plik


ÿþMacomber Debbie GWIAZDKA MIAOZCI Srebrzyste dzwonki RozdziaB 1 - Tato, ty nic nie rozumiesz! - PowiedziaBem, Mackenzie: koniec dyskusji! Carrie Weston usByszaBa podniesione gBosy i ruszyBa pdem przez hol budynku, w którym od dawien dawna wynajmowaBa mieszkanie. - Prosz zaczeka! - zawoBaBa, biegnc w stron otwartych drzwi windy. Jej ramiona z trudem obejmowaBy torby z zakupami, listy wyjte ze skrzynki oraz pudBa choinkowych ozdób. Po[piech nie byB wskazany, skoro para w windzie si kBóciBa i zapewne wolaBaby odby podró| na pitro sama, ale Carrie nie miaBa ochoty czeka, a| winda zawiezie pasa|erów na gór i wróci po ni na dóB. RozbolaBy j ramiona i chciaBa jak najprdzej znalez si w domu, a potem wysypa caBy ci|ar na kuchenny blat. M|czyzna przytrzymaB drzwi, zanim zd|yBy si zamkn. Zarówno Carrie, jak i pozostali mieszkaDcy od niedawna znali go z widzenia. Snuto rozmaite domysBy na temat dwojga najnowszych lokatorów. - Dzikuj - wykrztusiBa bez tchu i u[miechnBa si uprzejmie. Jej wzrok napotkaB spojrzenie dziewczynki. MiaBa mo|e ze trzyna[cie lat, wprowadziBa si z ojcem kilka tygodni wcze[niej, a Carrie sByszaBa od innych lokatorów, |e podobno oboje maj mieszka tutaj a| do zakoDczenia budowy ich nowego domu. Drzwi windy zamykaBy si powoli. Bo te| mieszkaDcy trzypitrowej kamienicy niedaleko Queen Anne Hill w Seattle rzadko si gdzie[ spieszyli. Carrie byBa wyjtkiem. - Które pitro? - spytaB m|czyzna. Mocniej objBa torby z zakupami. - Drugie. Dzikuj. M|czyzna rzuciB jej Baskawy u[miech i wcisnB odpowiedni guzik. Demonstracyjnie nie patrzyB na córk. - Jestem Mackenzie Lark - oznajmiBa tymczasem dziewczynka z szerokim u[miechem na piegowatej buzi. - A to mój tata, Philip. - Carrie Weston - przedstawiBa si i udaBo jej si jako[ poda rk Mackenzie, przytrzymujc pod pach swoje pakunki. - MiBo ci pozna. Philip tak|e podaB jej rk. U[cisk jego dBoni byB mocny, pewny, cho krótki. Ze spojrzeD, które rzucaB córce, mo|na si byBo domy[li, |e jego zdaniem wybraBa nieodpowiedni moment na zawieranie nowych znajomo[ci. - Strasznie chciaBam pani pozna - cignBa Mackenzie, ignorujc ojca. - Pani wyglda na jedyn normaln osob w caBym budynku. Mimo wszelkich wysiBków Carrie nie zdoBaBa powstrzyma u[miechu. - Rozumiem, |e poznaBa[ Madame Frederick. - Czy ta jej kula naprawd jest krysztaBowa? - Ona tak twierdzi. Carrie przypomniaBa sobie, kiedy pierwszy raz ujrzaBa Madame Frederick kroczc przez hol z krysztaBow kul. U|ywaBa jej do przepowiadania przyszBo[ci i utrzymywaBa, |e kula umie przewidzie wszystko - od pogody na nastpny dzieD po wyprzeda| butów w Nordsrom. Wtedy, jako nowa lokatorka tej niezwykBej kamienicy, Carrie przywarBa na widok tajemniczej damy do [ciany i czekaBa, a| Madame Frederick zniknie w windzie. Bardziej ni| krysztaBowa kula zdumiaBy j chyba wielkie zielone cekiny, które Madame miaBa przyklejone nad ka|d brwi. NosiBa te| oryginalnego kroju kaftan - metry materiaBu wydymaBy si wokóB ramion i bioder, a od kolan w dóB ubiór byB bardzo wski. DBugie srebrzystobiaBe wBosy upite byBy na czubku gBowy w kok, mniej wicej taki, jaki nosiBo si w latach sze[dziesitych. - Frederick jest caBkiem miBa - stwierdziBa Mackenzie. - A poznaBa[ ju| Arnolda? - spytaBa Carrie. Arnold byB jednym z najbardziej ekscentrycznych mieszkaDców domu, a tak|e jednym z jej ulubieDców. - To on ma te wszystkie koty? - Nie. Arnold to atleta. - Ten, co pracowaB w cyrku? Carrie skinBa gBow. MiaBa zamiar powiedzie wicej, ale winda zatrzymaBa si po chwili, sapnBa gBo[no i drzwi si otworzyBy. - MiBo mi byBo pozna was oboje - zapewniBa w drodze do drzwi. - Pani równie| - mruknB Philip, cho nie wydawaBo si, by byB szczególnie poruszony now znajomo[ci. Raczej byBa mu obojtna, co potwierdzaB jego nieobecny wzrok - patrzyB na Carrie, ale jej nie widziaB. Pewnie gdyby byBa kompletnie naga, wcale by tego nie zauwa|yB. - Czy mog kiedy[ do ciebie wpa[ i pogada? - zawoBaBa Mackenzie, zanim drzwi zd|yBy si zamkn. - No pewnie. Drzwi zamknBy si, ale Carrie zdoBaBa dostrzec, jak ojciec dziewczynki wyra|a swoje niezadowolenie, burczc na ni i patrzc na ni z nagan. Paskudny typ, pomy[laBa. Albo wróciB do przerwanej kBótni, albo daje maBej bur, |e wprasza si do obcych z wizyt. I pomy[le, |e wydawaB si jej taki intrygujcy. Z trudem otworzyBa drzwi mieszkania, nie wypuszczajc przy tym z obj swoich skarbów, po czym z ulg zatrzasnBa je za sob. RzuciBa dekoracje [witeczne na kanap w salonie, reszt zakupów zaniosBa do kuchni. - ChciaBa[ go pozna - powiedziaBa na gBos - no to poznaBa[. Nie chciaBa si do tego przyzna, ale Philip Lark bardzo j rozczarowaB. OkazaB si surowym ojcem wobec Mackeazie, a jej okazaB tyle zainteresowania, co bochenkowi chleba na wystawie piekarni. Czy jednak miaBa prawo spodziewa si po nim wicej? Niby dlaczego? Je|eli w ogóle spodziewaBa si po nim czegokolwiek, to znaczy, |e za bardzo braBa sobie ostatnio do serca to, co przepowiadaBa Madame Frederick. Starsza pani twierdziBa, |e widzi wyraznie przyszBo[ Carrie i |e w tej przyszBo[ci jest m|czyzna jej marzeD, którego Carrie miaBa jakoby pozna przed koDcem roku. M|czyzna miaB na dodatek mieszka w tym samym domu, wic Carrie od razu wziBa na cel Philipa Larka. ByB przystojny, w odpowiednim wieku, zdawaB si inteligentny i uprzejmy... Akurat, uprzejmy. ByBa gBupia, |e sBuchaBa tych przepowiedni. Madame Frederick byBa urocz starsz pani o romantycznym sercu, ale jej zdolno[ci prorocze nie byBy chyba ponadprzecitne. SignBa po poczt i szybko przejrzaBa koperty. Wikszo[ z nich wyrzuciBa do [mieci, po czym zabraBa si za rozpakowywanie zakupów. Po chwili zadzwoniB dzwonek do drzwi. - DzieD dobry jeszcze raz - odezwaBa si rado[nie Mackenzie Lark, kiedy Carrie wyjrzaBa na korytarz. Nie spodziewaBa si, |e dziewczynka pojawi si tak szybko. - PowiedziaBa pani, |e mog wpa[. - Oczywi[cie, wejdz. Mackenzie wkroczyBa do mieszkania, rozejrzaBa si z uznaniem po salonie i opadBa na kanap. - No to jestem. - WBa[nie widz - u[miechnBa si Carrie. - Cigle kBócisz si z tat? PostanowiBa porozmawia z Mackenzie po partnersku, jak dziewczyna z dziewczyn. W koDcu sama te| miewaBa niezBe awantury z matk, póki ta nie wyszBa za m| za Jasona Manninga dziesi lat temu. Do tego czasu Carrie nieustannie z ni wojowaBa. MiaBa [wiadomo[, |e jest trudnym dzieckiem, i czsto wyrzucaBa sobie, |e zatruwa |ycie samotnej i nieszcz[liwej matce. Teraz rozumiaBa ju|, |e zródBem wszystkich problemów - i jej, i matki - byB rozwód rodziców. Od tego wszystko si zaczBo. Carrie niezbyt dobrze pamitaBa swojego ojca - rodzice rozstali si, kiedy miaBa cztery czy pi lat. Z jakich[ niejasnych powodów winiBa za to mam, a kiedy dorastaBa, tskniBa za ojcem i idealizowaBa jego osob. Ile lat wtedy miaBa? Pewnie tyle, co dzisiaj Mackenzie. - To jak, kBócicie si? - zapytaBa. - Tata nic nie rozumie. - Mackenzie wykrzywiBa z lekcewa|eniem usta. - Czego nie rozumie? - spytaBa Carrie. Dziewczynka wstaBa, przeszBa do kuchni i patrzyBa, jak Carrie ukBada zakupy w szafkach. OparBa Bokcie na kuchennym blacie, brod na rkach i powiedziaBa z filozoficzn zadum: - Niczego. Prawie nie mo|emy rozmawia, bo zaraz si kBócimy. Ci|ko jest by nastolatk. - Mo|esz w to nie wierzy, ale wychowywanie nastolatki wcale nie jest Batwiejsze - odparBa Carrie, na co Mackenzie westchnBa znaczco i wywróciBa oczy. - O rany, jakbym sByszaBa tat. - Naprawd jest wam ze sob tak zle? - Kiedy[ byBo inaczej. Byli[my kumplami. Nie byBo Batwo, kiedy mama odeszBa, ale jako[ dali[my sobie rad. - Twoi rodzice s rozwiedzeni? - Nie chciaBa by w[cibska, ale ciekawo[ wziBa gór. Mackenzie zmarszczyBa nos i skinBa gBow. - Mhm. To byBo okropne, kiedy si rozstali. - Zawsze tak jest. Moi si rozwiedli, kiedy byBam bardzo maBa. Prawie nie pamitam mojego ojca. - A potem? - zainteresowaBa si Mackenzie. - Czsto go pani widywaBa? Carrie pokrciBa przeczco gBow. Gdy byBa mBodsza, bardzo j to martwiBo, ale odkd dorosBa, pogodziBa si z losem. Zwiadomo[, |e ojciec nie chciaB by cz[ci jej |ycia, byBa bolesna, lecz skoro taki byB jego wybór... - Ja te| nie widz mamy za czsto. Cho teraz mam spdzi [wita z ni i jej nowym m|em - powiedziaBa dziewczynka, a jej brwi zmarszczyBy si z niezadowolenia. - Nie widziaBam jej prawie od roku, byBa bardzo zajta. Mama pracuje w jednym z wielkich banków w centrum Seattle i ma naprawd wa|ne stanowisko. Musi du|o podró|owa, wic rzadko mog u niej zosta choby na par dni. Tata jest analitykiem systemów. Carrie pokiwaBa gBow. ZdawaBo jej si, |e dobrze rozumie rozterki maBej Mackenzie. - Ile masz lat? Pitna[cie? - zapytaBa, celowo dodajc jej wieku. PamitaBa to pragnienie ka|dej nastolatki, by uchodzi za starsz ni| w rzeczywisto[ci. Mackenzie wyprostowaBa si i od razu poweselaBa. - WBa[ciwie to trzyna[cie. - No to jeste[ prawie dorosBa. - {eby tata tak my[laB... Carrie otworzyBa torb ciasteczek ry|owych o smaku serowym z nisk zawarto[ci tBuszczu. WysypaBa je na talerz i wziBy sobie po jednym. SiedziaBy naprzeciw siebie, po dwóch stronach kuchennej lady, milczc jaki[ czas, wreszcie dziewczynka odezwaBa si znowu: - Wie pani, co sobie my[l? - PopatrzyBa na ni przenikliwym wzrokiem. - Mojemu tacie trzeba kobiety. Ciasteczko ry|owe uwizBo w gardle Carrie i dopiero po chwili zdoBaBa wykrztusi: - Kobiety? - No tak, |ony. Teraz to nic tylko praca, praca i praca. On chyba my[li, |e uda mu si zapomnie o mamie, je[li wystarczajco dBugo posiedzi w biurze. - Mackenzie schrupaBa kolejne ciasteczko. - Madame Frederick mówi to samo... - Madame Frederick? RozmawiaBa[ z ni? - ZajrzaBa dla mnie do swojej kuli i powiedziaBa, |e czeka mnie jeszcze w tym roku du|o zmian. Nie byBam szczególnie zachwycona. Ostatnio i tak byBo za du|o zmian, z caB t przeprowadzk i w ogóle. Tskni za przyjacióBmi, a budowa tego nowego domu trwa okropnie dBugo. MiaB by gotowy na Bo|e Narodzenie, ale teraz wcale nie jestem pewna, czy zd| do wakacji. - Znów oparBa brod na ladzie. - A ja chc znowu normalnie |y. - To zrozumiaBe. Mackenzie zdawaBa si by caBkiem pogr|ona w marzeniach. - Wie pani, |e Madame Frederick ma chyba racj? - Ma racj? - Carrie powtórzyBa jak echo. - Dlaczego tak sdzisz? - Nie wiem. - Dziewczynka wzruszyBa ramionami. - Tak mi si zdaje. W ka|dym razie tata powinien sobie kogo[ znalez. Ciekawe tylko, jak si takie rzeczy zaBatwia. Carrie nie byBa pewna, czy dobrze zrozumiaBa. - Co ma si zaBatwia? - No, na przykBad now |on. - Mackenzie... - Carrie za[miaBa si nerwowo. - Takich  rzeczy" nie zaBatwiaj tatusiom ich córki. - A dlaczego nie? - Bo maB|eDstwo to powa|na sprawa. Tu chodzi o miBo[, o zwizek dwojga ludzi, o... - No wBa[nie - wtrciBa si Mackenzie. - To bardzo powa|na sprawa. Rozumiem to i wydaje mi si, |e umiaBabym tacie pomóc. Lubimy z tat te same rzeczy, zawsze zgadzali[my si ze sob... no, w ka|dym razie do niedawna. Wiem, co lubi i jaki ma gust, pewnie nawet lepiej ni| on sam. Wic skoro sam nie mo|e znalez sobie |ony, to ja mu j znajd. - Mackenzie... - Wiem, co pani my[li - dziewczynka nie pozwoliBa sobie przerwa. - {e tata nie doceni moich wysiBków. I pewnie ma pani racj. Ja jednak nie musz dosta od niego |adnej pochwaBy. Mog wszystko zrobi po kryjomu, dyskretnie. Je|eli nauczyBam si od taty czegokolwiek, to sztuki dyplomacji. Carrie parsknBa [miechem. Czy to mo|liwe? Ta dziewczynka byBa wcieleniem jej samej sprzed jedenastu lat. PatrzyBa na Mackenzie - i widziaBa maB Carrie Weston. - Czemu si pani [mieje? - spytaBa Mackenzie, najwyrazniej dotknita. - Po prostu bardzo mi przypominasz pewn dziewczyn - odparBa tajemniczo. - Przyjmij moj rad, kochanie: nie mieszaj si do |ycia prywatnego twojego ojca. - {ycie prywatne? Bzdura! On nic takiego nie ma. - Na pewno nie doceni twojej pomocy. - Oczywi[cie, |e nie, mówiBam przecie|. Ale to nie ma nic do rzeczy. - PosBuchaj, Mackenzie - zaczBa powa|nie Carrie - je|eli teraz nie mo|esz si dogada z ojcem, to dr| na my[l, co bdzie, kiedy si dowie, |e postanowiBa[ go wyswata. Moja mama byBa w[ciekBa, kiedy si dowiedziaBa, |e zaproponowaBam Jasonowi pienidze, |eby si z ni umówiB... - ChciaBa mu pani zapBaci, |eby umówiB si z pani mam? Carrie za pózno zdaBa sobie spraw, |e powiedziaBa zbyt wiele. - Stare dzieje - odparBa z nadziej, |e uda jej si zmieni temat. Nic z tego. Oczy Mackenzie rozbBysBy z podniecenia, a w jej gBowie ju| zdawaBa si kieBkowa jaka[ chytra my[l. - Naprawd zapBaciBa pani komu[ za umówienie si z pani mam? - Tak, ale nie próbuj z tego wyciga |adnych wniosków. OdmówiB. - PróbowaBa j zniechci, lecz dziewczynka wci| zdawaBa si rozwa|a ten pomysB. - To nie byB dobry ruch - powtórzyBa - uwierz mi. Mama wcale nie byBa zadowolona. - A wyszBa znowu za m|? Carrie niechtnie skinBa gBow. - Za kogo[ znajomego? Znowu skinBa gBow, nie chcc powiedzie dziewczynce, |e chodzi o tego samego m|czyzn, którego usiBowaBa przekupi. Mackenzie wpatrywaBa si w ni uwa|nie, wic na wszelki wypadek odwróciBa gBow. - To byB on, prawda? - usByszaBa. WestchnBa ci|ko i zwróciBa wzrok na dziewczynk. - Tak, ale ja nie miaBam z tym nic wspólnego. Zmiech Mackenzie byB krótki i wymowny. - Jasne. Pani chciaBa mu zapBaci za umówienie si z mam, on nie przyjB pienidzy, ale i tak si z ni umówiB. Mo|e z przekory, a mo|e od dawna planowaB si z ni spotka, a pani go o[mieliBa... To mi si podoba. Zwietnie, naprawd wspaniale. Jak dBugo trwaBo, zanim wzili [lub? - Kochanie, to co si staBo midzy moj mam i Jasonem, byBo jedyne w swoim rodzaju. - Jak dBugo? - powtórzyBa uparcie Mackenzie, nie dajc si zbi z tropu. - Kilka miesicy. Dziewczynka u[miechnBa si triumfalnie. - I s szcz[liwi. - To byBo raczej stwierdzenie ni| pytanie. Carrie skinBa gBow. Szcz[liwi, to maBo powiedziane. MogBa mie tylko nadziej, |e i ona kiedy[ znajdzie m|czyzn, z którym byBoby jej tak dobrze, jak mamie z Jasonem Manningiem. Po dziesiciu latach maB|eDstwa i dwójce dzieci zachowywali si jak nowo|eDcy. Carrie podziwiaBa siB ich miBo[ci, siBa ta byBa dla niej inspiracj - ale i ci|arem. ChciaBaby stworzy podobny zwizek, to oczywiste. PrzyjacióBki twierdziBy jednak, |e jest zbyt wybredna i |e z takim nastawieniem nieprdko znajdzie kogo[ odpowiedniego, o ile w ogóle kogo[ znajdzie. Ostatnio coraz cz[ciej byBa skBonna przyzna im racj. - O co[ takiego mi chodziBo - mówiBa tymczasem dziewczynka. - Pani znaBa swoj mam lepiej ni| ktokolwiek, no nie? Nikt inny nie nadawaBby si lepiej do znalezienia jej m|a, prawda? I tak samo jest ze mn! Ja znam swojego tat i wiem, |e jest w doBku. Trzeba co[ z tym zrobi, a Madame Frederick mówi, |e czas nam sprzyja. Jemu trzeba miBo[ci. I dostanie j dziki mnie. Carrie u[miechnBa si z przymusem. - Naprawd lubi Madame Frederick, ale do tego, co mówi, nale|y podchodzi z pewnym dystansem, nie uwa|asz? - Tak, wiem, z dystansu wszystko lepiej wida - odparBa Mackenzie. - Tata cigle mi to powtarza. - WstaBa i podekscytowana zaczBa chodzi po pokoju. - No a pani? - zapytaBa. - Co ja? - No, pani. Czy pani zechce umówi si z tat? RozdziaB 2 - Tato, prawda, |e jest Badna? Philip Lark podniósB wzrok. SiedziaB przy kuchennym stole i wypeBniaB protokóB wydatków. Jego córka siedziaBa naprzeciw niego, u[miechajc si ciepBo i przymilnie. Co[ w sposobie, w jaki si w niego wpatrywaBa, ostrzegaBo, |e ma niecne plany. - Kto? - zapytaB, zastanawiajc si, czy nie byBoby mdrzej w ogóle nie podejmowa tematu. - Carrie Weston. - Kiedy zobaczyBa, |e nic mu to nie mówi, wyja[niBa: - Ta pani w windzie. RozmawiaBam z ni dzi[ po poBudniu. - WsparBa podbródek na dBoniach i nadal wpatrywaBa si w niego z uwielbieniem. - Moim zdaniem bardzo Badna, a ty co my[lisz, tato? Spojrzenie Philipa powróciBo do kolumn cyfr na papierze. Jego córka cierpliwie czekaBa, a| skoDczy, cho cierpliwo[ nie nale|aBa do cnót, które dotd w niej zauwa|aB. Zazwyczaj byBa niezadowolona, kiedy przynosiB prac do domu. MiaBa pretensj. ZupeBnie jakby robiB