacji. Aby przeczyta ten tytuB w peBnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja mo|e by kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyBcznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym mo|na naby niniejszy tytuB w peBnej wersji. Zabronione s jakiekolwiek zmiany w zawarto[ci publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania si jej od-sprzeda|y, zgodnie z regulaminem serwisu. PeBna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Nexto.pl. Spis tre[ci ZDRADZIECKIE SERCE. MALSTROM. ZADZIWIAJCE ODDZIAAYWANIE MEZMERYZMU NA UMIERAJCEGO. NOWELLE Edgar Allan Poe tBumaczyB Z. Niedzwiecki ZDRADZIECKIE SERCE. To prawda! byBem nerwowy, strasznie ner- wowy w owych czasach, jestem nim po dzieD dzisiejszy, dlaczego jednak miaBbym zaraz by waryatem?... Choroba nie pozbawiBa mnie zmysBów, lecz owszem zaostrzyBa je. Przedewszys- tkiem sBuch mój staB si w najwy|szym stopniu wra|liwym i delikatnym, ucho moje nauczyBo si chwyta wszystko, co dziaBo si na ziemi i niebie a nawet niejedn rzecz, która w piekle ma miejsce. Jak|e| wic mogBem by szaleDcem?... Prosz tylko posBucha, z jakim spokojem i rozsdkiem potrafi caBy przebieg zdarzenia opowiedzie. 5/18 W jaki sposób my[l o tem nawiedziBa mnie po raz pierwszy, trudno mi doprawdy okre[li, od chwili jednak, kiedy j powziBem, zaczBa mnie prze[ladowa dzieD i noc. Nie miaBem przytem na oku |adnego okre[lonego celu. I nie nienawi[ tak|e do tego mnie przywiodBa, lubiBem bowiem starca. Nie wszedB mi nigdy w drog, nigdy mi ani sBowem nie uchybiB. Nie nciBo mnie równie| jego zBoto zdaje mi si jednak, |e to jego oko dzi- aBaBo na mnie w sposób tak dziwnie dra|nicy. Tak, tu musiaB tkwi powód! Jedno z ócz mianowicie podobne miaB oku spa  bladoniebieskawe w kolorze, z bBonk u wierzchu. Ile razy utkwiB je we mnie, miaBem uczucie, jakby mi krew w |yBach krzepBa; w taki to sposób nieznacznie, caBkiem nieznacznie dojrzaBo w mej duszy postanowienie zabicia starca, byle si tylko raz na zawsze od tego oka uwolni. Oto wszystko, z przyczyny czego mnie dzisiaj maj za waryata. ObBkani jed- nak dziaBaj bez zastanowienia, mnie za[ trzeba byBo widzie, jak planowo zabieraBem si do dzieBa, jak ostro|nie, v. jak rozwag i skryto[ci kroczyBem do celu! Nigdy nie okazywaBem stare- mu wikszej uprzejmo[ci ni|eli w cigu ostatniego tygodnia przed zabiciem go. Noc w noc, kiedy byBo blizko póBnocy, podkradaBem si pod jego drzwi, kBadBem dBoD na klamce i otwieraBem je  ach! 6/18 jak cichutko!... jak powoli! A kiedym ju| skrzy- dBo drzwi dostatecznie uchyliB, aby przez otwór gBowa moja mogBa si dosta do [rodka, doby- waBem latarki, ze wszystkich stron osBonitej, która na zewntrz nie wypuszczaBa ani. jednego promyka, i wsuwaBem gBow do pokoju. Och, kto[, coby mnie w trakcie tej roboty zobaczyB, u[miaBby si z pewno[ci, patrzc, jak ostro|nie i zwinnie zarazem gBow manewrowaBem, ile chytro[ci i ogldno[ci wkBadaBem w caB t czynno[. Powoli i cichutko w[cibiaBem przez rozchylone drzwi szyj, aby przypadkiem nie zbudzi starego ze snu. Mi- jaBa dobra godzina, nim gBow wprowadziBem os- tatecznie przez szpar do tego stopnia, |e mogBem dojrze starego w Bó|ku. A!... czyli| wary- at