Polowanie. 113
Jazda trwała godzinę lub więcej. Da Silva widocznie świetnie orjentował się w sytuacji bez drogi i kompasu nawet. Wreszcie podjechał do samotnie stojącego, wysokiego drzewa, zatrzymał maszynę i dał jakiś rozkaz murzynom. Trzech „czarnych” zaczęło znów wyładowywać bagaże, niedawno dopiero załadowane, czwarty zaś, z siekierą i białą płachtą za pasem, z małpią zręcznością wspiął się na wierzchołek drzewa. Pod ciosami siekiery zaczęły spadać na ziemię małe i duże gałęzie, dopóki ze cztery lub pięć metrów wierzchołka nie zostały całkowicie ogołocone. Za chwilę na szczycie drzewa powiewała chorągiew, symbolizująca pokój, choć wcale nie z poko-jowemi zamiarami przyjechaliśmy tutaj.
— Domyśla się pan, poco ta chorągiew? — zapytał da Silva.
— Zdaje się, że tak — odparłem, — zostawia pan tu wszystkie bagaże i chce, by łatwiej było później odnaleźć to miejsce. Ale czy nie zostawi pan tu czarnych ?
— Właściwie jest to zbyteczne, gdyż nikt tu niczego z rzeczy nie ruszy. Ale zostawiam zwykle jednego chłopca z łukiem, gdyż za chwilę napewno przyjdzie jaki lampart lub szakal i zacznie grzebać w zapasach, czego sobie wcale nie życzę.
— Ty zostaniesz, Bakaw^a, tylko nie śpij, bo ci hiena pięty poobgryza.
W Angoli, jak i we wszystkich krajach bliskich równika, dzień i noc rozpoczynają się o godzinie szóstej i osiemnastej z małemi tylko odchyleniami, zależnie od pory roku. Czekaliśmy więc*jeszcze sporą chwilę, aż niebo na wschodzie zaczęło różowieć.
Wśród murzynów Angoli. 8