to na zBo[. Przecie| musiaB, do cholery, zarobi na |ycie. Dzisiaj jednak byBa podejrzanie Bagodna. SpróbowaB przypomnie sobie, o co go wBa[ciwie pytaBa. A tak, chciaBa wiedzie, co my[li o Carrie Weston. Co my[li? ZupeBnie nie pamitaB, jak ta kobieta wyglda. No, mo|e troch. Jej wizerunek byB do[ mtny, ale nie znalazB nic, do czego miaBby jakie[ zastrze|enia. - PolubiBa[ j, prawda? - zapytaB, cho nie byB pewien, czy uleganie nastrojom Mackenzie to dobry pomysB. Ostatnio zrobiBa si naprawd niemo|liwa. Humorzasta i nierozsdna. RozumiaB, |e nie miaBa ochoty si przeprowadza, ale przecie| jemu te| nie byBo lekko. Na szcz[cie to tylko kilka tygodni. Có|, zaBo|yB, |e córka jest ju| dojrzaBa i |e pogodzi si z now sytuacj, ale najwyrazniej si pomyliB. PrzeliczyB si zreszt nie tylko co do dojrzaBo[ci Mackenzie. Kiedy[ wydawaBo mu si, |e s sobie bliscy, a przez ostatnich par tygodni nie byBo chyba dnia, by si nie pokBócili. Z dnia na dzieD jego normalna, rozsdna córka zamieniBa si w Sar Bernhardt czy inn królow melodramatu. MógBby przysic, |e nie zachowywaBa si tak, odkd skoDczyBa cztery lata. Naprawd nie mógB tego zrozumie. Nawet kiedy jej matka od nich odeszBa, nie byBo tak zle. - Carrie jest [wietna, naprawd [wietna. U[miechnB si kwa[no. ByB zadowolony, |e Mackenzie zawiera nowe znajomo[ci, chocia| byBoby lepiej, gdyby zawieraBa je z kim[ w jej wieku. Poza tym i tak wkrótce opuszcz t kamienic. Gene Tarkington, jego przyjaciel i wBa[ciciel budynku, zaoferowaB mu dwupokojowe, umeblowane mieszkanie do wynajcia na tak dBugo, jak dBugo potrwa wykaDczanie nowego domu nad jeziorem Washington. Jeszcze mo|e pól roku i zmieni ssiadów, po co wic miaBaby si z nimi zaprzyjaznia? Znów si u[miechnB, tym razem cieplej. MusiaB przyzna, |e ci nowi ssiedzi stanowili niezB zbieranin. Kobieta z krysztaBow kul, umi[niony sze[dziesiciolatek, który chodziB bez koszuli, za to z hantlami w rkach... Sam budynek byB w porzdku. Nie byB to co prawda Ritz, ale przecie| nie oczekiwali wielkich luksusów. - Tato - zaczBa tsknym tonem Mackenzie - czy my[laBe[ kiedy[ o powtórnym maB|eDstwie? - Nie my[laBem - odpowiedziaB stanowczo, zdziwiony zadanym wprost pytaniem. PopeBniB ju| jeden bBd i nie zamierzaB popeBnia kolejnego. Laura i te dwana[cie lat, które z ni wytrzymaB, nauczyBy go o |yciu maB|eDskim tyle, |e wystarczy mu do koDca |ycia. - Mówisz, jakby[ byB na co[ w[ciekBy. - Nie jestem - stwierdziB, wpychajc spis wydatków do teczki. - Tylko zdecydowany. - To przez mam, prawda? Philip nie miaB pojcia, co ostatnio wstpiBo w jego córk. - Daj|esz spokój, Mackenzie. Dlaczego miaBbym si znowu |eni? - Na przykBad po to, |eby kiedy[ mie syna. - Po co mi syn, kiedy mam ciebie? U[miechnBa si szeroko, zadowolona z jego odpowiedzi. - Madame Frederick zajrzaBa w krysztaBow kul i twierdzi, |e jest ci pisana jeszcze jedna kobieta. Philip roze[miaB si i pokrciB gBow. Szklana kuBa? Kobieta? Zlub? Kto miaBby si o|eni? On? WolaBby jada tBuczone szkBo na kolacj. Brodzi przez bagna peBne aligatorów. Albo, jeszcze lepiej, skoczy z czubka Space NeedBe. Nie, nie interesowaBo go ponowne maB|eDstwo. Nie w tym |yciu. Niedawno |artowaB z Genem, |e kiedy pomy[li znowu o o|enku, przypomni sobie recept, któr kiedy[ usByszaB w jakim[ komediowym programie: My[lisz o maB|eDstwie? To znajdz sobie, bracie, brzydk kobiet, której nie bdziesz lubiB i kup jej dom. - Carrie jest bardzo podobna do mnie. Ach, wic do tego zmierza caBa ta rozmowa. Chodzi o niego i o Carrie. No dobrze, trzeba to natychmiast skoDczy. - PrzestaD - za|daB. - Chyba troch wolno dzi[ kojarz, ale ju| Bapi, o co ci chodzi. Chcesz wyswata mnie z t... - skoro zupeBnie jej nie pamitaB, nie mógB dobra odpowiedniego przymiotnika - ...ssiadeczk. - Kobiet, tato. Carrie jest mBoda, atrakcyjna, inteligentna i dowcipna. - Naprawd? - Ciekawe, |e wcze[niej tego nie zauwa|yB. - Jest idealna dla ciebie. - Kto tak twierdzi? - Na przykBad Madame Frederick. I ja. Tylko pomy[l, tato. Jeste[ w kwiecie wieku i nic tylko pracujesz. Powiniene[ cieszy si owocami swojej pracy. - Buduj dom. - Bo chcesz zaimponowa mamie, |eby wiedziaBa, jaki popeBniBa bBd. SBowa córki zmroziBy go. MiaB nadziej, |e Mackenzie si myli. ChciaB mie nowy dom z ró|nych powodów, lecz |aden z nich nie miaB nic wspólnego z byB |on. A przynajmniej tak mu si wydawaBo. - Dlaczego twoj matk miaBby obchodzi dom, który buduj? - Jak to dlaczego? Zastanów si, tato... - Zastanawiam si. - I co? - rzuciBa mu spojrzenie peBne Bagodnej wyrozumiaBo[ci, co go jeszcze bardziej zirytowaBo. - I nic! Nie mieszajmy do tego Laury, dobrze? Zawsze si denerwowaB, kiedy o niej mówiB lub my[laB. A przecie| jego uczucia do byBej |ony dawno zanikBy. Mo|e wic |al mu byBo nie tyle jej, co wszystkich lat, które razem prze|yli. Bóg mu [wiadkiem, |e próbowaB utrzyma to maB|eDstwo. Nawet kiedy odkryB, |e Laura ma romans, gotów byB zrobi wszystko, by sprawy jako[ si uBo|yBy. Przy wielu wysiBkach uBo|yBy si na par lat, okazaBo si jednak, |e Philip okBamywaB sam siebie, bo tak bardzo pragnB, by im si udaBo. Rozwód nastpiB dBugo po rozpadzie zwizku, kiedy naprawd nie byBo ju| czego ratowa. ZostaBy mu córka i wBasna godno[ - wystarczy. Ostatni wic rzecz, na jak miaB ochot, byBo ryzykowanie tego z trudem zdobytego spokoju. - Chc, |eby[ umówiB si z Carrie na randk. - Co? - Nie mógB uwierzy, |e jego wBasna latoro[l ma taki tupet. - Mackenzie, na miBo[ bosk, przestaD! Nie zamierzam umawia si z Carrie Westchester ani z nikim innym! - Carrie Weston. - Z ni te| nie! - PoszedB do kuchni i nalaB sobie fili|ank kawy. WypiB Byk, ale wydaBa mu si niezwykle gorzka. SkrzywiB si i wylaB reszt do zlewu. - Przynajmniej tyle mógBby[ zrobi... - Dyskusja skoDczona! Nie chc o tym wicej sBysze, zrozumiano? - MusiaB to powiedzie na tyle stanowczo, |e nie o[mieliBa si kontynuowa tematu. ByB jej za to wdziczny. Kiedy znów spojrzaB na swoj córk, zobaczyB j siedzc po[rodku saloniku z ramionami owinitymi wokóB siebie. KiwaBa si w przód i w tyB i miaBa wyjtkowo kwa[n mn. - Mo|e poszliby[my kupi choink? - zaproponowaB pojednawczym tonem. Z wyniosB min obra|onej królowej odwróciBa si do niego, rozwa|ajc jednak w duchu t propozycj. - Nie, dzikuj - powiedziaBa po chwili, cho z trudem przyszBo jej odrzuci zaproszenie. - Skoro taka twoja wola, nie ma sprawy. - A czy nie mówiBe[, |e choinka to byBoby w tym roku za du|o zamieszania? Bo i byBoby, ale ostatecznie mógB si jako[ z tym pogodzi, o ile w ten sposób uwaga jego córki skierowaBaby si gdzie indziej. - Niedu|a by si zmie[ciBa - powiedziaB, czujc do siebie lekkie obrzydzenie. Nie lubiB sam sobie zaprzecza, przetBumaczyB sobie jednak, |e kompromis bywa czasem konieczny dla zachowania pokoju. - Podobasz si jej, wiesz? Bo|e, ta znowu swoje. Nie musiaB nawet pyta, o kim mowa. Jego córeczka uczepiBa si my[li, |e wyswata go z t Carrie, i ani my[laBa zrezygnowa z tego pomysBu. ZacisnB usta, by nie powiedzie czego[, czego mógBby potem |aBowa. - OpowiedziaBa mi, co si jej przydarzyBo, kiedy byBa mniej wicej w moim wieku - cignBa niezra|ona Mackenzie. - Jej rodzice si rozwiedli, kiedy miaBa pi lat. Jej mama z nikim si potem nie spotykaBa. WyrzekBa si nowych zwizków, tak samo jak ty, wic Carrie poczuBa, |e musi przej sprawy we wBasne rce. Troch jak ja. - PrzerwaBa tylko na tyle, by wzi gBboki oddech, i po chwili mówiBa dalej: - Kiedy Carrie miaBa kilkana[cie lat, jej matka staBa si |aBosn, niezno[n sekutnic. - ZamilkBa i spojrzaBa na niego znaczco. - Troch jak ty. - No wiesz! - Carrie poczuBa, |e musi co[ z tym zrobi, wic zaproponowaBa jednemu facetowi, |e mu zapBaci za umówienie si z jej mam. I zapBaciBa. Z wBasnych oszczdno[ci, uzbieranych dziki opiekowaniu si dziemi i wyprowadzaniu psa ssiadów. WziBa wszystko, co udaBo jej si uciuBa, i wyrzekajc si wBasnych potrzeb, zapBaciBa temu czBowiekowi. PowiedziaBa mi, |e zrobiBaby wtedy wszystko, by da swojej biednej, spragnionej miBo[ci matce jeszcze jedn szans na szcz[cie. Philip wzniósB oczy do nieba. MiaB wra|enie, |e gdyby wyt|yB sBuch, usByszaBby w tle rzewne dzwiki skrzypiec. - Bardzo szlachetnie z jej strony. - A to jeszcze nie koniec - zapowiedziaBa Mackenzie. - Tak? Czy|by byB cig dalszy? ZignorowaBa jego sarkazm. - Kiedy matka dowiedziaBa si o tym, co zrobiBa Carrie, w[ciekBa si na ni. - I sBusznie. - Philip zaBo|yB rce i oparB si o drzwi. ZerknB na zegarek, by da do zrozumienia, |e czas na opowie[ jest ograniczony. - Co byBo dalej? - No wBa[nie, dalej dopiero dziaBy si cuda! Carrie zniosBa dzielnie w[ciekBo[ matki i caB awantur. WiedziaBa, |e ma racj, wic pokornie przyjBa na siebie wszelkie cierpienia. Tony skrzypiec staBy si jeszcze bardziej wzruszajce. - Na dwa tygodnie matka zamknBa j w domu, a potem... - ZaczBa znowu. Troch jak ty. - WiedziaBa, |e nie wybraBa dla matki byle jakiego faceta. Bardzo starannie przyjrzaBa si wszystkim wolnym m|czyznom w okolicy i zdecydowaBa si na najlepszego. James... czy jako[ tak, imi nie ma znaczenia... wa|ne jest to, |e Carrie znaBa swoj matk wystarczajco dobrze, |eby wybra dla niej idealnego kandydata. - Domy[lam si, |e ta historia ma jaki[ moraB, prawda? - Oczywi[cie. - Jej oczy rozbBysBy triumfalnie. - Nie wicej ni| trzy miesice potem, no, góra cztery, matka Carrie wyszBa za m| za Jasona! - My[laBem, |e nazywaB si James. - Tato! Jego imi nie ma znaczenia. Wa|ne jest, |e si z ni o|eniB i oboje s szcz[liwi do dzisiaj. - To szcz[cie musiaBo drogo kosztowa, skoro Carrie oddaBa wszystkie oszczdno[ci za t pierwsz randk. - Jason o|eniB si za darmo. - A co, byBa wyprzeda|? Mackenzie zmarszczyBa czoBo. - Wcale nie jeste[ dowcipny, tato. Carrie powiedziaBa, |e jej mama jest szcz[liw m|atk ju| prawie jedena[cie lat. Spotkanie Jasona byBo najszcz[liwszym wydarzeniem jej |ycia. Raz do roku, w rocznic tej pierwszej zorganizowanej przez Carrie randki, mama przysyBa jej kwiaty, z wdziczno[ci, |e ta córka, któr wtedy uziemiBa na dwa tygodnie, zechciaBa wyszuka dla niej m|czyzn jej marzeD. Skrzypce zamilkBy, zastpiB je chór [piewajcy  Alleluja!". Philip musiaB przyzna, |e jego córka jest mistrzyni melodramatu. - A teraz - powiedziaBa, z ulg wypuszczajc powietrze - ty umówisz si z Carrie, prawda? Tato, czy to nie wspaniaBe? Ona jest dla ciebie idealna. Wiem, co lubisz, a czego nie. Carrie jest miBa i inteligentna... - Nie. - Jak to nie? Nie jest miBa? - Nie wiem, jaka jest. I nie mam zamiaru si przekona. Nie umówi si z ni, Mackenzie. ZiewnB ostentacyjnie, by da jej do zrozumienia, |e jest zbyt zmczony na podobne rozmowy, jednak Carrie nie dawaBa za wygran. - Nigdy ci o tym nie mówiBam, ale marz o zostaniu starsz siostr. Carrie zostaBa siostr dla swoich dwóch przyrodnich braci. - Dziki, ale nie. - Ten dzieciak naprawd zaczynaB go przera|a. Nie dosy, |e usiBowaBa umówi go na randk z kobiet, któr raz widziaB na oczy, to ju| planowaBa, |e bd mieli dzieci! - Tato, posBuchaj mnie. Nie musisz tego robi, bo ja ci o to prosz. Zrób to dla siebie samego. Zrób to, zanim twoje serce zamieni si w pust skorup, a ty w zgorzkniaBego starucha. - Hej, jeszcze nie umieram - zaprotestowaB. - ZostaBo mi dobre czterdzie[ci lat. - Mo|e i tak - mruknBa sceptycznie Mackenzie, po czym z nosem wysoko zadartym wyszBa z pokoju jak aktorka schodzca ze sceny po oklaskach. Philip otworzyB teczk, u[miechajc si do siebie. WyjB segregator, po chwili zawahaB si i zmarszczyB brwi. {e jego córka zachowuje si jak primadonna to jedno, ale |e dorosBa kobieta karmi j tymi bzdurami to ju| znaczniejsza powa|niejsza sprawa. Niewiele wiedziaB o pannie Carrie Weston, lecz gdy spotkali si z ni w windzie, odniósB wra|enie, |e przyglda mu si uwa|nie. Czy|by byBa nim - jak to si mówi - zainteresowana? Je[li tak, to lepiej wszystko wyja[ni jej od razu. A je|eli, co gorsza, zamierzaBa wykorzystywa do swych niecnych planów jego córk, to dostanie niezB nauczk. Podjwszy decyzj, zatrzasnB teczk i skierowaB si do drzwi. - Dokd idziesz? - zapytaBa Mackenzie. - Porozmawia z twoj przyjacióBk - warknB. - Z Carrie? - pisnBa podekscytowana. - Nie po|aBujesz, tato, obiecuj. Jest naprawd miBa i wiem, |e j polubisz. Je[li jeszcze nie zdecydowaBe[, gdzie j zabra na kolacj, to proponuj restauracj Henry's. Byli[my tam na moje urodziny, pamitasz? Philip uznaB, |e nie jest to wBa[ciwy moment na informowanie córki, i| bynajmniej nie zamierza zaprasza Carrie Weston na kolacj. WyszedB bez sBowa z mieszkania i niemal wpadB na starsz pani z krysztaBow kul. - Dobry wieczór, panie Lark. - Madame Frederick powitaBa go ze wszystkowiedzcym u[miechem. SpojrzaBa na niego, potem na kul, a jej u[miech jeszcze si poszerzyB. - Prosz to trzyma z dala ode mnie - oznajmiB stanowczo. - Nie |ycz sobie, |eby pani ogBupiaBa tymi bzdurami moj córk, jasne? - Skoro tego pan sobie |yczy... - odparBa z godno[ci. WyminBa go i oddaliBa si korytarzem niczym królowa po audiencji dla poddanych. Nie mo|na byBo nie spostrzec, |e tym samym krokiem jego córka wyszBa kilka chwil temu z pokoju. WestchnB ci|ko, pokrciB gBow i ruszyB po schodach w dóB, zeskakujc po dwa stopnie. Kiedy dotarB do mieszkania Carrie Weston, dyszaB ci|ko i byB jeszcze bardziej w[ciekBy. OtworzyBa drzwi, gdy tylko zapukaB. - Pan Lark? - Jej oczy otworzyBy si ze zdumienia akurat na odpowiedni szeroko[, jakby od piciu minut wiczyBa t min przed lustrem. - Zdaje si, |e powinni[my porozmawia. - WBa[nie teraz? - Natychmiast. RozdziaB 3 Carrie Weston rzeczywi[cie byBa [liczna. Wtedy, w windzie, tego nie zauwa|yB, teraz jednak musiaB przyzna, |e dziewczyna jest bardzo atrakcyjna. MiaBa niebieskie oczy, jasne i przejrzyste, promieniowaBo z niej ciepBo i |yczliwo[. Gdy za[ patrzyBa na niego wyczekujco, gniew topniaB w jego sercu i zamieniaB si w... ChrzknB z zakBopotaniem i zmarszczyB czoBo, jakby chciaB sobie przypomnie, po co wBa[ciwie tu przyszedB. ZajBo mu to do[ dBug chwil, a kiedy wreszcie odtworzyB w pamici rozmow z córk, uznaB nieoczekiwanie, |e w tym, co o nim nawygadywaBa, jest by mo|e ziarnko prawdy. - Musz z pani porozmawia o Mackenzie - wykrztusiB w koDcu. - To urocza dziewczynka. Mam nadziej, |e nie przetrzymaBam jej za dBugo - powiedziaBa przepraszajcym tonem Carrie, sigajc jednocze[nie po kurtk. - Chodzi o wasz dzisiejsz rozmow... - Tak, domy[lam si. Przepraszam, to dBu|szy temat, a ja nie mog teraz z panem rozmawia. Zawsze w [rody karmi koty pani Marii. Ju| jestem spózniona. Co za koty, u licha? Czy|by to byBa wymówka, by si go pozby? Nie, Philip Lark nie da si spBawi tak Batwo. ByB zdecydowany doprowadzi spraw do koDca. - Koty? To cudownie. Mog si przyBczy? WygldaBa na troch zdziwion, ale si zgodziBa. - Je[li ma pan ochot. SignBa po piciokilogramow torb z koci karm i postawiBa j na progu. Philip wiedziaB, |e pewna starsza pani z tej kamienicy trzyma mnóstwo kotów. Gene opowiadaB mu o emerytowanej nauczycielce, która mieszka tu od ponad pitnastu lat, pBaci czynsz w terminie i przygarnia wszystkie bezdomne stworzenia. TolerowaB jej zwyczaj, ale go nie pochwalaB. - Lepiej bdzie naBo|y co[ na siebie - doradziBa Carrie, zamykajc mieszkanie. - Jeszcze? - Czy chciaBa zasugerowa, |e starsza pani utrzymuje w mieszkaniu temperatur poni|ej zera? - Bdziemy musieli wyj[ na dwór. - Aha - mruknB, po czym zostawiB j na chwil i pobiegB na gór, przeskakujc po dwa stopnie na raz. Gdy wpadB do mieszkania, Mackenzie zerwaBa si na równe nogi. - Co jej powiedziaBe[? - zapytaBa z przejt min. - Na razie nie. - ZdarB kurtk z wieszaka. - Ale powiem jej, co o tym wszystkim my[l, mo|esz by tego pewna. - To dlaczego nie powiedziaBe[ jej tego od razu? - Na razie... - zawahaB si - na razie pomagam jej karmi koty. Twarz córki rozja[niBa si natychmiast. - Naprawd? To prawie jak randka, nie sdzisz? - Nie, do cholery! - warknB i narzuciB na plecy kurtk. - Carrie pytaBa, czy w sobot miaBabym ochot pomóc jej i jej dwóm