potrafiBby si zdoby na tyle cierpliwo[ci i tak ostro|no[?... Potem za[, kiedym ju| gBow szcz[liwie do wntrza pokoju wprowadziB, otwier- aBem cicho  och! jak cichutko  jak w ogólno[ci przezornie  aby zawiasy zbyt gBo[no nie za- skrzypiaBy, klap latarki. OtwieraBem j jednak na tyle tylko, aby jeden jedyny cieniuchny promyczek mógB pa[ na spie oko. PowtarzaBem to przez siedm nocy z rzdu, za ka|dym razem [ci[le okoBo póBnocy; poniewa| jednak oko byBo za ka|dym razem zamknite, nie mogBem tedy przystpi do 7/18 dzieBa, nie miaBem bowiem przecie| nic przeciw staremu, tylko przeciwko jego oku. CodzieD rano za[, skoro [wit, wkraczaBem [mi- aBo do jego pokoju i zawizywaBem najswobod- niejsz w [wiecie gawdk, przemawiajc doD serdecznie, po imieniu, rozpytujc, jak spaB. Staruszek musiaBby tedy by dyabelnie podejrzli- wym czBeczyn, by powzi cieD choby pode- jrzenia, z jakiemi zamysBami ja go co noc okoBo samej póBnocy u[pionego obserwuj. Za nadej[ciem ósmej nocy zabraBem si do otwarcia drzwi z wiksz jeszcze ni|eli zazwyczaj ostro|no[ci. Sekundowa wskazówka zegarka porusza si szybciej, ni|eli si przytem dBoD moja poruszaBa. Nigdy jeszcze nie byBem w takiej peBni [wiadomym moich zdolno[ci i mego sprytu, jak owej nocy. Zaledwie byBem w stanie powstrzyma wyrywajcy mi si z piersi okrzyk rado[ci z tego powodu. Pomy[le, |e staBem na progu jego poko- ju, otwierajc caBkiem nieznacznie a coraz wicej i wicej drzwi, a on we [nie nawet nie przypuszczaB, co ja w tej chwili robi! Przedstawiajc to sobie, nie mogBem si wstrzyma od tBumionego chi- chotu. By mo|e, |e mnie usByszaB, gdy| poruszyB si nagle na Bó|ku w tej|e chwili, jakby go co[ 8/18 przestraszyBo. Pomy[li kto[; |e daBem drapaka co |ywo? Bynajmniej! Przedewszystkiem w pokoju byBo cienmiuteDko, bo stary zamykaB szczelnie okienice z obawy przed zBodziejami. Wiedzc tedy, |e otwierania drzwi spostrzedz nie mo|e, staraBem si z wytrwaBo[ci niezachwian uchyla je coraz wicej i wicej. Nareszcie wsunBem gBow do wntrza zu- peBnie i wBa[nie miaBem zamiar otworzy klap [lepej latarki, gdy w tem palec mój, zsunwszy si z haczyka klapy, zgrzytnB, a stary, podnoszc si w Bó|ku, zawoBaB:  Kto tu? Wstrzymujc si od wszelkiego poruszenia, milczaBem. Przez cig caBej godziny ledwie miaBom odwag oddycha, nie pozwalajc jednak nawet drgn powiece; przez caBy ten czas wszak|e nie usByszaBem ju| nic wicej, jak gdyby si stary napowrót poBo|yB. SiedziaB tylko na Bó|ku wypros- towany i nasBuchiwaB; sBuchaB zegaru umarBych w [cianie, tale samo jak i ja si weD noc w noc wsBuchiwaBem. Naraz uszu mych doszBo co[ jakby ciche stknicie. PoznaBem w niem gBos [miertelnego strachu. Nie byB to jk bólu, ani troski; byB to ów 9/18 ton gBuchy, napóB zduszony, jaki si zwykB wyry- wa z gBbi [ci[nionej strachem piersi. Znam ja a| nadto dobrze to zabójczo mczce stkanie. Niejednej nocy, gdy wszystko byBo pogr|one w [nie najgBbszym, dobywaBo si ono z mojej wBas- nej piersi, potgujc napady trwogi, które mnie zmysBów pozbawiaBy, przez t okropn duszno[. ZnaBem ja tedy, mówi, jk tego rodzaju zbyt do- brze i nie tajnemi mi byBy uczucia, jakich starzec w[ród tego do[wiadcza musi. SprawiaBo mi to przykro[, cho w gBbi duszy byBem uradowany. WiedziaBem, |e od pierwszego szmeru, na którego odgBos staraB si obróci, le|aB przez caBy czas nie [pic. OwBadany coraz to wiksz trwog, staraB si sobie przedstawi jej bezzasadno[; nie udawaBo mu si to jednak. Daremnie sobie pow- tarzaB:  "To nic; to tylko wiatr zaszumiaB w ko- minie; mo|e te| mysz przebiegBa po podBodze albo [wierszczyk z cicha za[wierczaB."  