STANISŁAW GRZYBOWSKI
szkody dla demokracji uczelnianej mógłby załatwiać rektor czy dziekan, lub rada niższego szczebla. Zmiana tej sytuacji wymaga często zmiany ustawy lub co najmniej statutu (czyli zatwierdzenia przez ministerstwo). Tak więc konieczne jest usunięcie - trudne, ale możliwe - zasadniczej bolączki, która w praktyce paraliżuje papierową demokrację uczelnianą, bo sprytny rektor czy dziekan sprawy naprawdę ważne umieszcza pod koniec posiedzenia, kiedy wszyscy są już głodni, zmęczeni i otumanieni. Dopiero więc po zlikwidowaniu tej bolączki, będzie czas na zajęcie się przez ciała najbardziej kompetentne sytuacją młodych i starych.
Zacząć wypada oczywiście od sytuacji materialnej. Pozwólcie Państwo, że pominę ocenę działalności polityków odpowiedzialnych za sytuację finansową nauki i szkół wyższych, na sali bowiem siedzą panie, a ja jako człowiek staroświecki takich słów, jakich trzeba by tu użyć, przy paniach nie używam. Dodam tylko, że ktoś chce chyba doprowadzić do sytuacji, w której nie będziemy mieli innego wyjścia, niż wyprowadzić studentów na ulicę. Z Warszawy te sprawy są mniej widoczne: macie Państwo pod bokiem prywatne uczelnie, macie, dzięki specyficznemu użyciu algorytmu, tezauryzację profesorów na wyższych uczelniach i dzięki temu niższe ich pensum, co odbija się zresztą właśnie na sytuacji młodszych kolegów, prowadzących większość zajęć. Poza Warszawą tylko niektóre dyscypliny cieszą się takim komfortem, często jednak z innych względów; na przykład profesorowie prawa obecnie prowadzą przeważnie notariaty, kancelarie adwokackie itd., w rezultacie więc zaniedbują zupełnie kształcenie studentów i młodej kadry. Toteż poza Warszawą lepiej jest widoczna nierówność sytuacji materialnej poszczególnych dyscyplin, a jest to również nierówność wobec prawa: prawnik może przyjąć pieniędze od klienta, lekarz z kliniki uniwersyteckiej traktowany jest w tym wypadku, jak przestępca. Nie trzeba dodawać, że w wielu przypadkach komplikuje to sprawę kształcenia nowej kadry, bo chętnych do jej zasilenia po prostu nie ma, tam zaś, gdzie się znajdą, często dlatego, że innej pracy w swoim mieście dostać nie mogą, nie zawsze należą do najlepszych. Na szczęście - tak mówię jako humanista - dotyczy to głównie nauk ścisłych, bo lekceważonym humanistom właśnie pracę dostać najtrudniej i tu najzdolniejsi chętnie zostają na uczelniach czy w instytutach badawczych.
Ci co przychodzą, szczęśliwi często że dostali byle jaką pracę w mieście rodzinnym - bo przyjmowanie zdolnych asystentów z prowincji ze względów mieszkaniowych jest czysta utopią - często nie tylko zarabiają grosze, co już nie od nas zależy, ale często i przez nas są obciążani pracą nad siły. Mamy do czynienia z zaklętym kołem. Podstawowym sposobem zwiększenia zarobków staje się branie godzin nadliczbowych. Często są to godziny kreowane sztucznie, bez rzeczywistych potrzeb. Czasem nawet godziny fikcyjne. Zwiększa to koszta uczelni i uniemożliwia podwyżkę poborów w ramach tzw. widełek, albo obniżenie pensum.
jest w gestii poszczególnych instytutów. Jeśli któryś z instytutów się wychyli i obniży liczbę godzin dydaktycznych na danym kierunku, a inne nie