braciom piec ciasteczka. Mog, prawda? - O tym porozmawiamy pózniej - odparB, coraz bardziej zdenerwowany. Nie do[, |e Carrie Weston zamciBa jej w gBowie, to ju| zaczynaBa decydowa o jej zajciach. Wcale mu si to nie podobaBo. Coraz bardziej bojowo nastawiony, zamknB drzwi i doBczyB do Carrie na schodach. Gdy jednak j zobaczyB, bojowy nastrój szybko si ulotniB. Cholera, mo|e powinien porozmawia z ni kiedy indziej? Nie byB pewien, dlaczego wBa[ciwie postanowiB towarzyszy jej w karmieniu kotów. Zale|aBo mu na tym, by wyja[ni sytuacj, to prawda, ale w tym celu nie musiaB koniecznie Bazi za ni z torb kociego |arcia. - Maria bardzo kocha koty - tBumaczyBa tymczasem Carrie, kiedy zje|d|ali wind na parter. - Moim zdaniem nie powinna sama chodzi po nocy i karmi te bezpaDskie. To zbyt niebezpieczne. A wic o to chodzi - o karmienie bezpaDskich kotów! - Ale Maria nie mogBaby ich zostawi bez po|ywienia. Mówi, |e to jej biedne, bezdomne dzieciaczki. Wyszli na zewntrz, zimne powietrze uderzyBo ich w policzki. - Czsto je karmi? - zapytaB Philip, idc za Carrie dobrze o[wietlon ulic. - Codziennie - odpowiedziaBa i par domów dalej skrciBa w ciemn alejk. Przed chwil stwierdziBa, |e samotne chodzenie po nocy jest niebezpieczne dla Marii. Philip wcale nie uwa|aB, by dla niej samej byBo mniej ryzykowne. RozejrzaB si wokóB, dostrzegajc jedynie rzdek zielonych pojemników na [mieci. W poBowie alejki usByszaB powitalne miauknicia kilku kotów i wtedy Carrie wycignBa z którego[ [mietnika kartonowe pudeBko i przeBo|yBa do niego spor porcj jedzenia. Koty |wawo do niej podbiegBy, jeden buras prze[lizgnB si midzy jej stopami, jego ogon musnB smukB Bydk. Carrie przykucnBa i rk w rkawiczce pogBaskaBa kocura po grzbiecie. - To Brutus - oznajmiBa. - A to Jim Dandy, Guziczek, SokóB i Królowa PszczóB. - To pani ponadawaBa im imiona? - Nie ja, Maria. To s jej przyjaciele. {yj samotnie na ulicy od tak dawna, |e nie umiaByby przeprowadzi si do jej mieszkania. Dlatego Maria opiekuje si nimi tutaj. Wie pan, |e wyleczyBa Brutusa, kiedy w bójce straciB oko? Jak go znalazBa, ledwo |yB. PozwoliB si sob zaj, ale potem wróciB do siebie. Le|enie na kanapie przed telewizorem to zajcie nie dla niego. Zdaje si, |e wBa[nie po tym zdarzeniu Maria zaczBa dokarmia bezpaDskie koty. Pomagam jej raz w tygodniu. Arnold i inni ssiedzi te|. Temat byB caBkiem interesujcy, lecz przecie| Philip nie o tym chciaB rozmawia z Carrie Weston. - WspominaBem ju|, |e chciaBem z pani porozmawia o Mackenzie. - Oczywi[cie. - Carrie pogBaskaBa ka|dego kota, wyprostowaBa si i ruszyBa w gBb alejki. - WróciBa od pani z gBow peBn idiotycznych pomysBów. - Tak? - Wci| opowiada o naszych wspólnych randkach. Rozumie pani, moich i pani... Zauwa|yB, |e Carrie zaczerwieniBa si lekko. Mo|e wic ma cho odrobin poczucia przyzwoito[ci - Obawiam si - westchnBa - |e to ja j na to naprowadziBam. Jest mi naprawd niezmiernie przykro, panie Lark. Wszystko zaczBo si od niewinnej rozmowy o rodzicach. Moi te| si rozwiedli, wic... - Tak, tak, wiem. Kiedy miaBa pani cztery czy pi lat, o ile dobrze pamitam. Mackenzie powiedziaBa mi te|, |e jako dziecko zapBaciBa pani komu[ za umówienie si z pani mam. - O, nie... - Carrie na chwil zamknBa oczy. - Nic dziwnego, |e chciaB pan ze mn porozmawia. - RzuciBa mu peBne winy, zawstydzone spojrzenie. - Je[li pana to interesuje... rzeczywi[cie zapBaciBam. Tylko |e wybrany przeze mnie kandydat obruszyB si i odmówiB. - Ostatecznie zrobiB jednak, o co go pani prosiBa. - No, niezupeBnie... Naprawd bardzo pana przepraszam, domy[lam si, |e nie musi pan tego wszystkiego sBucha. Chyba powinnam jeszcze raz porozmawia z Mackenzie. Postaram si wyja[ni jej, |e nie powinna bra ze mnie przykBadu. Prawd mówic - spojrzaBa na niego niepewnie - baBam si, |e wykrci taki numer. Powinnam byBa domy[li si, o co jej chodzi, i ostrzec pana zawczasu. Nie przyszBo mi do gBowy, |e zaraz pobiegnie do domu i powtórzy ka|de sBowo. - Och, moja córka ma wBasny rozumek - u[miechnB si pojednawczo. - I zdaje si, |e bardzo pani polubiBa. MusiaB przyzna, |e Carrie Weston zrobiBa na nim lepsze wra|enie, ni| si spodziewaB. To zakBopotanie, szczero[ w jej spojrzeniu, gotowo[ naprawienia popeBnionych bBdów. Nie bez znaczenia byBa te| jej uroda oraz to, |e Carrie tak szybko zdobyBa przychylno[ jego córki. Teraz byB nawet zadowolony, |e zaprzyjazniBy si ze sob. Mackenzie potrzebowaBa kobiecego wzoru, a skoro jej wBasna matka przestaBa interesowa si swoim dzieckiem, wra|liwa i rozsdna Carrie mogBaby zrobi wiele dobrego. On sam, cho si staraB, w |aden sposób nie umiaB zBagodzi córce zadawanego przez matk bólu. BolaBo go sBuchanie, jak Mackenzie wymy[la usprawiedliwienia dla obojtno[ci i nieczuBo[ci Laury. PostanowiB dowiedzie si o nowej znajomej córki nieco wicej i zaproponowaB, by przestali rozmawia o Mackenzie, a zaczli rozmawia o sobie. Zanim doszli do nastpnego [mietnika, wiedziaB ju|, |e Carrie pracuje w Microsofcie, |e ma w tych okolicach mnóstwo krewnych i |e uwielbia swoich dwóch przyrodnich braci. Gdy dotarli na miejsce, kolejne bezpaDskie koty wyBoniBy si z mroku i podeszBy do Carrie. Przemawiajc do nich Bagodnie, rozBo|yBa pokarm na plastikowych talerzykach, po czym znów zwróciBa si do Philipa: - A wracajc do pana córki, to dostrzegBam w niej du|o z siebie. Kiedy byBam w jej wieku, zachowywaBam si podobnie. Ja te| miaBam rozwiedzionych rodziców. Ojciec od nas odszedB, a z matk wci| darBy[my koty. Te| cierpiaBam z powodu braku miBo[ci, odrzucenia i niezrozumienia. - Zaraz, zaraz. Twierdzi pani, |e nie jestem dobrym ojcem? - Ale| nie - zaprzeczyBa automatycznie. - Chyba w ogóle nie powinnam si odzywa. Naprawd przepraszam za to, co si staBo. Mo|e pan mie pewno[, panie Lark, |e nie usiBuj wykorzysta paDskiej córki, by... - spu[ciBa wzrok - zbli|y si do pana. - A to zaproszenie na pieczenie ciasteczek? Nadal jest aktualne? - zapytaB. Je|eli nie, to Mackenzie da mu popali. - Ach, rzeczywi[cie, ciasteczka - przypomniaBa sobie i znów spojrzaBa na niego nie[miaBo. - Nie ma pan nic przeciwko temu? - Nie, je|eli nasze wzajemne stosunki od pocztku bd jasne. Nie interesuje mnie zwizek z pani, pani Weston. To znaczy... - zreflektowaB si i popatrzyB na ni z zakBopotaniem - prosz nie traktowa tego osobi[cie. Jest pani mBoda, atrakcyjna, pewnego dnia uczyni pani z pewno[ci szcz[liwym jakiego[ m|czyzn... - przerwaB, u[wiadomiwszy sobie, jak idiotycznie musz brzmie te sBowa. - Ale to nie bd ja - zakoDczyB. - Ale| ja nigdy... pan nawet nie jest... - urwaBa i wpatrzyBa si w niego groznie. - Mo|e pan by pewny, panie Lark, |e z mojej strony nic panu nie grozi. - W takim razie dobrze, |e wzajemnie si rozumiemy. Ale| ten facet ma tupet! Carrie [cignBa rkawiczki i ze zBo[ci rzuciBa je na szafk. PowiesiBa kurtk, przeszBa przez hol i usiadBa po turecku na kanapie. Po chwili wstaBa i zaczBa chodzi nerwowo po pokoju. Nie mogBa usiedzie w miejscu. Philip Lark naprawd wierzyB, |e mogBaby wykorzysta jego córk, by go poderwa! To ci dopiero wybujaBe ego! ByB niewtpliwie najbardziej zadufanym w sobie, najbardziej pró|nym egoist, jakiego miaBa przyjemno[ - czy raczej nieprzyjemno[ - spotka. Teraz nie umówiBaby si z nim, nawet gdyby byB ostatnim m|czyzn na [wiecie! ZadzwoniB telefon. SpojrzaBa na niego z niechci, lecz po chwili podniosBa sBuchawk. - Carrie? - usByszaBa znajomy szept. DzwoniB jej ojczym, Jason Manning. - Tak - odpowiedziaBa. - Czy szepczesz z jakiego[ konkretnego powodu? - {eby twoja matka nie usByszaBa. - Ach, rozumiem. - U[miechnBa si mimo w[ciekBo[ci na Philipa Larka. - Co[ si staBo? - Dzisiaj zaBatwiBem dla Charlotte prezent pod choink - oznajmiB, niezwykle z siebie zadowolony. Carrie wiedziaBa, |e kupowanie prezentów [witecznych nie przychodzi mu Batwo. Póki nie poznaB matki, byB zdeklarowanym kawalerem i wybieranie upominków dla kobiet byBo dla niego czyst abstrakcj. Na pierwsze [wita po [lubie kupiB na przykBad Charlotte kul do krgli, karnet na wszystkie mecze Seattle Seahwks w sezonie wiosennym i odkurzacz. Od tego czasu Carrie staraBa si dyskretnie konsultowa jego kolejne zakupy. - Wiesz, jak twoja matka lubi wyprzeda|e? - Trudno tego nie zauwa|y - odparBa. - No wic mój przyjaciel wynajmuje si jako szofer z limuzyn. ZamówiBem go, |eby obwiózB Charlotte przez jedn sobot po wszystkich wyprzeda|ach. Ona sama wybierze termin. - Z podniecenia podniósB gBos o kilka decybeli. - Bdzie zachwycona, prawda? - W ka|dym razie bdzie si znakomicie bawiBa - Carrie nie mogBa powstrzyma u[miechu. - Te| tak my[l - stwierdziB dumnie. - Jeff daje mi dwadzie[cia procent zni|ki. - Uwa|am, |e zabranie mamy na caBodzienne zakupy do miasta to naprawd dobry pomysB. ZwBaszcza |e bdziesz jej towarzyszyB. - No có|, sBono si pBaci za zadowolenie |ony. - Jason nie wydawaB si mimo wszystko zachwycony perspektyw wspólnego kupowania. - Na pewno bdziesz si dobrze bawiB - zachichotaBa. - A Doug i Dillon zostan u mnie. Bdziemy piec ciasteczka. - Nie mog uwierzy, |e sam to wymy[liBem - westchnB Jason. - Wiesz, Carrie, ja chyba naprawd j kocham. {adna inna osoba nie zdoBaBaby zacign mnie do miasta w sezonie przed[witecznym. - Jestem pewna, |e mama to doceni. Ona te| ci kocha. Carrie nigdy nie wtpiBa w ich miBo[. Rzadko dwoje ludzi tak do siebie pasuje. OdbijaBo si to zreszt i na niej, bowiem odkd matka po[lubiBa Jasona, Carrie porównywaBa ka|dego nowo poznanego m|czyzn z wiecznie zakochanym w Charlotte ojczymem. Jason byB jednak nie tylko najwikszym romantykiem w[ród m|czyzn - samo wspomnienie wyrazu twarzy mamy, kiedy rozpakowaBa t kul do krgli zawsze wywoBywaBo u niej napad [miechu - ale tak|e oddanym m|em i ojcem. Ojcem tak|e dla niej, bowiem Jason Manning kochaB Carrie i troszczyB si o ni jak o rodzon córk. {adna nastolatka nie mogBa marzy o lepszym ojczymie. Tym bardziej go doceniaBa, im wicej sByszaBa ponurych opowie[ci od kole|anek bdcych w podobnej sytuacji. Rozmow przerwaB im dzwonek do drzwi. - KoDcz - szepnB Jason. - SBysz, |e masz go[ci. Obiecaj, |e nic nie powiesz mamie. - Bd milcze jak grób - obiecaBa. Limuzyna wo|ca matk na wyprzeda|e! ZachichotaBa na sam my[l, odBo|yBa sBuchawk i pobiegBa do holu. Kogo znowu diabli nios? MiaBa za sob mczcy dzieD, byBa gBodna, w[ciekBa i nie miaBa nastroju na towarzystwo. - Cze[! - zawoBaBa Mackenzie, gdy Carrie uchyliBa drzwi. - No i jak poszBo? - Co poszBo? - Carrie zmarszczyBa czoBo. - A| tak zle? - Dziewczynka za[miaBa si beztrosko. - Prosz si nie martwi, bdzie lepiej, jak tata si oswoi z my[l o chodzeniu na randki. Dawno tego nie robiB. - PosBuchaj, Mackenzie, musimy o tym porozmawia. Twój tata nie jest zadowolony z twojego zachowania. Szczerze mówic, ja tak|e... - Przepraszam, nie mog teraz rozmawia. Tata nie wie, |e wyszBam. Ale musiaBam powiedzie pani sBowo, zanim si pani zniechci. Prosz nie traci nadziei. Trzeba mu tylko da troch czasu. - PosBaBa jej szeroki, zachcajcy u[miech. - To ci dopiero! Niech tylko Jane usByszy, jak znalazBam tacie |on! Jane to moja najlepsza przyjacióBka - wyja[niBa. - ByBa przyjacióBka, no bo teraz si przeprowadzili[my. Do zobaczenia w sobot - dodaBa jeszcze i zniknBa. Carrie przekrciBa zamek i zamknBa oczy, zniechcona i przygnbiona. Nagle rozlegBo si gwaBtowne pukanie do drzwi. - Czego znowu? - jknBa i otworzyBa je ponownie. W drzwiach u[miechaBa si do niej Madame Frederick. Za ni staB Arnold. Oboje wpatrywali si w ni z nieskrywan ciekawo[ci. - PoznaBa go ju|? - zapytaB Arnold. Rozpromieniona Madame Frederick popatrzyBa na niego swoim wszystkowiedzcym spojrzenie n. - Sam zobacz. - UniosBa krysztaBow kul i pogBadziBa gBadk powierzchni szkBa. - Jedno spojrzenie i wiesz wszystko. RozdziaB 4 Cienka warstwa mki pokrywaBa dokBadnie caB podBog kuchni. Carrie wachlowaBa si rkami, ale niewiele to pomagaBo. Zapach pieczonych piernikowych ludzików unosiB si w mieszkaniu mimo pootwieranych okien. Tak wBa[nie wygldaBo pieczenie ciasteczek z Mackenzie, Dougiem i Dillonem. Ten ostatni staB wBa[nie na krze[le i pochylony nad robotem kuchennym uwa|nie obserwowaB, jak Bopatki ubijaj ciasto. Doug staB za stoBem, z rkawami podcignitymi powy|ej Bokci i waBkiem w dBoniach. Mackenzie ostro|nie zgarniaBa [wie|o upieczone ciasteczka z blachy i przenosiBa na drucian podstawk, by wystygBy. - Jak my[lisz, da si wyczu te skorupki przy jedzeniu? - zapytaBa. - W przepisie byBy dwa jajka - powiedziaB Dillon na swoj obron. - A Carrie powiedziaBa, |eby da caBe jajko. Skd miaBem wiedzie, |e bez skorupki? - To si po prostu wie - poinformowaB go z pewno[ci siebie starszy brat. ByBo oczywiste, |e gdyby to on dodawaB jajka do mki, nie zrobiBby takiego gBupstwa. - MówiBam, |e nie ma si czym martwi - uspokajaBa Carrie, z nadziej |e Dillon zapomni wreszcie o tej plamie na swoim honorze. - Troch dodatkowego biaBka na pewno nikomu nie zaszkodzi. - Wikszo[ skorupek udaBo jej si wycign, a to, co zBapaBy Bopatki robota, zostaBo rozbite na puch i na pewno nie dawaBo si wyczu. Mackenzie wzniosBa oczy do nieba, ale i tak wida byBo, |e si [wietnie bawi. ZapaBaBa natychmiastow sympati do Douga i Dillona, a oni te| od razu j polubili. Po godzinie byli trójk najlepszych przyjacióB. - Ja te| chc ozdabia ciasteczka! - krzyknB Dillon, widzc, |e Carrie skoDczyBa przygotowywa lukier. - Ale nie mo|esz liza no|a - ostrzegB go brat. - Inni te| bd je[ te ciasteczka. - Lukru jest tak du|o, |e dla wszystkich starczy. - A kto zje pierwszego ludzika? CaBa trójka popatrzyBa na siebie niepewnie. - Dillon zje - oznajmiB stanowczo Doug. - Dobra - mruknB odwa|nie najmBodszy brat - mog zje[. Carrie powiedziaBa, |e skorupek nie da si wyczu. - ZszedB z krzesBa i signB po ciasteczko. - Mo|e na wszelki wypadek daj troch lukru? - poprosiB, spogldajc na Carrie. NaBo|yBa mu na ciasteczko grub warstw lukru, Dillon zamknB oczy i otworzyB odwa|nie buzi. Pozostali wpatrywali si, w niego z napiciem, czekajc, co si stanie. Sze[ciolatek odgryzB pierwszy ks, po czym szybko pochBonB reszt. - Mo|e na wszelki wypadek zjem dwa - zaproponowaB. - {eby si upewni. Carrie roze[miaBa si i podaBa mu kolejne ciastko. - Czekaj, lepiej sam spróbuj - oznajmiB Doug i chwyciB piernikowego ludzika. WBo|yB go do ust w caBo[ci i pokiwaB gBow z uznaniem. - NiezBe - wymamrotaB z peBn buzi. - Dla nas te| zostanie, prawda? - dopytywaB si Dillon, sigajc po nó| i naczynie z lukrem. - Oczywi[cie, ale troch obiecaBam Arnoldowi, Marii i Madame Frederick. - Jasne. Mog ju| lukrowa? - Ja te| chciaBem! - wBczyB si Doug. - I ja! - zawoBaBa Mackenzie. Dwie godziny pózniej Carrie byBa wykoDczona. Doug i Dillon skoDczyli wyciera naczynia i zasiedli oglda swój ulubiony film na wideo. Carrie siedziaBa oklapBa na stoBku, a Mackenzie koDczyBa ozdabia buzie piernikowych ludzików czerwon cynamonow farbk. - Tata si spóznia - stwierdziBa z wyrozumiaBym westchnieniem. - Ale on zawsze wraca pózniej, ni| zapowiada. Wiesz, on w ogóle nie ma |ycia. - SpojrzaBa na Carrie, by upewni si, |e ta j sBucha. - UmawiaBy[my si... - przypomniaBa Carrie, gro|c dziewczynce palcem. - Pamitam - westchnBa zrezygnowana Mackenzie. Carrie kategorycznie zakazaBa jej jakichkolwiek opowie[ci o Philipie. ByBo to rozwizanie drastyczne, ale konieczne. Inaczej Mackenzie nie przepu[ciBaby |adnej okazji do u|alania si nad swoim biednym, samotnym ojcem, który tak rozpaczliwie potrzebuje damskiego towarzystwa, |e dosBownie starzeje si w oczach. Carrie potrafiBa powtórzy caB t przemow z pamici, sBowo w sBowo. CaBe dwa dni przekonywaBa dziewczynk, |e nie jest zainteresowana jej tat, niezale|nie od tego, jak doskonale wydaj si do siebie pasowa w jej wyobrazni. W wyobrazni Mackenzie, rzecz jasna. PodejrzewaBa, |e podobne zapewnienia Mackenzie sByszy codziennie od ojca. Przez te trzy dni, które upBynBy od ich ostatniego spotkania, Philip unikaB jej ostentacyjnie, zreszt Carrie