Napewne stary próbowaB si uspokoi tego rodzaju per- swazyami. Daremny jednak wysiBek; wszystko to byBo napró|no! Zbli|ajca si doD [mier staBa ju| nad jego gBow i spowijaBa w swe mroki bezdenne dusz swojej ofiary, skutkiem czego starzec, mi- mo |e mnie nie widziaB ani nie sByszaB, czuB jednak w pokoju moj obecno[. 10/18 Przeczekawszy cierpliwie czas dBu|szy, w cigu którego nie posByszaBem |adnego szmeru, mogcego [wiadczy, |e si napowrót ukBada,  zdecydowaBem si uchyli u mej latarki maleDk, mikroskopijnie maB szpark. ZrobiBem to z jak najwiksz ostro|no[ci. Niepodobna sobie nawet wystawi, jak powoli i nieznacznie uchylaBem klap, póki nakoniec jeden cieniuchny promyk, delikatny jak ni przdzy pajczej "przez szpar nie bBysnB i nie padB na spie oko. ByBo otwarte  szeroko otwarte! a kiedym je ujrzaB, w[ciekBo[ zerwaBa si we mnie burz. ZobaczyBem je caBkiem wyraznie: bladosine z obrzydliw bBonk u wierzchu... Dreszcz przeszedB mnie na ten widok do szpiku ko[ci. Twarzy jednak ani postaci starca dostrzedz nie mogBem, skierowaBem bowiem formalnie jakby z natch- nienia instynktu promyk akurat w po|dane miejsce. MówiBem ju|, |e domniemane moje szaleDst- wo nie byBo niczem innem jak tylko nadzwycza- jnem zaostrzeniem mych przeczulonych zmysBów. I tak ucho me pochwyciBo teraz cichy, stBumiony ale szybko powtarzajcy si szelest, niby tik tak owinitego wat zegarka. I ten tak|e odgBos do- brze mi byB znany. ByBo to ttno jego serca, a szaB mój zaogniB si jeszcze bardziej pod jego wpBy- 11/18 wem. jak szaB bojowy |oBnierzy, podniecany bi- ciem w bbny. I tym razem jednak|e zapanowaBem nad sob i zachowaBem spokój. Zaledwie [miaBem oddy- cha, latarni za[ [ciskaBem w rku silnie i nieporuszenie. PróbowaBem, czy zdoBam z niezachwian pewno[ci kierowa promyk na to oko. W[ród tego piekielne bicie serca stawaBo si coraz szybszem. Z ka|d chwil przyspieszaBo si i wzmacniaBo jego ttno. Przera|enie starca musi- aBo dosiga szczytu. PowiedziaBem, |e ttno ser- ca stawaBo si z ka|d chwil bardziej i bardziej gBo[nem. Czy tylko bd zrozumiany?... MówiBem, |e jestem nerwowy i jestem te| nim rzeczywi[cie. Teraz, w godzinie samej póBnocy i w[ród straszli- wej ciszy grobu, zalegajcej stary dom, popadBem skutkiem tego osobliwego szmeru w niczem nie dajcy si pow[cign strach. Zaledwie przez kil- ka minut jeszcze byBem w stanie do tego si zmusi, by sta nieporuszenie. Lecz ttno byBo coraz i coraz gBo[niejsze, a| pomy[laBem, |e w koDcu serce musi mu od niego pkn. Teraz og- arnB mnie nowy niepokój: bicie tego serca mógB posBysze który[ z ssiadów! PoBo|yBo to kres memu wahaniu. Godzina starca wybiBa! Z gBo[nym wrzaskiem otwarBem klap latarki, i wpadBem do pokoju.  