STANISŁAW GRZYBOWSKI
pierwszym zastępcą naczelnego dyrektora jest główny księgowy, powołano stanowisko dyrektora administracyjnego, prawdziwego dyktatora uczelni i od niego uzależniono nie tylko kwestora, ale również wszystkich urzędników i pracowników technicznych. Są więc oni pracownikami administracji, a nie wydziału czy instytutu. Na dolnych szczeblech jest ich zresztą niewielu i w instytutach czy na wydziale często są obciążeni praca nad siły: władzę decyzyjną mają centralne działy administracji uczelnianej. Młody i nie ustosunkowany na uczelni badacz się do nich ze swą sprawą nie przebije, stary, który się już nie liczy w uczelnianej grze inryg, jest przez nich lekceważony. A choć w instytutach i na wydziałach panują często - ale nie zawsze - przykładne, koleżeńskie stosunki między urzędnikami a pracownikami dydaktycznymi, to ci pierwsi często po prostu nie mogą i nie umieją wiele pomóc tym drugim. Rozbicie centralnej administracji uczelni, która nie pomaga a tylko kontroluje, zniesienie urzędu dyrektora administracyjnego i rozbicie jedności zarządzanej przez niego biurokratycznej machiny, jest nieodzownym warunkiem uzdrowienia tej sytuacji. Umożliwi to przesunięcie do instytutów etatów administracyjnych i powierzenie zajmującym je urzędnikom prac dotychczas wykonywanych w praktyce przez młodszych kolegów, od układania podziału godzin po zajmowanie stanowiska formalnie dydaktyczno-naukowego, w praktyce urzędniczego. Wiadomo przecież, że nagminna praktyka powierzania adiunktowi stanowiska wicedyrekrora instytutu odsuwa ad calendas Graecas jego habilitację, a świeżo upieczony docent (że pozostanę przy tradycyjnym tytule) wybierany jest natychmiast prodziekanem, a w najlepszym razie przewodniczy różnym komisjom, co znakomicie utrudnia jego start do Belwederu. To musi się zmienić: niech urzędnicy wreszcie zaczną pracować pod naszym kierownictwiem, a nie kontrolować, jak my wykonujemy prace czysto urzędnicze. Inicjatywa w tej sprawie musi wyjść z wielkich uczelni, które są dość silne, by przygotować odpowiednie zmiany statutowe i wymusić je na ministerstwie (potrzeby istnienia tego ostatniego w obecnym kształcie, molocha hamującego oddolne przemiany, też nie dostrzegam, ale to już od nas nie zależy). Reformę wymusi zresztą życie: obecne tendencje samofinansowania się nie tylko wydziałów i instytutów, ale nawet katedr będą musiały spowodować ich większą niezależność, większą spoistość wewnętrzną, a co więcej zasilenie ich fachowymi siłami administracyjnym, czuwającymi między innymi nad właściwym przygotowaniem rozwoju młodej kadry.
Uzdrowienie struktury administracyjnej uczelni jest zatem dla tego rozwoju niezbędne. Nie znaczy to, że nie należy krytycznie spojrzeć na system awansowania. Kością niezgody jest tu obecnie system habilitacji. Żądania starych adiunktów, by ich bronione przed laty i często całkowicie przestarzałe prace doktorskie dały im dostęp do grona profesorów, są oczywiście nie do przyjęcia. Ale są wśród nich również i przedstawiciele nadziei niespełnionych z ludzkich, zrozumiałych przyczyn, głównie materialnych. Należy tego oszczędzić ich młodym następcom. Nie
56