równie| uwa|aBa, by go nie spotka. Oboje robili wszystko, |eby nie dostarczy dziewczynce dowodów na to, |e jej plan dziaBa. - Naprawd szkoda - mruknBa Mackenzie, wpatrujc si w ni uwa|nie. - Madame Frederick uwa|a, |e mam racj. I Arnold, i Maria... - Do[! - KrzyknBa tak gBo[no, ze chBopcy oderwali wzrok od telewizora. Mackenzie bez sBowa skoDczyBa dekorowa ciasteczka, Carrie rozBo|yBa je na trzech du|ych plastikowych talerzach, ka|dy zawinBa w przezroczyst foli, a na wierzchu przylepiBa kolorow kokard. - Ja zanios Arnoldowi - zaofiarowaB si Doug. ByBy cyrkowiec zafascynowaB starszego z jej przyrodnich braci. Arnold, ze swoj Bys gBow, sumiastymi wsami i wielkimi muskularni uosabiaB stereotyp atlety. Jego jedynym ustpstwem na rzecz nowoczesno[ci byBy jaskrawoczerwone elastyczne szorty, nakBadane na niebieskie trykoty, tote| kiedy Doug zobaczyB go po raz pierwszy, my[laB, |e ma do czynienia z wyBysiaBym Supermanem. - Czy Maria pozwoli mi pogBaska koty? - zapytaB Dillon. - Na pewno. - Czyli dla mnie zostaje Madame Frederick - stwierdziBa Mackenzie, bynajmniej nie rozczarowana. ZerknBa w stron kuchni i Carrie zrozumiaBa, |e chce sprawdzi, czy zostaBo dosy ciasteczek dla ojca. Carrie ju| dawno odBo|yBa dla niego porcj, o czym powiedziaBa jej dopiero teraz. - Dziki - rozpromieniBa si Mackenzie. - Tata na pewno si ucieszy. Po chwili caBa trójka zniknBa, a Carrie opadBa na kanap. OparBa gBow na poduszkach i zamknBa oczy, rozkoszujc si cisz i spokojem. Niestety, spokój nie potrwaB dBugo. Doug wkrótce wróciB, za nim Mackenzie i na koDcu Dillon. Co gorsza, przyszedB do niej kto[ jeszcze. - Carrie Weston? Jest w domu - oznajmiB jej braciszek w progu mieszkania. - Prosz wej[. Philip! Carrie z przera|eniem u[wiadomiBa sobie, jak musi wyglda po kilku godzinach spdzonych w kuchni. Mka opadaBa w koDcu nie tylko na podBog. Rano nie zawracaBa sobie gBowy makija|em i naBo|yBa najbardziej zdarte d|insy. Do tego rozcignity T-shirt, poplamiony fartuch, wBosy upite na czubku gBowy... - Tata! - zawoBaBa uradowana Mackenzie i pobiegBa rzuci mu si na szyj. Carrie wstaBa i po[piesznie zdjBa fartuch. Philip przyjrzaB jej si uwa|nie, w jego oczach dostrzegBa bBysk rozbawienia. - Pewnie powinienem byB zapuka - stwierdziB, wskazujc na Dillona. - Ale twój przyjaciel twierdziB, |e mog [miaBo wchodzi. - Jasne, nie ma sprawy. - ZacisnBa pi[ci, po chwili je rozprostowaBa. WytarBa spocone dBonie w spodnie. PrzypomniaBa sobie matk, która opowiadaBa jej kiedy[, jak bardzo byBa skrpowana w obecno[ci Jasona na samym pocztku ich znajomo[ci. Carrie nigdy nie mogBa tego zrozumie, gdy| jej samej z nikim nie rozmawiaBo si tak Batwo, jak wBa[nie z Jasonem. Teraz zrozumiaBa. - Czy Mackenzie byBa grzeczna? - zapytaB Philip. - Bardzo mi pomogBa - zapewniBa. - Mama nie dzwoniBa? - Mackenzie podeszBa do ojca i popatrzyBa na niego z nadziej w oczach. PokrciB gBow, a dziewczynka skuliBa si natychmiast i przygasBa, wyraznie zawiedziona. - O tej porze roku zawsze jest zajta - zaczBa tBumaczy, nie zwracajc si wBa[ciwie do nikogo konkretnego. - Nic dziwnego, |e nie mogBa zadzwoni, skoro ma na gBowie tyle spraw... i w ogóle. Carrie z trudem powstrzymaBa pragnienie wzicia dziewczynki w ramiona. Philipowi równie| musiaBo [cisn si serce, bowiem przygarnB córk do piersi i zaproponowaB: - Mam pomysB. Mo|e poszliby[my do kina? Nie pamitam, kiedy ostatni raz byli[my razem na jakim[ filmie. - Naprawd? - Mackenzie podniosBa gBow, jej oczy rozbBysBy w jednej chwili. - Oczywi[cie. Wybierz tylko film. WymieniBa ostatni przebój Disneya. - Czy Doug i Dillon te| mog pój[? - zapytaBa. - Pewnie - Philip u[miechnB si do córki. - A Carrie? - Ja... nie mog - wtrciBa si, zanim Philip zd|yB odpowiedzie i wprawi ich oboje w zakBopotanie. - Dlaczego nie? - zapytaB Doug. - MówiBa[, |e skoDczyli[my z ciasteczkami. A ten film jest strasznie fajny. - ByBoby mi bardzo miBo - dodaB nieoczekiwanie Philip. PatrzyB jej w oczy, a jego propozycja wydawaBa si szczera. Najwyrazniej uznaB, |e troje dzieci wystarczy zamiast przyzwoitki. - Jest pan pewien? - Pewnie, |e jest pewien! - poparBa go Mackenzie. - Tata nie odzywa si, je[li nie jest pewny tego, co mówi. Prawda, tato? - No... tak. - Teraz nie wydawaB si ju| taki pewien, ale wci| patrzyB na Carrie zachcajco. Przez chwil miaBa ochot wysBa go samego z dziemi, ale zaraz zmieniBa zdanie. Doug miaB racj - dobrze byBoby gdzie[ wyj[, a dziecicy film mógB by wspaniaBym relaksem po ci|kim dniu. Pój[cie caB pitk do kina to przecie| |adne ryzyko. W swojej naiwno[ci zapomniaBa, |e dla dzieci siedzenie w kinie obok rodziców to publiczna haDba. Gdy wic tylko weszli na sal kinow, caBa trójka zgodnie usadowiBa si kilkana[cie rzdów od Philipa i Carrie, oni za[ zostali skazani na swoje wyBczne towarzystwo. - My[laBam, |e usidziemy razem - próbowaBa protestowa, lecz Dillon natychmiast pospieszyB z replik: - Razem? To dobre dla maluchów. Sala szybko si zapeBniaBa i wkrótce nie byBo ju| mo|liwo[ci, by usi[ razem. Carrie z wahaniem zajBa fotel obok Philipa, |adne z nich si nie odezwaBo. Najwyrazniej jemu te| nie podobaB si taki obrót rzeczy. - Mo|e popcornu? - zapytaB, podsuwajc jej papierow torb. - Nie, dzikuj - odparBa i zerknBa na zegarek, zastanawiajc si, kiedy wreszcie zacznie si film. - Mam nadziej, |e nie my[li pan, |e to ja zorganizowaBam to wszystko. - Niby co? - To, |e siedzimy tylko we dwójk. - Nie chciaBa, by oskar|aB j o intrygi, lecz biorc pod uwag skBonno[ Philipa do podejrzewania innych o niecne zamiary, byBo to caBkiem prawdopodobne. Nie, |eby miaBa mu to za zBe. To w koDcu ona niechccy podsunBa Mackenzie pomysB ze swatami. - A dlaczego miaBbym pani o to podejrzewa? - WydawaB si zaskoczony samym przypuszczeniem. - Czy mam przypomnie panu nasz ostatni rozmow? - zapytaBa, nieco zirytowana. - Zdaje si, |e byB pan przekonany, i| usiBuj pana uwie[. Philip roze[miaB si gBo[no. Wcale nie wygldaB na skruszonego. - Prosz mi wierzy, nie o siebie si obawiaBem - wyja[niB. - Raczej o to, |e Mackenzie zrobi nam prawdziwe piekBo, pani i mnie. {e bdzie natrtna, namolna, niezno[na, irytujca. Prosz o wybaczenie, je|eli nie byBem zbyt uprzejmy. UsiBowaBem tylko ochroni nas przed intrygami mojej córki. Musi pani wiedzie, |e Mackenzie jest prawdziw mistrzyni melodramatu. Carrie miaBa na ten temat nieco inn opini, zachowaBa j jednak dla siebie. - Nie zamierzam pozwoli, by córka organizowaBa mi |ycie intymne - mówiB tymczasem Philip. - Dlatego, na wszelki wypadek, odbyBem wtedy z pani tamt rozmow. A teraz prosz si odpr|y i oglda film - u[miechnB si grzecznie i jeszcze raz podsunB jej pojemnik z popcornem. Tym razem Carrie wziBa gar[ i zaczBa wkBada do ust kolejne ziarna. Philip u[miechnB si uspokojony, [wiatBa przygasBy i rozpoczB si film. Film byB wspaniaBy i caBkowicie wcignB Carrie. Philip równie| dobrze si bawiB - [miaB si wraz z ni, dowcipkowaB, caBe napicie istniejce dotd midzy nimi zdawaBo si znika bez [ladu. Carrie |aBowaBa nawet, |e film nie byB dBu|szy. Bardzo jej si podobaB, lecz poza tym odkryBa, |e towarzystwo Philipa sprawia jej przyjemno[. Oczywi[cie, wolaBaby odkry u niego jakie[ wady. Tiki nerwowe, irytujce gesty czy wyra|enia, niewBa[ciwe podej[cie do [wiata, cokolwiek, co pozwoliBoby, jej zapomnie, |e jest miBy, atrakcyjny i |e ona, Carrie, ma ochot go polubi. On jednak daB jej ju| raz do zrozumienia - i to w sposób nie pozostawiajcy |adnych wtpliwo[ci - |e nie jest ni zainteresowany. Ani kimkolwiek innym, gdyby miaBo j to pocieszy. Nie pocieszaBo. ByBoby jej Batwiej, gdyby byB zimny, nieprzystpny, surowy i sztywny. Gdyby miaB kochanki, co noc inn. Niestety, je[li wierzy Mackenzie, po odej[ciu |ony nie zainteresowaB si |adn kobiet. TroszczyB si o córk, cho bywaB dla niej surowy, a w kinie odkryBa, |e umie by bezpo[redni, dowcipny i |e lubi si bawi. Wreszcie najwa|niejsze - Philip Lark miaB dobre serce. Carrie wiedziaBa, |e ogldaj ten film nie dlatego, |e objawiB nagBe zamiBowanie do zabierania córki do kina. ZaproponowaB to wyj[cie, bo widziaB, jak bardzo Mackenzie jest rozczarowana, |e matka do niej nie dzwoni. KochaB swoj córk i próbowaB zBagodzi ból, który spragnionemu miBo[ci dziecku zadawaBa nieczuBa matka. - Bardzo Badnie pan postpiB - oznajmiBa, kiedy wychodzili z kina. Dzieci pobiegBy przodem na parking, oni szli kilkana[cie metrów z tyBu. - Dziki temu Mackenzie nie drczy si tak z powodu matki. - Nie jestem pewien, czy to byB dobry pomysB - odparB tajemniczo. - Dlaczego? OdwróciB si i przygldaB jej si przez chwil. - Bo przekonaBem si, |e jednak pani lubi. Spojrzenie Carrie musiaBo zdradzi jej wcze[niejsze my[li, gdy| Philip zmru|yB lekko oczy i dodaB: - Pani te| to poczuBa, prawda? ChciaBa skBama. Je[li kiedykolwiek byB ku temu powód, to wBa[nie teraz. - Tak - szepnBa. - Szkoda. Nie jestem dla ciebie odpowiednim partnerem. - W takim razie ja nie jestem odpowiednia dla ciebie. Nie odzywaB si przez dBu|sz chwil. - Ja po prostu... nie chc ci skrzywdzi, Carrie. - Nie martw si, Philip - odpowiedziaBa. - Nie pozwol ci na to. RozdziaB 5 - No i jak? Mackenzie z dum uniosBa wykonany na szydeBku - i prawd mówic, do[ krzywy - pBatek [niegu zwisajcy na cienkiej nitce. Jej oczy bByszczaBy tak dum, jakby namalowaBa przed chwil Mona Lis, a nie wykonaBa prost ozdob choinkow. - U Carrie caBa choinka jest ozdobiona pBatkami [niegu, sama je robi - dodaBa. - Ona wszystko umie. Jej babcia Manning nauczyBa j szydeBkowa, kiedy Carrie miaBa tyle lat co ja. Wiesz, |e to zanikajca sztuka? - OwinBa nitk wokóB palca wskazujcego i zaczBa nieporadnie dzierga kolejn gwiazdk, wysuwajc przy tym jzyk z przejcia. - Mama bdzie zadowolona, prawda? - Bdzie zachwycona - odparB Philip, a jego twarz st|aBa na wspomnienie Laury. ByBa |ona pofatygowaBa si w koDcu, by zadzwoni do Mackenzie i ustali, kiedy ma po ni przyjecha i zabra j na [wita. Od telefonu matki Mackenzie byBa wniebowzita, on jednak niepokoiB si, czy Laura dotrzyma sBowa. Nie byB pewien, co zrobi, je[li znowu zawiedzie maB. To byBoby caBkiem w jej stylu. Có|, miaB nadziej, |e nie bdzie a| tak okrutna. - Carrie jest wspaniaBa - cignBa Mackenzie. - Wszystkiego mnie nauczyBa... - PopatrzyBa na niego czujnie. - Bardzo j lubi, tato. A ty? Aluzja nie byBa bynajmniej subtelna. Niestety, Philip odkryB, |e jego uczucia wobec Carrie s caBkiem podobne do uczu córki. Chocia| unikaB kontaktów z Carrie, nie umiaBby o niej zapomnie, nawet gdyby chciaB, bowiem Mackenzie wBczaBa jej imi w ka|d niemal rozmow, nieustannie omawiajc jej rozliczne zalety. A przecie| nie chciaB zapomnie. Carrie byBa wra|liwa, delikatna, miaBa dobre serce. PodobaBa mu si. ZaprzyjazniBa si z Mackenzie i sprawiBa, |e dziewczynka, która nie tak dawno siedziaBa samotnie w mieszkaniu, tsknic za przyjacióBkami albo zgBaszajc do niego nieustanne pretensje, teraz albo z ni rozmawiaBa, albo jej pomagaBa, albo karmiBa z Mari koty, siedziaBa na herbatce u Madame Frederick - co BczyBo si z wró|eniem z herbacianych fusów - albo wreszcie wiczyBa podnoszenie ci|arów z Arnoldem. Nie byBy to mo|e najlepsze zajcia dla dorastajcej pannicy, ale Mackenzie nie chodziBa przynajmniej smutna i struta. - Szkoda, |e nie bd na bo|onarodzeniowym przyjciu - stwierdziBa. - Wiesz, gdzie bdzie? W tej du|ej sali w piwnicy, w wigili. SpojrzaBa, by upewni si, czy jej sBucha. - Wszyscy lokatorzy s zaproszeni i szykuje si [wietna zabawa. - WestchnBa z |alem. - Trudno. Okazja, |eby poby z mam, jest wa|niejsza ni| jakie[ gBupie przyjcie, co nie? - Oczywi[cie. Philip caBkiem zapomniaB o wigilijnym przyjciu. Przedwczoraj dostaB co prawda zaproszenie, ale pewnie by je wyrzuciB do kosza, gdyby Mackenzie nie wpadBa w zachwyt na sam jego widok. Sdzc po jej reakcji, mo|na byBo pomy[le, |e zaproszono j na bal w paBacu, by poznaBa przystojnego ksicia. On sam miaB lepsze rzeczy do roboty ni| chodzenie na przyjcia organizowane przez sympatycznych dziwaków. SignB po kluczyki i torb z rzeczami na siBowni. - Wróc za godzin - obiecaB. - Nie ma sprawy. Wcze[niej i tak nie skoDcz. Ach, prawie zapomniaBam - rzuciBa wszystko i zerwaBa si z krzesBa jak na spr|ynce. PobiegBa do swojego pokoju i po minucie wróciBa z biaB kopert. - To dla ciebie - wrczyBa mu j, nie odrywajc wzroku od jego twarzy. - Otwórz zaraz, dobra? - Nie powinienem zaczeka do [wit? - Nie - odparBa i ponagliBa go niecierpliwym gestem - lepiej teraz. W [rodku byBa [witeczna kartka przedstawiajca srebrzyste dzwonki, z pozytywk grajc melodi  Silver Bells". - No, czytaj - popdzaBa. Gdyby nie zareagowaB natychmiast, pewnie sama by mu przeczytaBa. Philip wyostrzyB wzrok i po chwili wiedziaB ju|, |e ozdobna karta jest zarazem zaproszeniem na kolacj w barku za rogiem. - Ja stawiam - nalegaBa - |eby ci podzikowa za to, |e jeste[ takim [wietnym tat. W tym roku mieli[my swoje problemy, ale chc ci powiedzie, |e cokolwiek by si nie dziaBo, i tak ci kocham. - Ja te| czasem mówi to, czego wcale nie my[l - mruknB wzruszony. - I chtnie sam zapBac za kolacj. Dzikuj ci, córeczko. - Nie ma mowy - zaprzeczyBa gorco. - OszczdzaBam tygodniówk i pomagaBam w ró|nych sprawach Madame Frederick i Arnoldowi. Sta mnie na to. O ile nie zamówisz najdro|szego dania - dodaBa. - Na wszelki wypadek najpierw zjem spory lunch - zapewniB ze [miechem, po czym pocaBowaB j w policzek i wyszedB. Czekajc na wind, spostrzegB, |e si u[miecha. Ostatnio robiB to coraz cz[ciej. Pocztkowo my[laB, |e przeprowadzka do tego domu byBa pomyBk, teraz ju| nie. Zmiany, jakie zaszBy w Mackenzie po poznaniu Carrie, byBy naprawd niezwykBe. WszedB do windy i nacisnB przycisk, by zjecha na parter. Pitro ni|ej winda zatrzymaBa si i wsiadBa Carrie z koszem prania. ZawahaBa si, kiedy spostrzegBa, kto jeszcze jest w kabinie. - Nie gryz - zapewniB j. - Wchodz [miaBo. - Wszyscy tak mówi - odparBa |artobliwym tonem. NacisnBa przycisk piwnicy i odsunBa si w przeciwlegBy kt. Drzwi zamknBy si bez po[piechu, winda ruszyBa powoli i majestatycznie, po czym drgnBa gwaBtownie, spadajc o kilkana[cie centymetrów. Carrie pisnBa i wpadBa na [cian. Philip zdoBaB zachowa równowag, opierajc si o [ciank. Jeszcze sekunda i w kabinie zgasBo [wiatBo. - Philip? - w ciemno[ciach rozlegB si gBos Carrie. - Tu jestem. - To nie byB zwykBy brak [wiatBa, w kabinie panowaBy egipskie ciemno[ci. Nie byB w stanie dostrzec absolutnie nic. - Chyba wysiadB prd. - Tylko nie to! Po jej gBosie odgadB, |e jest niezle wystraszona. - Boisz si ciemno[ci? - Oczywi[cie, |e nie - odparBa z godno[ci. - No, mo|e troch. Ka|dy si boi... To znaczy, ka|dy odczuwaBby niepokój w takiej sytuacji. - No pewnie - przytaknB. - Jak my[lisz, kiedy wBcz prd? - Nie mam pojcia. Daj mi rk. - Po co? - zapytaBa nieufnie. - Skoro si boisz... troch... pomy[laBem, |e to ci uspokoi. - Aha. Prosz. SignB przed siebie po omacku i ich palce spotkaBy si w ciemno[ciach. ZBapaBa jego dBoD jak toncy lin. Jej palce byBy zimne jak lód. - Hej, naprawd nie ma si czego ba. - Wiem. Nie byB do koDca pewien, kto ruszyB si pierwszy, lecz ju| w nastpnej sekundzie obejmowaB j opiekuDczo ramieniem. Szczerze mówic, od czasu wyprawy do kina nie miewaB innych marzeD, jak tylko to, |eby przytuli Carrie do piersi. I oto teraz tuliB j do siebie, zdumiony tym, jak bardzo jest to przyjemne. Przyjemniejsze ni| si spodziewaB i przyjemniejsze ni| wypadaBo. Milczeli. On nie bardzo wiedziaB, co mógBby powiedzie, a Carrie, jak sdziB, za bardzo si baBa, by prowadzi normaln rozmow. PoczuB, jak dr|y, i przytuliB j mocniej. - To nie potrwa dBugo. - Na pewno - szepnBa. Bezwiednie wplótB palce w jej wBosy. ByBy takie mikkie, pachniaBy tak delikatnie i [wie|o. UsiBowaB skoncentrowa my[li na czym[ innym, ale na pró|no. Nie mógB nie my[le o kobiecie, któr trzymaB w ramionach. - Mo|e porozmawiamy? - zaproponowaB. - Dla zabicia czasu. - O czym? CzuB jej oddech na szyi. Niewinna i