Baz tylko jknB  tylko raz jeden. W 12/18 mgnieniu oka porwaBem za poduszki i przywaliBem niemi starego. Poczem nie mogBem si wstrzyma od [miechu na my[l, jak prdko powiodBo mi si z nim zaBatwi. Serce wszelako nie przestawaBo dalej bi stBumionem pukaniem, które trwaBo min- ut kilka. Lecz to mi ju| byBo obojtne; odgBos ten nie mógB si ju| po za [ciany przedosta a wreszcie ucichB. Starzec nie |yB. Odrzuciwszy poduszki. zbadaBem ciaBo. Bez najmniejszego wtpienia mi- aBem przed sob trupa  trupa, jak gdyby nigdy nie |yB! PoBo|ywszy mu dBoD moj na sercu, trzy- maBem j tak przez kilka minut. {adnego poruszenia. UmarB  nieodwoBalnie. Ju| mnie jego oko drczy nie bdzie. Ktoby i teraz jeszcze byB zdolny poczytywa mnie za obBkaDca, zaniecha tego, skoro opisz, jak przemy[lnie si zakrztnBem okoBo ukrycia zwBok. Noc miaBa si ku koDcowi a ja nie przestawaBem pracowa w niemym po[piechu. Wyrwawszy w podBodze trzy deski, ukryBem wszystko w znajdujcej si pod niemi pró|ni. Poczem wstawiBem deski na dawne miejsce tak dokBadnie i zrcznie, |e |adne oko ludzkie  nawet jego oko!  nie zdoBaBoby zauwa|y jakiejkolwiek zmiany. Nie potrzebowaBem te| nigdzie nic zmywa  ani jednej kropelki  najm- 13/18 niejszego chocia|by [ladu krwi. Zbyt byBem prze- zorny na to. Kiedym si uporaB z tem wszystkiem, byBa godzina czwarta, panowaB jednak jeszcze mrok nocy. W tej samej chwili, kiedy zegar wydzwaniaB godzin, zapukaB kto[ z ulicy do bramy domu. WyszedBem z lekkiem sercem, by j otworzy. Powiadam: z lekkiem sercem  bo czegó| jeszcze mógBbym si teraz lka? WeszBo trzech m|czyzn, którzy przedstawili si z caB uprze- jmo[ci jako funkcyonaryusze policyjni. Jeden z moich ssiadów posByszaB w nocy krzyk, co na- sunBo podejrzenie zbrodni. Policya, zaw- iadomiona o tem, przysBaBa swych ludzi celem przedsiwzicia na miejscu [ledztwa. U[miechnBem si  bo czegó| si mogBem ba?  i pozdrowiBem uprzejmie ichmo[ciów. Okrzyk ów  obja[niBem  mnie samemu wydarB si we [nie, co si za[ tyczy staruszka, wyjechaB, dodaBem, na wie[. OprowadziBem przybyBych po caBym domu. |dajc, aby zagldali wszdzie i wszystko zbadali jak najdokBadniej. W koDcu za- prowadziBem ich tak|e do pokoju starego i pokaza- Bem, |e wszystko, co posiadaB, znajduje si w jak najwikszym porzdku, starannie pochowane i ni- etknite. W poczuciu mego bezpieczeDstwa byBem formalnie jakby upojony a przyniósBszy 14/18 krzesBa, zmusiBem przedstawicieli wBadzy, by je zajli i odpoczli po trudzie. Sobie samemu za[ postawiBem krzesBo, w szalonem zuchwalstwie sukcesu, który mi si wydawaB zupeBnym, akurat w tem wBa[nie miejscu, gdziem ukryB trupa mej ofiary. Policyanci wygldali kompletnie zadowoleni z wyniku uskutecznionych poszukiwaD. Zachowanie moje przekonaBo ich, ja sam za[ nie traciBem re- zonu ani na chwil. UsiadBszy na podanych krzesBach gawdzili o rzeczach obojtnych, ja za[ odpowiadaBem na ka|de ich zapytanie z caB go- towo[ci. NiedBugo jednak uczuBem, |e bledn, i za- czBem pragnc, |eby sobie ju| poszli. ZaczBa mnie gBowa bole, szum napeBniB mi uszy, lecz oni siedzieli dalej, i gadali bez przerwy. A dziwny szmer w moich uszach, wzmagajc si. trwaB i poczB przybiera pewien okre[lony charakter. Pragnc si pozby straszliwego uczucia, wmieszaBem si swobodnie w gawd. Lecz szmer nie ustawaB, byB coraz wyrazniejszy, a| w