prowokujca. Zanim przyszBo mu to do gBowy, wiedziaB ju|, |e za chwil j pocaBuje. Z potrzeby, której nie umiaB dBu|ej tBumi. Z czuBo[ci, z ciekawo[ci... Tak dBugo nie caBowaB |adnej kobiety. Od dawna surowo gasiB w sobie wszelkie przebByski po|dania. WolaB |y w celibacie ni| ryzykowa kolejne nieudane maB|eDstwo. Gdyby jeszcze Carrie chciaBa stawi mu opór, choby najmniejszy. Ale nie stawiBa. Jej wargi byBy ciepBe i wilgotne. UlegBe. JknB cicho i nachyliB si ku niej z rozkosz. - My[laBam, |e chcesz rozmawia - szepnBa po pierwszym pocaBunku. - Pózniej - obiecaB i znowu, j pocaBowaB. O, niebiosa! ByBa sBodka, sBodsza ni| w jego marzeniach, sBodsza ni| jakakolwiek kobieta, któr w |yciu caBowaB! Z pocztku ich pocaBunki byBy delikatne, ostro|ne, uwodzicielskie. Do niczego by nie doszBo, gdyby[my nie utknli w ciemnej windzie, tBumaczyB sobie Philip. Chyba powinien jej to u[wiadomi. Ale czy warto przerywa tak cudowne pieszczoty? ByBo mu z ni tak dobrze. Za dobrze. To zle. PrzeraziB si, |e mógBby si od niej uzale|ni. Carrie dziaBaBa jak narkotyk. - Philipie... - Ciii... nie teraz. Znów przesunB jzykiem po jej wargach. PrzygryzB je lekko, prowokujc do [mielszych pieszczot. ZachciB Carrie do otwarcia ust, a kiedy rozchyliBa je lekko, zuchwale wsunB jzyk gBbiej. A| jknB z po|dania. Carrie westchnBa i wypr|yBa si w jego ramionach. ObjBa go za szyj, tulc si do mego z caBych siB, jakby bez niego nie mogBa utrzyma si na nogach. OparB j o [cian windy, caBujc wci| zachBannie. MusiaBa poczu, jak bardzo jest podniecony, krzyknBa bowiem cicho, zaskoczona i zachwycona zarazem. PoruszyBa si leniwie, a on stBumiB w sobie westchnienie. NaparB mocniej na jej biodra, a potem ju| bez |adnego skrpowania chwyciB Carrie za po[ladki, uniósB lekko do góry i przywarB do niej caBym ciaBem. Nie my[laB ju| o tym, co robi. ProwadziBy go zmysBy. WsunB dBonie pod jej cienki sweterek, przesunB nimi po jedwabistej, gBadkiej skórze brzucha, objB z zachwytem krgBe piersi. NabrzmiaBy natychmiast i mimo biustonosza poczuB wyraznie ich twarde koDce. ZakrciBo mu si w gBowie. MiaB wra|enie, |e je|eli zaraz ich nie dotknie, nie pocaBuje, to oszaleje. ZaczB gorczkowo szuka zapicia biustonosza. WydawaBo mu si, |e trwa to caB wieczno[, wreszcie jednak peBne piersi Carrie wyswobodziBy si wprost w jego niecierpliwe, spragnione dotyku dBonie. U[miechnB si triumfalnie, odczekaB moment, nachyliB gBow... I w tej wBa[nie chwili wBczono z powrotem prd. Oboje zamarli w bezruchu, patrzc na siebie w [wietle rozpalajcych si [wietlówek. Carrie po[piesznie poprawiBa ubranie, Philip przywarB do [ciany i usiBowaB ogarn rozumem to, co przed chwil si staBo. Dawno przestaB by dzieckiem, ale teraz zachowaB si jak targany hormonami, spragniony seksu siedemnastolatek. Pierwszy raz od swojego rozwodu poczuB, |e na murze, którym otoczyB swoje serce, pojawiaj si rysy. Przedtem gorycz, niech, rozczarowanie i obawy skutecznie odgradzaBy go od innych uczu. Odkd si rozwiódB, przysigaB, |e nigdy wicej nie wplcze si w co[ takiego. Carrie byBa jednak taka mBoda, taka urocza... I wBa[nie dlatego zasBugiwaBa na m|czyzn, który nie miaBby emocjonalnych blizn i do tego dzieciaka na karku. Och, byB naprawd wdziczny losowi, |e prd wBczyB si w odpowiednim momencie. Jeszcze chwila, a posunliby si za daleko. - Dobrze si czujesz? - zapytaB, kiedy byB ju| w stanie mówi spokojnie i pewnie. - Tak, wszystko w porzdku. Jej gBos zaprzeczaB sBowom. Nic nie byBo w porzdku. ChciaB j przeprosi, ale nie mógB si do tego zmusi. BaB si, |e Carrie mo|e si domy[li, jak wci| na niego dziaBa jej blisko[. - Trudno mie do faceta pretensje za to, |e wykorzystaB tak sposobno[, prawda? - rzuciB lekko i poczuB si jak Bajdak i kretyn w jednej osobie. - Naprawd niezBa z ciebie sztuka - dodaB, usiBujc sprowadzi caBe zdarzenie do nieistotnego epizodu, zanim Carrie przetBumaczy je sobie na swój sposób i zacznie |ywi zBudne nadzieje. Zwietlówki przestaBy migota i w windzie zapanowaBa jaskrawa jasno[. Philip zmru|yB oczy. Carrie wci| opieraBa si plecami o [cian, wpatrujc si w niego z zaskoczeniem i uraz. Kosz z praniem le|aB w kcie. - To naprawd byBo dla ciebie tylko tyle? - wyszeptaBa. - Jasne - odparB, wzruszajc ramionami. - A powinno znaczy wicej? Zanim zd|yBa odpowiedzie, winda zatrzymaBa si na parterze i drzwi si otworzyBy. Philip postanowiB jak najszybciej skorzysta z szansy ucieczki. - Najwyrazniej nie - przyznaBa, patrzc pustym wzrokiem w jaki[ punkt za jego plecami. WyszedB i poczekaB, a| zamkn si. drzwi. GnbiBo go poczucie winy.. Nie chciaB zrani Carrie. ByBa sBodka i delikatna, byBa hojna i |yczliwa, zmieniBa |ycie jego, a przede wszystkim |ycie Mackenzie. - Cholera - mruknB, przeklinajc si za sw gBupot. - Idz za ni - doradziB mu jaki[ gBos. OdwróciB si zirytowany i zobaczyB, |e stoj za nim Maria oraz Madame Frederick. - To wspaniaBa kobieta - powiedziaBa Maria, gBaszczc trzymanego w objciach kota. - Nie znajdziesz drugiej takiej. - MógBby[ trafi gorzej - dodaBa Madame Frederick i u[miechnBa si tajemniczo. - A wBa[ciwie ju| kiedy[ trafiBe[, czy nie tak? - Czy mogByby[cie panie Baskawie nie miesza si do moich spraw! Obie damy wydawaBy si ura|one szorstk odpowiedzi. - Co[ takiego - westchnBa z niesmakiem emerytowana nauczycielka. - Nie przejmuj si, kochanie. Niektórym m|czyznom nie pomo|e najbardziej |yczliwa pomoc, tacy s uparci i gBupi. SBowa Madame Frederick ubodBy go mocno. W[ciekBy na dwie w[cibskie baby - a jeszcze bardziej na samego siebie - opu[ciB budynek z mocnym postanowieniem, |e od tej chwili nie wsidzie do windy i bdzie korzysta wyBcznie ze schodów. RozdziaB 6 - Czy opowiadaBam ci kiedy[ o Randolphie? - zaczBa Madame Frederick rozmarzonym gBosem, nalewajc Carrie herbaty. - Poznali[my si, kiedy byBam jeszcze bardzo mBodziutka. No dobrze, miaBam wtedy dwadzie[cia lat, ale byBam bardzo naiwna jak na dwudziestolatk. Od chwili kiedy spojrzeli[my sobie w oczy, wiedziaBam, |e powinnam obawia si o swoj cnot. PragnBam go, ale moje dziewczce pragnienia byBy niczym wobec jego msko[ci i dojrzaBo[ci. ZastygBa z jedn rk na pokrywce imbryczka, wpatrzona we wspomnienia sprzed czterdziestu lat. Potem podjBa z cichym [miechem: - Pobrali[my si po tygodniu znajomo[ci. Oboje czuli[my, |e jeste[my dla siebie stworzeni. Nie ma sensu walczy z przeznaczeniem. - ZostaB pani m|em? - UkradB mi serce. Prze|yli[my razem trzydzie[ci szcz[liwych lat. KBócili[my si jak pies z kotem, ale kochali[my si. O mój Bo|e, jak my[my si kochali. WystarczyBo, |eby na mnie spojrzaB, a przechodziBy mnie dreszcze. Jednym przelotnym spojrzeniem umiaB powiedzie mi rzeczy, które w ksi|ce zajByby trzysta stron. Carrie wsypaBa cukier do herbaty i zamieszaBa. Jej dBoD lekko zadr|aBa, kiedy przypomniaBy jej si pocaBunki Philipa. Od tamtego czasu chodziBa schodami. CaBowaBa si ju| przedtem nie raz, ale nigdy nie byBo tak, jak z Philipem. A najbardziej wytrcaBo j z równowagi to, |e doskonale rozumiaBa, co miaBa na my[li ssiadka, opowiadajc o Randolphie. - Po jego [mierci nie wyszBam ponownie za m| - cignBa Madame Frederick. - Moje serce mi nie pozwoliBo. - SignBa po kruch fili|ank i uniosBa do warg. - Niewiele kobiet ma takie szcz[cie jak ja, |eby w tak mBodym wieku znalez prawdziw miBo[. Carrie popijaBa herbat w zamy[leniu. Przed jej oczami wci| stawaBy sceny w ciemnej windzie. ByBa to raczej pami ciaBa ni| jakie[ konkretne obrazy, bo przecie| nie widziaBa wtedy nic. ChciaBa wyzby si tych wspomnieD, porzuci je, lecz one za nic nie dawaBy si usun. Nieustannie wypBywaBy na powierzchni, przypominaBy, jak zmysBowo, jak bezwstydnie reagowaBa na pieszczoty Philipa. My[laBa o tym z za|enowaniem. - PostanowiBam wrczy ci prezent [witeczny troch wcze[niej - Madame Frederick wyrwaBa j z zadumy. PoBo|yBa jej na kolanach maBe, starannie opakowane pudeBko i u[miechnBa si ciepBo. - To dla ciebie. - Ja te| mam co[ dla pani, ale chciaBam zaczeka do [wit. - A ja wol, |eby[ swój prezent otworzyBa ju| teraz. Znów si u[miechnBa i patrzyBa, jak Carrie rozwizuje zBot wst|k i odwija papier. W pudeBku le|aBa maBa szklana miseczka z suszonymi zioBami i kwiatami. Gdy j otworzyBa, zapachniaBo wokóB szaBwi. - To napój wspomagajcy pBodno[ - wyja[niBa powa|nie Madame Frederick. - PBodno[! - Carrie o maBo nie upu[ciBa delikatnej miseczki. - Zaparz te li[cie jak herbat i... - Madame Frederick, nie mam najmniejszej ochoty zachodzi w najbli|szym czasie w ci|! Starsza pani pokiwaBa pobBa|liwie gBow. - Naprawd doceniam pani prezent - mówiBa tymczasem Carrie, - Jestem pewna, |e kiedy[, za Badnych par lat, zaparz te zioBa, ale teraz... To przedwczesne. WypiBa jeszcze Byk herbaty i spojrzaBa na zegarek. - O, nie - westchnBa, wstajc po[piesznie - za pi minut powinnam by zupeBnie gdzie indziej. - Mackenzie wykazaBa si wielk hojno[ci i zaprosiBa j na kolacj. WypisaBa zaproszenie na piknej, drogiej karcie ze srebrzystymi dzwonkami. Carrie nie mogBa jej zawie[. - Jeszcze raz dzikuj, Madame Frederick - powiedziaBa, dopijajc herbat. ZapakowaBa swój gwiazdkowy prezent do torebki i signBa po kurtk. - Wpadnij niedBugo - poprosiBa Madame. - Na pewno wpadn - obiecaBa Carrie. Bardzo lubiBa rozmowy ze starsz pani, chocia| przewa|nie nie byBa w stanie poj zasad rzdzcych prowadzon przez ni konwersacj. Na przykBad skd i po co byBy te wzmianki na temat dawno zmarBego m|a? ZwBaszcza ta o obawach o cnot zabrzmiaBa dziwnie. ZupeBnie jakby Madame Frederick wiedziaBa, co zaszBo midzy ni a Philipem, kiedy utknli w ciemnej windzie. ZaczerwieniBa si ponownie na wspomnienie namitnych chwil. Zadr|aBa, przypomniawszy sobie, jak Philip dotknB jej piersi. Rzeczywi[cie trudno przewidzie, do czego mogBoby doj[, gdyby prd nie zostaB wBczony w odpowiednim momencie. WyszBa z domu i walczc z wiatrem, pobiegBa do barku na rogu. W barku byBo tBoczno. Podawano tu znakomite jedzenie, przycigajce klientów z caBej okolicy. Od progu Carrie powitaBy zapachy, od których [linka ciekBa do ust. Go[cie stali rzdem przed szklan lad, gdzie wystawiono zimne przekski i kuszce saBatki. Lodówka udekorowana byBa plastikow gaBzk choinki. Po chwili usByszaBa woBanie Mackenzie. - Carrie! Tutaj! RozejrzaBa si z u[miechem. Dziewczynka staBa na drugim koDcu sali, machajc do niej gorczkowo. Na jej policzkach pBonBy rumieDce, oczy l[niBy z podniecenia i rado[ci. Dopiero kiedy Carrie doszBa do poBowy sali, zauwa|yBa, |e Mackenzie nie jest sama. Obok Mackenzie siedziaB Philip. Jego spojrzenie wyra|aBo zdumienie, zmieszanie i... tak, chyba zBo[. - O rany, ju| si baBam, |e si spóznisz - oznajmiBa dziewczynka, podajc jej kart. - Powiedz, co ci zamówi, a ja pójd sta w kolejce. Przez chwil Carrie rozwa|aBa mo|liwo[ odwoBania kolacji, ale nie chciaBa rozczarowa Mackenzie. Najwyrazniej Philip doszedB do podobnego wniosku, bowiem po chwili wahania wróciB do studiowania karty daD. - Tylko pamitajcie, |e mam ograniczone fundusze - przypomniaBa dziewczynka, przekrzykujc wrzaw w barku. - Ale nie musicie ogranicza si do kanapek z serem, [miaBo. - Ja poprosz kanapk z gruboziarnistego chleba, z pastrami, bez pikli, za to z podwójn porcj musztardy. Carrie odBo|yBa swoj kart. - Ja to samo. - Te| lubisz pastrami? - zapytaBa Mackenzie takim tonem, jakby nie mogBa uwierzy, |e a| dwojgu ludziom na [wiecie smakuj podobne potrawy. - StaD ju| lepiej w tej kolejce - doradziB córce Philip. - Dobra, zaraz wracam z jedzeniem. - ObdarzyBa ich szerokim u[miechem i poszBa, sprawnie przeciskajc si przez zatBoczon sal. Carrie zdjBa weBniany szalik i kurtk. Spokojnie, powtarzaBa w duchu, przecie| jestem dorosBa i potrafi si odpowiednio zachowa. Nie spodziewaBa si go tu spotka, ale przecie| gorsze rzeczy si zdarzaj. HaBas wokóB nich byB niemal ogBuszajcy, ale cisza panujca midzy mmi chyba jeszcze gBo[niejsza. W koDcu Carrie nie wytrzymaBa. - To naprawd miBo ze strony Mackenzie, prawda? - Nie daj si nabra - odparB szorstko. - Doskonale wiedziaBa, co robi. - A co takiego? - Carrie nie chciaBa stawa w niczyjej obronie, ale nie podobaB jej si ton jego gBosu ani to, co najwyrazniej sugerowaB. - ZorganizowaBa to spotkanie, |eby[my musieli spdzi razem troch czasu. ZabrzmiaBo to tak, jakby córka wydaBa go na tortury albo kazaBa zapBaci wy|sze podatki. - Hej, bez przesady, nie jestem wiedzm. - No wBa[nie, w tym caBy problem. To stwierdzenie poprawiBo jej nastrój. WziBa sBony paluszek ze szklanki stojcej po[rodku stoBu i przeBamaBa go na póB. - Sugerujesz, |e jestem jednak jak[ pokus? - Nie pochlebiaj sobie. - Nie pochlebiam. To ty sobie pochlebiasz. Po pierwsze, jestem od ciebie o dobre osiem lat mBodsza i mam jeszcze mnóstwo matrymonialnych mo|liwo[ci, które w twoim przypadku bd pewnie si kurczy. A poza tym wyja[nij mi, prosz, dlaczego uwa|asz, |e miaBabym si zainteresowa zle wychowanym, niesympatycznym ponurakiem w [rednim wieku? OtworzyB szeroko oczy. - Mocne sBowa. - Ja te| umiem gra w t gr, Philipie. - W jak gr? - Wiesz, prawie ci wtedy uwierzyBam. SkorzystaBe[ z okazji? CaBowaBe[ mnie, bo byBo ciemno? Naprawd, Philipie, mogBe[ wysili si na co[ bardziej oryginalnego. Teraz Philip zmru|yB oczy. - Nie jeste[ najlepszym aktorem - mówiBa Carrie. - Pocigam ci, ale boisz si, |e stracisz kontrol nad swoimi uczuciami, prawda? Nie jestem pewna, w czym tkwi twój problem, ale chyba musi mie co[ wspólnego z rozwodem. Nie zamierzam si jednak zbytnio w to zagBbia. Je[li chcesz spdzi reszt |ycia w samotno[ci, to ja na pewno nie bd ci w tym przeszkadza. - Zdecydowanie odgryzBa kawaBek paluszka i zamilkBa. W sam por, bowiem chwil potem pojawiBa si Mackenzie z jedzeniem. Trzymajc tac wysoko nad gBow, dotarBa z trudem do ich stolika i zaczBa ustawia talerze na stole. - Gruboziarnisty chleb, pastrami, bez pikli, podwójna musztarda... - Zwietnie - ucieszyBa si Carrie, szcz[liwa, |e dziewczynka wróciBa wBa[nie w tym momencie. Nie byBa pewna, czy dBugo jeszcze zdoBa cign ten blef. A tak Philip nie miaB okazji jej zaprzeczy. Mackenzie rozstawiBa reszt talerzy, odBo|yBa tac i padBa na siedzenie midzy Carrie i Philipem. - Uwielbiam [wita, a wy? - zapytaBa, po czym wgryzBa si w swoj kanapk. Philip zapatrzyB si w oczy Carrie. - Pewnie - odparB przez zaci[nite zby. - Kto nie lubi? Z zapaBu, z jakim rzuciB si na swoj porcj, mo|na by wywnioskowa, |e nie jadB co najmniej od tygodnia. Albo |e [cigaj si, kto zje pierwszy. Philip wygraB. W tej samej sekundzie, w której poBknB ostatni ks kanapki, wstaB, podzikowaB córce i przeprosiB, |e musi i[. - Wraca do pracy - wyja[niBa ze smutkiem Mackenzie, patrzc za oddalajcym si ojcem. - Czasem chodzi wieczorem do biura. - To zaproszenie to byB naprawd bardzo miBy gest - powiedziaBa Carrie. - Ale twój tata uwa|a chyba, |e miaBa[ jakie[ ukryte cele. Mackenzie spu[ciBa oczy. - No niech bdzie, miaBam, ale czy to tak zle? Lubi ci bardziej ni| kogokolwiek innego. Przecie| to jasne, |e tata nigdy si nie o|eni bez mojej pomocy. Rodzice rozwiedli si dwa lata temu, a on ani razu nie byB na randce. - Mackenzie, daj mu mo|e troch czasu. - Czasu? Ju| go miaB, a| za du|o! Nie mo|e prze|y reszty |ycia z gBow zakopan dwa metry w piasku. Chc, |eby si o|eniB. Z tob. - Och, Mackenzie... - Carrie westchnBa gBboko. {al jej byBo dziewczynki, lecz przecie| nie mogBa pozwoli jej wierzy, |e ludzkimi uczuciami da si tak Batwo kierowa. - Nie mog wyj[ za m| za twojego tat tylko dlatego, |e ty tego chcesz. - Nie lubisz go? - Owszem, bardzo go lubi, ale do maB|eDstwa trzeba troch wicej ni| tylko mojej sympatii dla twojego taty. - Ale on te| co[ do ciebie czuje. Wiem, |e tak. Boi si to okaza, ale czuje. Tyle to Carrie sama si domy[liBa. A mo|e po prostu pragnBa w to wierzy tak bardzo, |e dostrzegaBa jedynie to, co chciaBa zobaczy. - Moja mama jest naprawd Badna - oznajmiBa nieoczekiwanie Mackenzie, opuszczajc wzrok na dBonie i zgniecion w nich serwetk. - Chyba mogBa by rozczarowana, |e jestem bardziej podobna do rodziny taty, a nie do jej. Nigdy tego wprost nie powiedziaBa, ale zawsze wydawaBo mi si, |e zostaBaby z tat, gdybym byBa Badniejsza. - To nieprawda. - Carrie [cisnBo si serce. - Te| tak kiedy[ my[laBam. Mój ojciec nigdy nie chciaB mie ze mn nic wspólnego. Nigdy nie pisaB, nie przysyBaB prezentów na urodziny ani |yczeD na [wita, a ja byBam przekonana, |e musiaBam zrobi co[ zBego. Mackenzie podniosBa wzrok i spojrzaBa w oczy Carrie ze wspóBczuciem. - Ale ty byBa[ bardzo maBa, kiedy twoi rodzice si rozwiedli. - Nie szkodzi. I tak wydawaBo mi si, |e jako[ zawiniBam. Teraz rozumiem, |e rozstanie moich rodziców nie miaBo |adnego zwizku ze mn. Twoi te| nie rozwiedli si dlatego, |e jeste[ podobna do rodziny taty, naprawd. Dzieci czsto my[l, |e s odpowiedzialne za szcz[cie rodziców, ale to doro[li nie potrafi porozumie si ze sob i ich drogi si rozchodz. A ci|ar cierpienia, winy spada na dzieci. Przez dBug chwil Mackenzie milczaBa. To zadziwiajce, pomy[laBa Carrie, jakie ta maBa ma mdre oczy. Czy i ja taka byBam? - Dlatego wBa[nie chc, |eby[ wyszBa za tat - odezwaBa si stanowczo. - Mówisz zawsze takie rzeczy, po których jest mi lepiej. Przez ostatnie par tygodni byBa[ dla mnie lepsz matk ni| moja wBasna. W zeszBym tygodniu nic ci nie mówiBam, ale wiesz, |e wczoraj pierwszy raz w |yciu upiekBam domowe ciasteczka? Tata pomógB mi kiedy[ upiec tort, ale taki z pudeBka... Carrie [cisnBa rk dziewczynki, ta za[ mówiBa dalej: - I podoba mi si, |e zawsze mo|emy usi[ i porozmawia. Ty chyba rozumiesz wszystko, co mnie gnbi. I uczysz mnie... Zdaje si, |e tylko ja jedna w mojej szkole umiem szydeBkowa. Prosz ci, Carrie, zgódz si... Nasz nowy dom bdzie niedBugo gotowy i wyprowadzimy si std z tat. Boj si, |e je[li nie wyjdziesz za niego teraz, to wicej ci nie zobacz. Prosz, prosz, prosz... Mo|esz za niego wyj[? - Och, kochanie - szepnBa Carrie, obejmujc dziewczynk ramieniem. PochyliBa si, wspierajc czoBo o gBow Mackenzie i szepnBa: - To nie takie proste. Czy nie mo|emy by po prostu przyjacióBkami? Mackenzie pocignBa nosem i kiwnBa zrezygnowana gBow. - Mo|emy. Przyjdziesz mnie odwiedzi, jak ju| si przeprowadzimy? - No pewnie. - A przepowiednie Madame Frederick? - zapytaBa dziewczynka. - Madame Frederick ma dobre intencje i jest naprawd bardzo kochana, ale zdradz ci pewien sekret... Tylko nie wypaplaj. - Nikomu nie powiem. - Mackenzie spojrzaBa na ni z przejciem. - Ona nic nie widzi w tej swojej kuli. - Ale... - Wiem o tym. Mówi, co my[li, i w ten sposób podsuwa innym pomysBy, które potem dojrzewaj. Je[li jej przepowiednie si sprawdzaj, to tylko dlatego, |e kto[ pokierowaB swoim |yciem zgodnie z jej sugesti. - Ale ona jest taka pewna tego, co mówi. - Jej pewno[ siebie wzmaga siB sugestii. - Wychodzi na to - stwierdziBa Mackenzie z ci|kim westchnieniem - |e nie powinnam wierzy w ani jedno jej sBowo. RozdziaB 7 Carrie nigdy by nie uwierzyBa, |e dwóch chBopców mo|e by tak podobnych do ojca, gdyby nie widziaBa tego na wBasne oczy, i to nie raz. Doug i Dillon siedzieli z tat na kanapie, ogldajc mecz. Trzy pary nóg o stopach przyodzianych w biaBe skarpetki opieraBy si o stolik, skrzy|owane w kostkach. Przy boku Jasona le|aB pilot do telewizora, a na jego kolanach miska pra|onej kukurydzy. Ka|dy z synów miaB odpowiednio mniejsz misk, a wszyscy byli tak zajci ogldaniem meczu, |e tylko machinalnie skinli Carrie gBowami na powitanie. Widok Jasona z synami nigdy nie przestaB jej zadziwia. ChBopcy byli Manningami z krwi i ko[ci, miniaturkami ojca, zarówno pod wzgldem wygldu, jak i charakteru. Matka Carrie siedziaBa w kuchni, ubijajc mas na deser przygotowywany na rodzinny zjazd Manningów, który zawsze miaB miejsce w Bo|e Narodzenie. - Carrie? To ci niespodzianka - u[miechnBa si na widok córki. - Co ci sprowadza? - Potrzebuj macierzyDskiej porady - wyznaBa Carrie. RozstaBa si z Mackenzie niecaB godzin wcze[niej, lecz wci| nie mogBa przesta my[le o ich rozmowie. I o reakcji Philipa, który uciekB na jej widok, kiedy tylko nadarzyBa si sposobno[. - Co[ si staBo? - Charlotte spojrzaBa na ni czujnie znad miksera. Carrie przysunBa bli|ej stoBek, usiadBa. - Boj si, |e si zakochaBam. - Boisz si? - Tak - potwierdziBa z westchnieniem - to najlepsze sBowo. Bardzo si boj. - Czy przypadkiem nie ma to czego[ wspólnego z t twoj now przyjacióBk Mackenzie? Carrie skinBa gBow, zdziwiona, |e mama wie o dziewczynce. No tak, pewnie opowiedzieli jej chBopcy. - Pamitasz, jak zaczBa[ spotyka si z Jasonem? - zapytaBa. Matka wyBczyBa mikser, na jej ustach pojawiB si u[miech. - Nigdy tego nie zapomn. Jeszcze nie byBam pewna, czy w ogóle chc go zna, a ty ju| wymy[laBa[ powody, dla których powinnam si nim zainteresowa. - Bo na pocztku wcale ci nie interesowaB, prawda? Charlotte za[miaBa si cicho. - Tak, Bagodnie mówic. Ale jego wytrwaBo[ skruszyBa w koDcu me serce. Carrie wiedziaBa, |e matka nie mówi jej wszystkiego. Zawsze podejrzewaBa, |e pocztki tego zwizku nie byBy Batwe. - Wic Jason byB cierpliwy i wytrwaBy? - zapytaBa. - Zale|aBo mu na tobie i nie rezygnowaB? - Jak ju| mówiBam, jego cierpliwo[ w koDcu mnie pokonaBa. Cierpliwo[ i zabójcze pocaBunki - u[ci[liBa. - Je[li chodzi o mistrzów caBowania, to chyba |aden nie dorównuje twojemu ojczymowi. - U[miechnBa si speszona i odwróciBa wzrok. - Philip te| ma spory talent - westchnBa Carrie, równie skrpowana jak matka. Charlotte nie odzywaBa si przez chwil, wreszcie zapytaBa ostro|nie: - Rozumiem, |e czsto widujesz ojca Mackenzie? - Nie tak czsto, jak bym chciaBa. Mackenzie twierdzi, |e jest rozwiedziony od dwóch lat i od tego czasu z nikim si nie umówiB. Cho pewnie |yczliwi przyjaciele próbowali mu kogo[ znalez, dodaBa w duchu. Tak jak córka. - Rozumiem, ma za sob baga| zBych do[wiadczeD. Czy mówiB kiedykolwiek, co si staBo z jego maB|eDstwem? - Nie. Prawd mówic, niewiele o nim wiem. Nie chciaBa zdradza, jak maBo czasu spdzili razem. WBa[ciwie tylko karmienie kotów mogBo przypomina prawdziw randk - nocny spacer, pusta ulica, rozmowa. Nie byBa pewna, jak nale|aBoby okre[li incydent w windzie. Flirt, gwaBt, uwiedzenie? Tylko kto kogo uwiódB? Philip twierdziB, |e wykorzystaB okazj, dawaB do zrozumienia, |e caBe zaj[cie nie ma dla niego znaczenia. PodejrzewaBa, |e kBamie, lecz tak naprawd nie wiedziaBa, co czuje i co o tym my[li. - A czego wBa[ciwie si boisz? - spytaBa znowu matka. - {e zaczyna ci na nim zale|e? {e nie jest to ju| tylko luzna znajomo[? {e tracisz kontrol nad swoimi uczuciami? - Otó| to. Jest dokBadnie tak, jak mówisz. Mamo - rozBo|yBa bezradnie rce - nie wiem, dlaczego tak si dzieje, ale ja ju| nie mog przesta o nim my[le. KBad si spa, zamykam oczy - i ju| jest. Wstaj rano, jad autobusem do pracy i znów go widz przed oczami. To straszne. - A on jest zainteresowany? - Chyba tak... a mo|e nie. Sama ju| nie wiem. Wydaje mi si, |e mnie lubi, lecz próbuje to w sobie zwalczy. Na pewno nie chce si do mnie przywizywa ani ode mnie uzale|nia. WolaBby, |ebym mieszkaBa na Ksi|ycu, a nie w tym samym budynku. Unika mnie, ja jego zreszt te|. Oboje robimy, co w naszej mocy i pewnie w ogóle by[my si nie widywali, gdyby nie Mackenzie, której |yciow misj staBo si organizowanie nam kolejnych spotkaD. Charlotte wylaBa sBodk mas do wysmarowanej masBem foremki i spojrzaBa na córk z porozumiewawczym u[miechem. - To zaczyna brzmie znajomo. - Tak? - Carrie spu[ciBa oczy. - Och, dziecko, szybko zapominasz. Przecie| to ty wszelkimi sposobami wpychaBa[ mnie w zwizek z Jasonem. Gdyby Jason nie byB tak wspaniaBy, te twoje swaty byByby pewnie okropne. Ale na szcz[cie on byB cierpliwy i w niczym mi si nie narzucaB. A ja... có|, tak jak twój Philip cignBam za sob mnóstwo zBych do[wiadczeD. PotrzebowaBam kogo[ takiego jak Jason, lecz sama jeszcze o tym nie wiedziaBam. A ty zawsze byBa[ wra|liwym dzieckiem z wielk intuicj. Ze wszystkich m|czyzn wybraBa[ wBa[nie takiego, który miaB w sobie t Bagodn cierpliwo[, jakiej mi byBo trzeba. - PodeszBa do córki i pogBadziBa j po policzku. - W gBbi serca wierz, |e skoro umiaBa[ wybra m|czyzn dla mnie, to dobrze wybierzesz tak|e dla siebie. PowiedziaBa[, |e kochasz Philipa... - Jestem zakochana, chyba tak. - Mniejsza o sBowa - matka machnBa rk. - Nie wiem, nie znam go, ale wydaje mi si, |e twoje serce nie podpowiada ci faBszywie. By mo|e Philip potrzebuje ci tak, jak ja potrzebowaBam Jasona. Wykorzystaj to. I bdz cierpliwa, na pewno nie minie ci par ciosów. Przygotuj si na to, ale nie bój si go pokocha, je[li on potrzebuje twojej miBo[ci. I Mackenzie te|. Uwierz mi, cierpliwo[ si opBaci. W drodze do domu Carrie my[laBa o matce ze wzruszeniem. Ze wzruszeniem, wdziczno[ci i miBo[ci. Jak to dobrze, |e mo|e z ni porozmawia, zwierzy si, wysBucha jej rady. Kochana mama. Nie osdza, nie krytykuje, ale sBucha i dodaje otuchy. Czy Charlotte zawsze taka byBa, tylko ona nie umiaBa tego dostrzec? Niewa|ne, uznaBa, istotne jest to, |e mogBy na siebie liczy. I to, |e przed kolejnym spotkaniem z Philipem Carrie zyskaBa kolejn osob - obok Mackenzie - która trzymaBa za ni kciuki. - Co ty tu robisz? - zapytaB Gene Tarkington, wchodzc do biura Philipa. OparB si o framug drzwi i spojrzaB na przyjaciela ze zdziwieniem. CaBe pitro byBo puste, wszyscy dawno poszli ju| do domu i tylko Philip tkwiB za biurkiem, na którym szumiaB cicho wBczony komputer. - Pomy[laBem, |e wpadn i ostatni raz sprawdz te wyliczenia - wymamrotaB Philip, wpatrujc si w ekran. Uwa|aB Gene'a za jednego ze swoich najbardziej wypróbowanych przyjacióB, ale akurat w tej chwili wolaBby zosta sam. - Stary, ju| prawie [wita. Nie masz nic lepszego do roboty? - A ty? - odparowaB Philip. Nie byB w tym towarzystwie jedynym pracoholikiem. - Ja wpadBem na chwil, zabra par papierów. ZobaczyBem u ciebie [wiatBo i postanowiBem sprawdzi, czy co[ ci czasem nie odbiBo. My[laBem, |e dzisiaj jesz kolacj z Mackenzie. OdwoBaBa imprez? - Ju| jestem po - mruknB Philip. - Nie odwoBaBa imprezy, ale nie byBem jedyn osob, któr zaprosiBa. Szkoda tylko, |e nie znaBem wcze[niej listy go[ci. - Chcesz powiedzie, |e sprowadziBa t wasz ssiadk? T z Microsoftu? - T wBa[nie. - Philip znowu zmarszczyB brwi. Wci| gniewaB si na córk. Jej zachowanie powinno go byBo ostrzec, |e wkrótce znowu wykrci podobny numer, on jednak postanowiB jej zaufa. My[laB, |e Mackenzie chce mu si odwdziczy za ojcowsk miBo[, a ona znów zaczBa bawi si w swaty! Jeszcze bardziej rozzBo[ciBo go to, w jaki sposób zareagowaB na widok Carrie. Cholera, zrobiBo mu si gorco, odebraBo mu mow. A ju| my[laB, |e si na ni uodporniB. Nie chciaB odczuwa podobnych emocji, zwalczaB w sobie pragnienie i tsknot, jakie pojawiaBy si w jego sercu, gdy o niej my[laB. W ogóle nie chciaB my[le ani o Carrie, ani o |adnej innej kobiecie. Raz ju| si sparzyB i nie zamierzaB wicej igra z ogniem. A Carrie Weston wcale nie byBa jakim[ tam niewinnym pudeBeczkiem zapaBek. Przy niej mógB spBon. Tak, spBon w ogniu namitno[ci. - Widz, |e nie byBo to udane spotkanie - odezwaB si Gene. - Powiedz szczerze: czy Mackenzie chce ci wcisn jaki[ pasztet? Chyba nie, to przecie| przytomna dziewczyna. O co wic chodzi? Masz co[ przeciw tej ssiadce? Nie jest chyba brzydka? - Nie - u[miechnB si kwa[no. Gdyby Gene mógB si przekona, jak [liczna jest Carrie... On sam si przekonaB i od tej chwili chodziB jak struty. - Je[li interesuje ci moje zdanie, to powiem ci, |e powiniene[ dzikowa Bogu za szcz[liwy los. Wikszo[ facetów w twojej sytuacji zrobiBaby to od razu. W koDcu znalez kobiet, któr zna i lubi twoja córka, to nie takie Batwe. Pamitasz, co si przydarzyBo Calowi? Jego córeczka i druga |ona szczerze si nienawidz. Ile razy wychodz gdzie[ razem, Cal musi czuwa, |eby si nie podrapaBy. - Niech si Cal o to martwi - odburknB Philip. - Co tak warczysz? Lepiej si zastanów, co ci wBa[ciwie gryzie. Mo|e jeste[ zazdrosny o dzieciaka, co? Skoro twoja Mackenzie tak lubi t ssiadk, to mo|e powiniene[ dowiedzie si dlaczego. Mo|e jest |yczliwa, ciepBa, mo|e umie jej sBucha? Dla dziewczyn w jej wieku to cholernie wa|ne. Nie jestem ekspertem w tych sprawach, ale& - WBa[nie - przerwaB mu Philip. PrzyszedB do biura, |eby uciec przed Carrie, a nie |eby wysBuchiwa pochwalnych tyrad na jej cze[, i to z ust przyjaciela. - Doceniam twoje starania, Gene, ale skoDcz ju|, prosz. Gene potarB policzek i za[miaB si krótko. - Wtpi, czy doceniasz. DaBbym ci spokój, ale serce mnie boli, kiedy widz, jak marnujesz czas w biurze na par dni przed [witami. Je[li chcesz si schowa, to s lepsze miejsca. Gene z pewno[ci |yczyB mu dobrze, jednak Philip z zaci[nitymi zbami przyjmowaB jego sBowa. Nie chciaB, |eby wyrwaBo mu si co[, czego by potem |aBowaB. A przecie| mógB go oskar|y o odpowiedzialno[ za swoje problemy. Czy to nie Gene byB wBa[cicielem budynku, w którym zamieszkali z Mackenzie? - Dobra, pójd ju| - przyjaciel daB w koDcu za wygran. - Marilyn czeka w samochodzie. {ycz mi szcz[cia. Philip uniósB brwi i spojrzaB pytajco. - Nie wiesz, co znaczy ostatni weekend przed Bo|ym Narodzeniem? - skrzywiB si Gene. - W sklepach mo|na dosta obBdu, ale oczywi[cie zdaniem mojej |ony to idealny moment na robienie zakupów. I mowy nie ma, |eby poszBa sama. PowiedziaBem jej, |e spodziewam si za to orderu M|a Roku. Ale obiecaBa mi inn nagrod - dodaB i mrugnB okiem. Cho narzekaB, wcale nie wygldaB na niezadowolonego, a sdzc po jego minie, mo|na byBo pomy[le, |e wybiera si na finaB mistrzostw [wiata w piBce no|nej, a nie na gwiazdkowe zakupy. - No to powodzenia - powiedziaB Philip. - Dziki. I obiecaj, |e nie bdziesz siedziaB dBugo. - Nie bd. Po odej[ciu Gene'a puste pomieszczenie wydaBo si jeszcze bardziej ponure i smutne, a Philip z caB siB poczuB dojmujc samotno[. Jego przyjaciel miaB racj: zostaBo kilka dni do Bo|ego Narodzenia, a on chowa si w biurze. I robi tak od dawna, to nie pierwszy raz. Gdy Gene z |on zmaga si z rozgorczkowanymi tBumami w sklepach, on ucieka przed ludzmi. I to tymi najbli|szymi - przed córk, przed... Nie, Carrie wcale nie jest mu bliska. To obca osoba, a nie |aden prezent od losu, jak twierdziBa Mackenzie i jak twierdziB Gene. Dlaczego wic Mackenzie tak si przy niej zmieniBa? I to na korzy[, sam przecie| kiedy[ to przyznaB. Czy nie wmawia sobie, |e nie chce jej zna? Czy nie chowa tchórzliwie gBowy w piasek? Tak, jest tchórzem, skoro raz zawiódBszy si na kobiecie, boi si podj ryzyko. Jest tchórzem i gburem, niewdzicznym ojcem. Mój Bo|e, zamiast podzikowa córce za zaproszenie, skrzyczaB j, |e korzysta z okazji, by podsun mu Carrie pod nos. ObraziB si i uciekB. A je[li nawet Mackenzie podsuwa mu Carrie pod nos, to co? Carrie, cigBe ta Carrie. Prdzej czy pózniej zawsze wraca do niej my[lami. A ilekro wypowiada jej imi, przeszywa go zimny dreszcz. Nie, przeciwnie, gorcy dreszcz. Ledwo j zna, lecz my[li o mej jak o kim[ wa|nym, bliskim. Dla Mackenzie Carrie jest bliska, maBa spdza z ni mnóstwo czasu. Ta dwudziestoczteroletnia dziewczyna jest dla niej lepsz matk ni| kiedykolwiek byBa ni Laura. WestchnB ci|ko, wstaB z krzesBa i podszedB do okna. Z dwudziestego pitra widok na centrum Seattle i Pudget Sound byB wspaniaBy. Zapierajcy dech w piersiach. Wybrze|e, doki, Pike Place Market - wszystko ttniBo |yciem. Wiele razy staB w tym samym miejscu, wygldaB i nic nie dostrzegaB ani niczego nie czuB - teraz poczuB nagle niezwykBe o|ywienie. WróciB do biurka i wyBczyB szybko komputer. ByB jeszcze bardziej zdezorientowany ni| po przyj[ciu. Nie wiedziaB wBa[ciwie, co zrobi ani co powinien zrobi. Nie miaB |adnego planu, uznaB jednak, |e musi std wyj[ i odnalez czym prdzej Carrie Weston. To smutne, |e trzynastoletnia córka miaBa wicej |yciowej mdro[ci ni| jej ojciec. W tym jednak wypadku tak wBa[nie byBo. Mackenzie miaBa racj, gdy mówiBa, |e Philip boi si zacz |ycie od nowa, |e chowa gBow w piasek, |e nie umie