koDcu spostrzegBem, |e nie rozbrzmiewa on w moich uszach. MusiaBem w tej chwili bardzo zbledn ale za- czBem ple[, ile mo|no[ci jak najgBo[niej, co mi tylko na jzyk przyszBo. Równocze[nie jednak i 15/18 szelest wzmógB si tak|e  co byBo pocz?... Cichy, zgBuszony, szybki odgBos, caBkiem podobny tykaniu zegarka, owinitego wat. Tchu mi za- czBo brakn  cho policyanci cigle jeszcze nie sByszeli nic. ZaczBem gada jeszcze prdzej, z jeszcze wiksz |ywo[ci, ale i szmer potgowaB si stale. Powstawszy z krzesBa, poczBem si spiera o jak[ drobnostk mocno podniesionym gBosem, giestykulujc przytem gwaBtownie. Nic nie pomogBo, szmer stawaB si równie| z ka|d chwil gBo[niejszym. Dlaczego oni sobie nareszcie nie szli?... Jak gdyby doprowadzony teraz do szaBu ka|dem sBowem policyantów, zaczBem przemierza pokój ci|kim krokiem. Wszystko na nic. Szmer cigle rósB. Bo|e mój! có| miaBem jeszcze uczyni?!... PoczBem si pieni z w[- ciekBo[ci, rzucaBem si i klBem. Porwawszy za krzesBo, na którem siedziaBem przed chwil, poczBem niem szurga po deskach podBogi, lecz szmer byB coraz gBo[niejszy, zagBuszaB wszystko inne. GBo[niej! gBo[niej! coraz to gBo[niej brzmi- aB!... A trzej m|czyzni nie przerywali wesoBej gawdki, [miejc si w dodatku. Czy podobna, aby nie sByszeli?... Wszechmocny Bo|e! Przenigdy!... SByszeli oni dobrze! i domy[lali si zwizku!... Znaczenie caBego mego zachowania si nie byBo dla nich zagadk!... Pastwili si tylko 16/18 nad mem przera|eniem!... Takie my[li przelaty- waBy mi przez gBow owej chwili, takie s do dzi[ jeszcze. Lecz wszystko inne zdawaBoby si rajem wobec tych mk duszy! Wszystko byBoby zno[niejszem od ich urgaD! Me mogBem dBu|ej znosi ich obBudnych u[miechów. My[laBem, |e skonam, je|eli nie wrzasn na caBe gardBo. A ter- az... sBuchajcie tylko! coraz gBo[niej i gBo[niej!...  "Aotry!  wrzasnBem wreszcie  przestaDcie gra komedy!... Przyznaj si do wszystkiego... Zerwijcie deski... Tu!... tutaj!... To jego serce ud- erza tak straszliwie." Koniec wersji demonstracyjnej. MALSTROM. Niedostpny w wersji demonstracyjnej ZADZIWIAJCE ODDZIAAYWANIE MEZMERYZMU NA UMIERAJCEGO. Niedostpny w wersji demonstracyjnej Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment peBnej wersji caBej publikacji. Aby przeczyta ten tytuB w peBnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja mo|e by kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyBcznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym mo|na naby niniejszy tytuB w peBnej wersji. Zabronione s jakiekolwiek zmiany w zawarto[ci publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania si jej od-sprzeda|y, zgodnie z regulaminem serwisu. PeBna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Nexto.pl.

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ebook Szczesliwi Netpress Digital
Ebook Sonety Netpress Digital
Ebook Pocalunek Netpress Digital
Ebook Ziemianin Netpress Digital
Ebook Samosierra Netpress Digital
Ebook Pierscionek Netpress Digital
Ebook Wieslaw Netpress Digital
Ebook Sofiowka Netpress Digital
Ebook Przyjaciolki Netpress Digital
Ebook O Opatrznosci Netpress Digital
Sprzysiezenie Starcow Netpress Digital Ebook

więcej podobnych podstron