pogodzi si z przeszBo[ci. Oczywi[cie miaB powody, by tej przeszBo[ci |aBowa - o|eni! si zbyt mBodo, nierozwa|nie. Nie znaczy to jednak, |e musi powtórzy ten sam bBd, chocia| dBugo tego wBa[nie si obawiaB. ZamknB biuro, wsiadB do samochodu i ruszyB do domu. ZaparkowaB w gara|u po drugiej strome ulicy i wBa[nie szedB do wej[cia, kiedy zauwa|yB Carrie. PoruszaBa si z jak[ naturaln gracj, jakby taDczyBa. Pomy[laB, |e od pocztku mu si to podobaBo, cho nie umiaB tego nazwa ani nie chciaB si do tego przyzna. Có| wic to byBo? Energia, witalno[, rado[? Tak, Carrie promieniowaBa rado[ci |ycia. Czasami si zastanawiaB, dlaczego zawsze jest taka u[miechnita i pogodna. Teraz ju| go to nie interesowaBo. CieszyB si, |e taka jest, i miaB nadziej, |e zechce podzieli si z nim t rado[ci. - Carrie! - PrzebiegB przez ulic i zawoBaB j, chocia| nie miaB pojcia, co powie, kiedy j dogoni. PrzystanBa przed wej[ciem i odwróciBa si zaskoczona. Kiedy za[ go zobaczyBa, jej spojrzenie wcale nie byBo radosne. Nie odezwaBa si, póki do niej nie podszedB, nawet nie spróbowaBa si u[miechn. - Naprawd nie miaBam pojcia, |e Mackenzie zaprosiBa nas oboje. - Wiem - odparB z poczuciem winy. - Wiesz? WzruszyB ramionami i spu[ciB na chwil wzrok. Za ka|dym razem gdy byB blisko niej, uroda Carrie robiBa na nim wstrzsajce wra|enie. SpojrzaB znów w jej bBkitne oczy i powiedziaB: - ZastanawiaBem si, czy nie zechciaBaby[... wiem, |e to w ostatniej chwili i pewnie masz ju| inne plany, ale... - UrwaB. Kiepsko mi idzie, pomy[laB. - Czy poszBaby[ ze mn na [witeczne zakupy? - zapytaB w koDcu, bo przyszBo mu do gBowy, |e je[li zaprosi j na kolacj albo do kina, Carrie natychmiast odmówi. - Chc znalez co[ dla Mackenzie - dodaB na zacht. - PrzydaBoby mi si chyba par rad. BBkitne oczy Carrie rozszerzyBy si ze zdumienia. - Dlaczego? - zapytaBa. - Najlepiej teraz - zignorowaB pytanie i popatrzyB na ni z nadziej. - Teraz? - powtórzyBa, a potem u[miechnBa si tym swoim Bagodnym, uroczym u[miechem, na widok którego topniaBo mu serce. - Dobrze - zgodziBa si, jakby propozycja wcale nie byBa zaskakujca. Dobrze. To niezwykBe, jak jedno krótkie sBowo mo|e wywoBa tyle rado[ci. Gdyby Philip byB aktorem na scenie, od tej chwili zaczBby [piewa swoje kwestie. Carrie zeszBa ze schodków na chodnik i znów si u[miechnBa - z rado[ci i wdziczno[ci. To on powinien by wdziczny. UjB j pod rami i poprowadziB w stron parkingu. {ycie jest pikne, pomy[laB. Bardzo dawno przestaB w to wierzy, ale teraz uwierzyB na nowo. RozdziaB 8 Kilka godzin wcze[niej Carrie powiedziaBa mamie, |e ledwo zna Philipa Larka. Teraz nie byBa pewna, czy znaBa jakiegokolwiek m|czyzn lepiej od niego. Siedzieli we wBoskiej restauracji obBo|eni prezentami [witecznymi i rozmawiali tak dBugo, a| wszystko zostaBo powiedziane. Nakrycia ju| dawno zabrano, a Philip wBa[nie nalaB do jej kieliszka resztk czerwonego wina. Sala restauracyjna zdawaBa si lekko koBysa, ale nie miaBo to nic wspólnego z butelk pinot noir, któr wypili. Powodem byB Philip. Z wahaniem, lecz szczerze opowiadaB jej o swoim maB|eDstwie, o swoim |yciu, karierze, ona za[ sBuchaBa ze [ci[nitym gardBem i z ka|dym sBowem kochaBa go coraz bardziej. WiedziaBa ju|, |e jest kochajcym ojcem i szlachetnym, wra|liwym, wielkodusznym czBowiekiem. CaB win za rozpad maB|eDstwa braB (jej zdaniem niesBusznie) na siebie. StaraB si przy tym nie okazywa rozczarowania. - Pozostali[cie przyjacióBmi? - spytaBa, gdy mówiB o powtórnym [lubie byBej |ony. - Tak. Pomijajc wszystko inne, Laura jest matk Mackenzie. Wiele byBo pomyBek w tym maB|eDstwie, ale moja córka na pewno do nich nie nale|y. Zawsze bd wdziczny Laurze za to, |e urodziBa Mackenzie. Carrie Bzy napBynBy do oczu. Bardzo mu wspóBczuBa, a z opowie[ci Mackenzie wiedziaBa, |e jego byBej |onie daleko byBo do ideaBu matki. Do ideaBu |ony pewnie tak|e. - Co robisz jutro? - zapytaB niespodziewanie Philip. - W niedziel? - OparBa Bokcie na biaBym lnianym obrusie i usiBowaBa sobie przypomnie rozkBad zaj na najbli|sze dni. - Id na spotkanie [witeczne u Manningów. W|eniBy[my si z mam w tak ogromn, wspaniaB rodzin. Jason ma czworo rodzeDstwa. Jest ju| tyle wnuków, |e naprawd trudno zapamita, które dziecko jest czyje. Mo|e przyjdziecie z Mackenzie i poznacie wszystkich? ZawahaB si. - Jeste[ pewna? - CaBkowicie... tylko |e... A, niewa|ne - stwierdziBa w koDcu, odrzucajc wszelkie wtpliwo[ci. SpojrzaBa mu w oczy i dodaBa: - ByBabym bardzo zadowolona, gdyby[ przyszedB, Philipie. - W takim razie przyjd. - UjB jej dBoD i lekko [cisnB. Philip szybko zrezygnowaB z próby zapamitania wszystkich imion. Pierwszych dziesiciu krewnych, którym Carrie go przedstawiBa, jeszcze jako[ rozró|niaB, ale reszta staBa si po prostu tBumem twarzy bez imion. Mackenzie zniknBa gdzie[ zaraz po przybyciu, Doug i DilBon powitali go rado[nie i pobiegli w [lad za jego córk. Philip zBapaB szklank jakiego[ napoju, znalazB cichy kcik i usadowiB si wygodnie. MiaB szcz[cie, |e w ogóle znalazB miejsce do siedzenia. Ze swojego stanowiska mógB obserwowa, jak Carrie rozmawia z kolejnymi czBonkami rodziny. ZledziB j wzrokiem, kiedy z wpraw przeciskaBa si przez pokój, zdaje si, by znalez matk i przedstawi Philipa obojgu rodzicom. Nie mógB oderwa od niej wzroku. Jej policzki byBy zarumienione ze szcz[cia, oczy l[niBy podnieceniem. WeszBa do tej rodziny przez maB|eDstwo matki, ale wida byBo, |e uwa|aj j za swoj. - Czy mog si przyBczy? - zapytaBa nagle kobieta, która podeszBa niespodziewanie z kieliszkiem w dBoni. - Ale| prosz - ustpiB jej swoje krzesBo. - Nie, nie, prosz siedzie. Ja tylko na chwilk. Pan musi by Philipem... - Tak. - PrzyjrzaB si jej bli|ej i od razu si domy[liB, |e ta ciemnowBosa pikna kobieta jest matk Carrie. - Pani Charlotte Manning? - zapytaB na wszelki wypadek. - Co za domy[lno[ - u[miechnBa si. - Tak - wycignBa rk, któr ujB i u[cisnB. - Philip Lark. - Tak te| my[laBam. Teraz, kiedy staBa przed nim, dziwiB si, |e nie rozpoznaB jej wcze[niej. Charlotte i Carrie miaBy takie same bBkitne oczy o Bagodnym, pogodnym wejrzeniu. Rozmawiali przez chwil o drobnych, maBo wa|nych sprawach, zdaje si, |e po to, by pani Manning mogBa wyrobi sobie zdanie na jego temat. WypadB chyba niezle w jej oczach, sam te| j polubiB, co byBo zreszt caBkowicie zrozumiaBe, skoro tak bardzo lubiB jej córk. - A wic to pan jest kawalerem Carrie. - M| Charlotte, Jason Manning, doBczyB do |ony i objB j w talii. - Witam. A gdzie Carrie? Widz, |e zostawiBa pana i musi pan sam o siebie zadba? - Z tego, co zrozumiaBem, poszBa poszuka paDstwa. CaBa trójka rozmawiaBa par minut, po czym Jason odwróciB si i zawoBaB przez rami: - Paul! Chodz pozna chBopaka Carrie! Po chwili wokóB Philipa zebraBa si spora grupka. Nawet nie próbowaB zapamita wszystkich twarzy. PrzywitaB si z dwoma wujami, jak[ ciotk, [cisnB dBoD jakiego[ podlotka. Wkrótce gdzie[ w[ród gwaru rozlegBo si gBo[ne  Ho, ho, ho, czy s tu jakie[ dzieci?" i najmBodsi czBonkowie rodziny Manningów zgromadzili si z przejciem przy wej[ciu, gdzie pojawiB si Zwity MikoBaj, czyli ojciec Jasona w odpowiednim przebraniu. WkroczyB do pokoju, pobrzkujc dzwonkiem i niosc wór prezentów, a dzieci zapiszczaBy rado[nie i rzuciBy si w jego stron. Philip odetchnB z ulg, gdy uwaga wszystkich odwróciBa si od niego. UsiadB w fotelu i odpr|yB si, zadowolony, |e przestaB by o[rodkiem zainteresowania. Zaraz potem obok niego pojawiBa si Carrie. UsiadBa na porczy fotela i rzuciBa mu przepraszajce spojrzenie. - Wybacz, nie chcieli mnie pu[ci. - Zauwa|yBem. - PoklepaB jej dBoD. - PoznaBem w midzyczasie twojego ojczyma, matk, dwóch wujków, ciotk... - Prawda, |e s wspaniali? - przerwaBa mu ze [miechem. - MusiaBbym by informatykiem, |eby zapamita, kto jest czyim m|em i czyj |on. - Nie przejmuj si, to przyjdzie z czasem. Ciesz si, |e nie wszyscy dzisiaj przyszli. - To znaczy, |e jest ich wicej? Carrie pokiwaBa gBow. - Taylor i Christy mieszkaj w Montanie. Maj sze[cioro dzieci... - O rany! - Wszystkie wBasne. Jason, który ma tylko dwójk, jest w tej rodzinie niechlubnym wyjtkiem. - PoznaBem jego chBopaków. Doug i Dillon, dobrze pamitam? Mackenzie [wietnie sobie z nimi radzi. - I nie tylko z nimi. Doug i Dillon uwa|aj, |e jest równie fajna, jak czekoladowa polewa do lodów. Skoro ich zna, to radzi sobie i z ich kuzynami. Po chwili, jakby wywoBana t rozmow, doBczyBa do nich Mackenzie. PozostaBe dzieci zebraBy si wokóB MikoBaja, lecz ona, jako  dorosBa" trzynastolatka, która nie wierzy w takie bajki, postanowiBa poszuka innego towarzystwa. ByBa jednak na tyle mBoda, by udzieliB jej si [witeczny nastrój, o czym [wiadczyBy jej l[nice rado[ci oczy i rumieDce na policzkach. - Dobrze si bawisz? - spytaB Philip, gdy usiadBa na drugiej porczy fotela. - Jest [wietnie - odparBa. - Nie wiedziaBam, |e bywaj takie du|e rodziny. I wszyscy s tacy mili... MikoBaj signB do swojego worka i wycignB z niego zawinit w bByszczcy papier paczk. PrzeczytaB imi z doczepionej karteczki. Doug zerwaB si z miejsca i popdziB ku niemu, jakby prezent przepadaB, je[li nie odbierze si go w okre[lonym czasie. MikoBaj wyjB kolejny prezent z worka. - A to co? - zapytaB, opuszczajc okulary, by odczyta imi. - Prezent dla jakiej[ Mackenzie Lark? Mam nadziej, |e pani MikoBajowa nie pomieszaBa waszych prezentów z prezentami innej rodziny. - Tam jest Mackenzie! - krzyknB Dillon. WstaB i pokazaB palcem. - Ja? - Mackenzie zsunBa si z porczy fotela i poBo|yBa rk na piersi. - To prezent dla mnie? - Je[li masz na imi Mackenzie, to ten prezent na pewno jest dla ciebie. Mackenzie nie potrzebowaBa kolejnego zaproszenia. PobiegBa w stron MikoBaja z takim samym po[piechem, jak wcze[niej zrobiB to Doug. Philip spojrzaB w oczy Carrie. - To na pewno sprawka mojej mamy - powiedziaBa. - PoznaBem j, urocza osoba. Rozmawiali[my troch. OtworzyBa szeroko oczy. - Rozmawiali[cie? I co powiedziaBa? - Niewiele, za to twój ojczym wywarB na mnie mocne wra|enie. - Jason? O nie, cokolwiek powiedziaB, nie przejmuj si. Ma dobre intencje i uwielbiam go, ale zazwyczaj chodzi z gBow w chmurach i nie wie, co mówi. Philip byB zaskoczony jej nagBym zakBopotaniem. Nie przypominaB sobie, by kiedykolwiek widziaB Carrie bardziej zdenerwowan i speszon. Nawet kiedy byli uwizieni w ciemnej windzie, byBa spokojniejsza ni| teraz. - Powiedz, Carrie - odezwaB si z chytrym u[miechem -dlaczego jeste[ taka przejta? Czy boisz si, |e mógB mi powiedzie co[ kompromitujcego? ZacisnBa wargi. - No... nie jestem caBkiem pewna, ale sugestia, |eby[ wreszcie poszedB po rozum do gBowy i o[wiadczyB mi si, byBaby do niego caBkiem podobna. Philip z trudem powstrzymaB wybuch [miechu. - Nie martw si, nic takiego nie mówiB. Rozmow przerwaBa Mackenzie, która wróciBa szcz[liwa, [ciskajc oburcz swój prezent. - Mo|e otworzysz? - zaproponowaBa Carrie. - Teraz? - Dziewczynce nie trzeba byBo tego dwa razy powtarza. RzuciBa si na papier, jakby ka|da nastpna sekunda oczekiwania byBa niezno[n tortur. W [rodku znalazBa zestaw toaletowy: lusterko, szczotk do wBosów i grzebieD. Philip u[miechnB si. Kobiecy prezent. - WspaniaBe - szepnBa, tulc przybory do piersi. - Zawsze chciaBam mie co[ takiego. - Skd wiedzieli[cie? - zapytaB. Jemu nigdy by nie przyszBo do gBowy, by wybra taki prezent dla córki. Mo|e nie zauwa|yB, kiedy przestaBa by malutkim dzieckiem? - Ja mam podobne - szepnBa Carrie dyskretnie. - ByBa u mnie, widziaBa je, powiedziaBa, |e marzy o takich. - Aha - skinB gBow i znów si u[miechnB, cho do [miechu wcale mu nie byBo. Oto po raz kolejny u[wiadomiB sobie, |e coraz trudniej mu zrozumie wBasn córk. ByBa w trudnym wieku, nieBatwo byBo doj[, co j nurtuje. Raz mówiBa, |e chciaBaby mie konia, w nastpnej chwili pytaBa o lekcje baletu. To [miaBa si w gBos, to zalewaBa Bzami. Najpro[ciej byBoby powiedzie, |e sama nie wie, czego chce, i tak wBa[nie czsto o niej my[laB. A przecie| powinien wiedzie, |e dziewczynka zaczyna dojrzewa i |e zmienne nastroje, bunty i chandry s w tym wieku normalne. Szkoda, |e Laura nie interesowaBa si córk, on bowiem nie miaB pojcia, jak sobie z ni radzi. Co za[ do Carrie, to przyjcie to raz jeszcze mu u[wiadomiBo, jak wa|n osob jest ona dla Mackenzie. Przyjcie byBo urocze, gdy jednak wreszcie si skoDczyBo, Philip odetchnB z ulg. PodzikowaB najstarszym Manningom za go[cin, oni za[ wy[ciskali go jak czBonka rodziny. - Bdziecie zawsze u nas mile widziani - zapewniBa Elizabeth Manning, ujmujc jego dBoD w swoje. Impulsywnie pochyliBa si i pocaBowaBa go w policzek. - Zawsze te| znajdzie si dla was jaki[ prezent. Musisz mi jednak, Philipie, co[ obieca... - Co takiego? - zapytaB. - Chc, |eby [lub byB wielki, a wesele huczne - oznajmiBa, tym razem na tyle gBo[no, |eby usByszaBo ich póB pokoju. Philip usByszaB za sob pomruki aprobaty. - Jeszcze raz dzikuj, babciu - wtrciBa si Carrie, ratujc go przed konieczno[ci wymy[lenia dobrej odpowiedzi. U[ciskaBa starszych paDstwa i wyszBa na zewntrz. Jason, Charlotte, Doug i Dillon poszli za nimi i na dworze odbyBa si druga cz[ po|egnalnej ceremonii. ByBa to chyba najbardziej wylewna rodzina, jak Philip kiedykolwiek poznaB. Nie przeszkadzaBo mu to jednak. Jemu samemu zawsze brakowaBo silnych rodzinnych wizów. Laura zostaBa wychowana w zupeBnie innej atmosferze, on podobnie. Jadc do domu, [piewali koldy. SBodki gBos Carrie idealnie BczyB si z gBosem jego córki. Jego wBasny byB lekko zardzewiaBy po dBugim nieu|ywaniu i troch faBszowaB, ale chyba nikomu to nie przeszkadzaBo, a ju| najmniej Mackenzie, z której szcz[cie kipiaBo jak gazowany napój ze wstrz[nitej butelki. ZaparkowaB samochód i przeszli przez ulic w stron domu. - Zwietnie si bawiBam - westchnBa Mackenzie i przytuliBa si do Carrie, kiedy czekali na wind. - Ja te|. - To dobrze, |e przyjcie byBo dzisiaj, a nie jutro. Jutro bd ju| u mamy. - Tak, wiem - odparBa Carrie. - Ominie ci wigilia w naszym domu, ale wszystko ci pózniej opowiem. - My[lisz, |e Madame Frederick zrobi dla mnie wró|b, nawet jak mnie nie bdzie? - Na pewno. - To i dla mnie te| - dodaB Philip. - Nie przyjdziesz? - Ta wiadomo[ zaskoczyBa Carrie. Ju| wcze[niej wspominaBa o wigilijnej wieczerzy organizowanej przez mieszkaDców kamienicy, lecz jako[ udaBo mu si unikn odpowiedzi. - Nie - odparB, wciskajc przycisk zamykajcy drzwi windy. - MiaBam nadziej... - urwaBa, nie mogc ukry rozczarowania, a wtedy zrobiBo mu si gBupio. Nie chciaB jej sprawi przykro[ci, jednak jego zdaniem wikszo[ ssiadów stanowili nieszkodliwi ekscentrycy. Nie miaB w zasadzie nic przeciwko nim, ale nie zamierzaB te| z nimi si zaprzyjaznia. Dlaczego wic miaBby spdza z nimi ostatni przed[witeczny wieczór? - Namów go - doradziBa Mackenzie, kiedy winda zatrzymaBa si na pitrze Carrie. Teraz |aBowaB, |e w ogóle si odezwaB. - Mo|e wstpicie na fili|ank herbaty? - zapytaBa Carrie. - Pewnie! - odpowiedziaBa za ojca Mackenzie i wypchnBa go z windy. - To znaczy tata wstpi, bo ja id spa. Dobranoc. Drzwi zamknBy si, zanim zd|yB odpowiedzie. Mackenzie pojechaBa wy|ej, oni zostali sami. - Chyba rzeczywi[cie miaBem ochot - za[miaB si, a Carrie nie[miaBo spojrzaBa mu w oczy i powiedziaBa cicho: - MiaBam tak nadziej. OtworzyBa drzwi i weszBa do mieszkania, ale powstrzymaB j przed wBczeniem [wiatBa. ChwyciB j za rami i pocignB w objcia. - CaBy wieczór na to czekaBem - szepnB, po czym niecierpliwie odszukaB w ciemno[ciach jej wargi. MiaB to by delikatny, czuBy pocaBunek. PocaBunek potwierdzajcy, |e cieszy si z jej towarzystwa i ze wspólnie spdzonego wieczoru. Gdy jednak ich usta si zetknBy, Philip poczuB tak silny przypByw po|dania, |e z trudem zdoBaB nad nim zapanowa. {adna kobieta nie wywarBa na nim takiego wra|enia. WplótB palce w jej wBosy, przechyliB gBow, drug dBoni signB do piersi... Kiedy jknBa cichutko w odpowiedzi na jego pieszczoty, rozkosz zaszumiaBa mu w uszach. Kolana si pod nim ugiBy, sBodycz wypeBniBa ldzwie. CzuB, jak rozsadza go szcz[cie, chciaB zaczerpn go jeszcze obficiej i wBa[nie wtedy usByszaB pytanie, które na moment go otrzezwiBo: - Dlaczego nie chcesz przyj[ jutro na przyjcie? W tej chwili przyjcie byBo ostatni rzecz, o jakiej Philip mógB i chciaB my[le. PoprowadziB Carrie do ciemnego saloniku, usiadB w fotelu i posadziB j sobie na kolanach. - Porozmawiamy o tym pózniej, dobrze? Nie daB jej czasu na odpowiedz. PrzycignB j do siebie po kolejn porcj oszaBamiajcych pocaBunków i Carrie pozwoliBa si nimi oszoBomi. - Dlaczego pózniej? - zapytaBa jednak po kilku chwilach, po czym ugryzBa go lekko w szyj, wywoBujc rozkoszne dreszcze. - Nie jestem pewien, czy lubi Madame Frederick. Roze[miaBa si cicho i zaczBa ksa pBatek jego ucha. - Madame jest caBkowicie nieszkodliwa. - Podobno. - UjB twarz Carrie w dBonie, by znów odnalez jej wargi. PocaBunek byB dBugi i gBboki. - Ludzie, którzy tu mieszkaj, to banda dziwaków - dodaB, gdy oderwaB od niej usta, by zaczerpn oddech. - PoBowa z nich to kandydaci do wariatkowa. A tak w ogóle to dlaczego o to pytasz? Carrie zesztywniaBa w jego ramionach. - Mówisz o moich przyjacioBach. - Hej, chyba si nie obrazisz? ZsunBa si z jego kolan i stanBa przed nim z surow min. - Ja te| mieszkam w tej kamienicy. Czy o mnie te| tak my[lisz? - Nie, oczywi[cie, |e nie. - ZaniepokoiB si. - Okay, je[li to dla ciebie tyle znaczy, to przyjd na to gBupie przyjcie. - Nie, dzikuj - odparBa sztywno. - Nie chc mie wobec ciebie zobowizaD. Po jej tonie poznaB, |e gBboko j uraziB. Cholera, wcale tego nie chciaB. Przecie| zrozumiaB ju|, |e spotkanie Carrie Weston byBo prawdziwym bBogosBawieDstwem, darem losu. ZgodziB si przecie| przyj ten dar. - Carrie, przepraszam. WyrwaBo mi si, - Czy naprawd tak my[lisz, Philipie? - pytaBa nieustpliwie, cichym, lecz twardym gBosem. Nie odpowiedziaB od razu, bojc si, |e ka|da odpowiedz jeszcze bardziej go pogr|y, ona jednak opatrznie zrozumiaBa jego milczenie. - Rozumiem, to mi wystarczy. Wybacz, ale jestem zmczona... WolaBabym, |eby[ ju| poszedB. - Carrie, na lito[ bosk, bdz rozsdna! PodeszBa do drzwi i otworzyBa je wymownie. Ostre [wiatBo buchnBo mu prosto w twarz. Philip zmru|yB oczy - i zrobiB, co mu kazaBa. - Porozmawiamy o tym pózniej, dobrze? - Jasne - odparBa z sarkastyczn min. Nie chciaBo mu si czeka na wind, wybraB schody. Musi porozmawia z Mackenzie i poradzi si, co ma robi w tej sytuacji. Ona na pewno bdzie wiedziaBa. Nigdy nie my[laB, |e przyjdzie mu si radzi nastoletniej córki, lecz teraz byB wdziczny, |e ma tak mo|liwo[. OtworzyB drzwi. Mieszkanie byBo ciemne i ciche. WBczyB [wiatBo i skierowaB si do pokoju Mackenzie. Aó|ko byBo troch ruszone, jakby na nim siadaBa. - Mackenzie! - zawoBaB Cisza. SprawdziB pozostaBe pokoje i dopiero w kuchni znalazB pozostawiony na stole li[cik: Tato! Mama zastawiBa wiadomo[ na sekretarce. PowiedziaBa, |e nie przyjedzie i |e jednak nie mog spdzi u niej [wit. Powinnam byBa wiedzie, |e bdzie zbyt zajta. Ma czas na wszystko, tylko nie na mnie. Musz to przemy[le w samotno[ci. Mackenzie RozdziaB 9 Carrie nie byBa pewna, dlaczego uwaga Philipa o Madame Frederick i innych lokatorach tak j zdenerwowaBa. To prawda, obraziB jej przyjacióB, nie sposób byBo wszak|e zaprzeczy, |e s rzeczywi[cie lekko zdziwaczali. Byli te| jednak sympatycznymi, |yczliwymi ludzmi i bolaBo j, |e Philip - akurat on! - wyra|a si o nich z takim lekcewa|eniem. Z niewesoBych rozmy[laD wyrwaB j dzwonek u drzwi. Ktokolwiek dzwoniB, bardzo byB niecierpliwy, gdy| nie puszczaB przycisku, jakby na zBo[ chciaB narobi jak najwicej haBasu. - Chwil! Zaraz! - zawoBaBa mocno zirytowana i poszBa otworzy. Ku jej zaskoczeniu, na progu staB Philip. - WidziaBa[ Mackenzie? - zapytaB bez wstpów. - Od powrotu z przyjcia nie. OdetchnB gBboko i pokrciB bezradnie gBow. - Jej matka nagraBa si na automatycznej sekretarce. Nie przyjedzie po ni, chocia| tak byBo ustalone. Carrie zauwa|yBa, |e misieD na jego twarzy dr|y od tBumionego gniewu. - Tak si cieszyBa, |e spdzi ferie z Laur - cignB. - O niczym innym nie mówiBa... Carrie wiedziaBa o tym. Sporo czasu spdziBa z dziewczynk na wybieraniu fryzury i strojów na wizyt. Mackenzie tak zale|aBo, |eby piknie wyglda w oczach matki. ChciaBa jej zaimponowa swoj dorosBo[ci, pokaza, |e jest modna i nowoczesna. StaraBa si wyda matce jak najbardziej atrakcyjna, bo miaBa nadziej, |e ta dostrze|e to i zaaprobuje. I |e wreszcie j pokocha. - ZostawiBa mi li[cik, |e musi przemy[le wszystko w samotno[ci. - ZerknB nerwowo na zegarek. - To musiaBo by niecaB godzin temu. Gdzie ona, u diabBa, mogBa pój[? Masz jaki[ pomysB? - Nie mam pojcia - szepnBa Carrie. Serce jej si [ciskaBo na my[l o cierpieniu, jakie musiaBo by udziaBem dziewczynki. Te par dni z Laur byBo dla niej niezwykle wa|ne. - My[laBem, |e przyszBa do ciebie. - PrzetarB dBoni oczy. - Naprawd nie wiem, gdzie jej szuka. Mo|e razem co[ wymy[limy? - westchnB i popatrzyB na ni bBagalnie. - Pewnie nie ma ochoty na towarzystwo - odparBa, starajc si przesta martwi i my[le sensownie. - Tak - Philip skinB gBow. - My[lisz, |e wyszBa na spacer? Sama, po ciemku? - WzdrygnB si na ostatnie sBowa. - Nie wiem. Ale pomog ci szuka. SpojrzaB na ni z wdziczno[ci, Carrie za[ signBa po kurtk i torebk i po chwili oboje wybiegli z budynku. Kiedy Carrie miaBa osiemna[cie lat, wkrótce po tym, jak skoDczyBa liceum, postanowiBa odszuka swojego prawdziwego ojca. To byBa pomyBka. ByB przekonany, |e porzucone dziecko czego[ od niego chce, i teraz, wspominajc to zdarzenie, Carrie wiedziaBa, |e miaB racj. Tak, dorastajca dziewczyna chciaBa, |eby tata j kochaB, |eby powiedziaB jej, jak bardzo jest dumny z tego, |e wyrosBa na pikn kobiet. Prawie rok zajBo jej u[wiadomienie sobie, |e Tom Weston nie byB zdolny da jej cokolwiek. Nawet aprobat. Przez pi wspólnie spdzonych lat to Jason Manning pokazaB jej, co to znaczy by kochajcym ojcem. Oczywi[cie doceniaBa to, lecz [wiadomo[, |e m|czyzna odpowiedzialny za jej urodzenie nie chce mie z ni nic wspólnego, byBa trudna do zniesienia. Dopiero po kilku miesicach Carrie pogodziBa si z jego decyzj. ByBa mu nawet wdziczna za szczero[, która j pocztkowo zraniBa. Wszystko to próbowaBa sobie teraz przypomnie, by wczu si w psychik Mackenzie. Przecie| zawsze twierdziBa, |e jest do niej taka podobna, wic mo|e znajdzie si jaka[ analogia, która naprowadzi ich na trop uciekinierki. Niestety, zagldali po[piesznie w ró|ne miejsca, w których mogBa skry si Mackenzie, ale nigdzie nie mogli jej znalez. Ich obawy rosBy, cho starali si im nie ulega i nie wpada przedwcze[nie w panik. Uspokajali si wzajemnie, lecz z minuty na minut groza rosBa. - Nie chc nawet my[le, gdzie mo|e by, samotna, zmarznita, zapBakana... - Philip wbiB z ponur min rce w kieszenie kurtki. - Ja te| - westchnBa Carrie. - MógBbym znienawidzi za to Laur do koDca |ycia, ale szkoda mi nerwów. Mnie mo|e traktowa, jak jej si podoba, ale nie Mackenzie. To jej córka, do cholery. Rodzona córka! - Zostawmy Laur. My[lmy o Mackenzie. - Wiem - spu[ciB gBow. - To z rozpaczy. I z bezradno[ci. Mo|e powinienem byB co[ jej powiedzie? - zastanawiaB si gBo[no. - Ostrzec j, |eby nie wierzyBa zbytnio w obietnice matki. Ale ja nic nie mówiBem, |eby nie uznaBa, |e usiBuj narzuci jej wBasne sdy. - Bardzo mdrze - próbowaBa go pocieszy. - W tej chwili nie jestem tego taki pewny. - Mackenzie ma do[ rozumu, by sama oceni swoj matk. Ani ja, ani ty nie musimy jej w tym pomaga - zapewniBa go Carrie. SpojrzaB jej w oczy. - Oby[ miaBa racj. Sprawdzili wszystkie miejsca, jakie przyszBy im na my[l, ale bez skutku. ByBa prawie póBnoc, kiedy w koDcu wrócili do domu. W budynku byBo cicho i ciemno, co jeszcze podsyciBo ich obawy. - Chyba nie zrobiBa jakiego[... gBupstwa, prawda? - zapytaB Philip, peBen zBych przeczu. - To mdra dziewczyna. Samobójstwo nie wchodzi w gr. - Bo|e - wzdrygnB si - pewnie, |e nie. Bywa szalona, ale nie a| tak. A czy my[lisz, |e mogBaby na przykBad uciec, |eby znalez matk? - Nie wiem. Kiedy weszli do holu, Carrie zauwa|yBa otwarte drzwi do piwnicy. PodeszBa bli|ej i dosByszaBa z doBu przyciszone gBosy. SpojrzaBa na Philipa z nagle obudzon nadziej. - Sprawdzmy - zaproponowaB. ZeszBa za nim po schodach, dziwnie przekonana, |e za chwil zguba si odnajdzie. Najpierw rozpoznaBa gBos Madame Frederick oraz Arnolda. Domy[liBa si, |e koDcz dekorowa sal na jutrzejsze przyjcie. WychyliBa si z mroku i wtedy, w krgu [wiatBa padajcego ze stuwatowej |arówki, zobaczyBa Mackenzie Lark. Dziewczynka pracowicie przypinaBa ozdobne BaDcuchy z krepiny do sufitu. Nie przejBa si zbytnio widokiem Philipa i Carrie. SkinBa im lekko gBow, zeskoczyBa z krzesBa i oznajmiBa, jak gdyby nic si nie staBo: - Cze[, tato, cze[ Carrie. - Gdzie byBa[, mBoda damo? - spytaB szorstko Philip. Carrie poBo|yBa mu dBoD na ramieniu, by okazaB mniej zBo[ci, a wicej wspóBczucia. Jego mi[nie rozluzniBy si troch. WiedziaBa, |e wiele wysiBku kosztowaBo go, by nie przebiec przez sal i nie przytuli dziewczynki do piersi. - Przepraszam, tato. ZapomniaBam powiedzie, gdzie id. - Carrie i ja szukamy ci od dobrej godziny. - Przepraszam - powtórzyBa Mackenzie. - Wszystko w porzdku? - wBczyBa si Carrie. - Ju| tak. - I nie przeszkadza ci, |e nie spdzisz [wit z mam? Mackenzie zawahaBa si, jej dolna warga lekko zadr|aBa. - Jestem rozczarowana, ale jak powiedziaBa Madame Frederick:  zb czasu osuszy ka|d Bz". - Roze[miaBa si i otarBa nos przedramieniem. - Mama sama musi zadecydowa, jak rol mam gra w jej |yciu. Ja mog tylko pozwoli jej wybra. Poza tym mam tat, mam przyjacióB... - RozejrzaBa si z wdziczno[ci po sali. Muskularny Arnold w elastycznych szortach u[miechnB si do niej niezgrabnie. Madame Frederick pokiwaBa z powag gBow, Maria pomachaBa dziewczynce rk. Carrie za[ podeszBa do niej i ucaBowaBa jej czoBo. Ona te| nale|aBa do tych przyjacióB. Mackenzie objBa ojca ramionami i wtuliBa twarz w jego pier[. - Nie pojechaBam, ale bd mogBa za to przyj[ na to przyjcie - powiedziaBa, usiBujc spojrze na wszystko z ja[niejszej strony. - Ty nie musisz przychodzi, tato - dodaBa szybko. - Rozumiem. - Chc przyj[ - powiedziaB, spogldajc na Carrie. WycignB rk, ich palce splotBy si w ge[cie pojednania i zrozumienia. - WBa[nie w takich chwilach czBowiek mo|e si przekona, jakie to szcz[cie, |e ma przyjacióB. Ku zdziwieniu Carrie, Mackenzie zachichotaBa i zerknBa przez rami na Madame Frederick. - A nie mówiBam? - odezwaBa si starsza pani, u[miechajc si tajemniczo. - KrysztaBowa kula wszystko widzi. - A mnie ni cholery nie pomogBa, kiedy pytaBem o najlepsze inwestycje - przypomniaB jej zgryzliwie Arnold. - I nie pomogBa w totolotku. - OstrzegaBam, |e nie pomo|e ci si wzbogaci - odparBa Madame Frederick. - To jaki z niej po|ytek? - SpeBnia swoje zadania - odpowiedz Philipa zaskoczyBa wszystkich. ObjB córk ramieniem i u[miechnB si jak czBowiek, który szcz[liwie wróciB z dalekiej i trudnej podró|y. - Chyba do[ mieli[my wra|eD jak na jeden dzieD, zgadzasz si, córeczko? Mackenzie skinBa gBow. - Tak, tato. Dobranoc wszystkim. - Dobranoc - powiedziaB Arnold. - Karaluchy pod poduchy - dodaBa Madame Frederick. - Dobranoc, maleDka. I masz mnie kiedy[ odwiedzi, jasne? - poprosiBa Maria. - Na pewno - obiecaBa Mackenzie i poszBa z ojcem do schodów. Carrie wyszBa wraz z nimi, wsiedli razem do windy. - Rano mam piec ciasteczka na przyjcie - powiedziaBa, kiedy winda dotarBa do jej pito. - Potrzebujesz pomocy? - zaoferowaBa si Mackenzie. - Tym razem nie musisz si martwi, |e skorupki wpadn do ciasta. - Oczywi[cie, |e musisz mi pomóc, kochanie. Po|egnaBa si i wysiadBa, a potem weszBa do pustego mieszkania i zaczBa szykowa si do snu. Kiedy naBo|yBa nocn koszul, zadzwoniB telefon. PodniosBa sBuchawk, rozpoznaBa znajomy gBos. - Wiem, |e widzieli[my si dziesi minut temu, ale chciaBem jeszcze ci podzikowa. - Za co? Przecie| nic takiego nie zrobiBam. - Nieprawda - odparB Philip. - PomogBa[ mi odnalez córk, i to nie tylko dosBownie. - ChciaBabym sobie przypisa t zasBug, ale nie mog. - MyliBem si co do twoich przyjacióB. U[miechnBa si. - Prawda, |e s cudowni? - Tak, cudowni, tak samo jak ty. Mackenzie prze|yBa wielki zawód. ByBa zdruzgotana, kiedy jej matka znów si wykrciBa. Znam j i wiem, jak normalnie reaguje w takich sytuacjach. Nie mam pojcia, co takiego powiedziaBa jej Madame Frederick, ale najwyrazniej tego wBa[nie byBo jej trzeba. - Mo|e po prostu byBa z ni i umiaBa jej wysBucha. - Tak, ja te| tego potrzebowaBem. Nawet nie wiesz, ile dla mnie zrobiBa[, Carrie. - Daj ju| spokój - powiedziaBa, speszona nieco tym podniosBym tonem. - Powiedz lepiej, czy przyjdziesz na przyjcie? - W czapce [witego MikoBaja. - odparB. ZawahaB si, a potem za[miaB cicho i dodaB: - Bd dobrze pasowa do reszty. Epilog PóB roku pózniej - To chyba najpikniejszy dzieD mojego |ycia! - oznajmiBa Mackenzie, wirujc w dBugiej sukience z ró|owego szyfonu. Na gBowie miaBa wianek, z którego spBywaBa na plecy jedwabna wstga. - Naprawd bdziesz moj mam, tak jak mówiBa Madame Frederick! - Dla mnie to te| wspaniaBy dzieD. - Carrie poBo|yBa dBonie na brzuchu, |eby uspokoi rozdygotane nerwy. StaBy przy wej[ciu do ko[cioBa, który byB ju| peBen krewnych i znajomych, oczekujcych na zjawienie si panny mBodej. Za chwil wystrojony w garnitur Jason miaB j poprowadzi do oBtarza. - Tata byB rano taki sBodki... - zachichotaBa Mackenzie. - A jaki przejty! My[laBam, |e zwymiotuje caBe [niadanie. Jest w tobie taki zakochany, |e ledwo mo|e je[. Carrie zamknBa oczy, usiBujc uspokoi nerwy. Ona nawet nie próbowaBa je[ [niadania. A co do bycia zakochan, to caBkiem oszalaBa na punkcie Philipa i Mackenzie. Tego dnia speBniaBy si wszystkie jej marzenia, jak w najpikniejszej bajce. - Jest ju| Gene z |on i kumple z biura - oznajmiBa Mackenzie, zagldajc do ko[cioBa. - O rany, nie wiedziaBam, |e tylu ludzi zna mojego tat. - Znowu zataDczyBa, robic koBo wokóB Carrie. - Bdziesz najpikniejsz pann mBod na [wiecie. Tak powiedziaB tata. I ma racj! - Dzikuj, kochanie. - I to naprawd super, |e pozwoliBa[ mi by druhn. Nie ka|dy by si zgodziB. O rany, mój pierwszy [lub... - westchnBa znowu, a jej oczy przybraBy rozmarzony, nieobecny wyraz. - Kto miaBby zosta moj druhn, je[li nie ty? - u[miechnBa si Carrie. - No nie? Pewnie nie wyszBaby[ za tat, gdybym si o to nie postaraBa. Ale to Madame Frederick podsunBa mi pomysB, wic to tak|e jej zasBuga. - Pamitaj, co ci mówiBam o Madame Frederick i jej krysztaBowej kuli. - Pamitam, ale to naprawd wyglda tak, jakby[cie ty i tata byli dla siebie stworzeni. - Ciesz si, |e tak my[lisz. - DokBadnie tak. Gdybym mogBa wybra sobie kogokolwiek na mam, to wybraBabym ciebie. - Oczy dziewczynki staBy si nagle ciemne i powa|ne. - Dla taty te| jeste[ idealna. On ci potrzebuje prawie tak samo jak ja. Bo ja wol by z tob ni| z kimkolwiek innym. No, mo|e z wyjtkiem taty i Lesa Williamsa - westchnBa dramatycznie. - Ale Les pewnie nawet nie wie, |e istniej. - Nie bdz tego taka pewn. - Hej, gotowe? - zapytaB zza drzwi Jason. Carrie wziBa gBboki oddech. Mackenzie podaBa jej bukiet i otworzyBa drzwi. Jason ujrzaB j i zastygB na moment z wra|enia. - Jeste[... prze[liczna - wyszeptaB. - Tak ci to dziwi? - za|artowaBa. - Jeste[ tak podobna do matki w dniu jej [lubu, |e nie mog w to uwierzy.. Mackenzie posBaBa jej u[miech i pobiegBa doBczy do pozostaBych druhen, przyjacióBek Carrie. - Bdz szcz[liwa, maBa - powiedziaB Jason podejrzanie niskim gBosem, a potem ujB j pod rami i poprowadziB do oBtarza. - Zawsze byBa[ i bdziesz moj córk - dodaB, poprawiajc woln rk krawat. - Pamitaj, |e oboje z matk jeste[my z ciebie dumni. - Dzikuj, tato - wyszeptaBa ze [ci[nitym gardBem. Nad jej gBow organy huczaBy weselnego marsza, oni za[ kroczyli pewnie naprzód. W stron Philipa. W stron miBo[ci. W stron wspólnego szcz[cia.

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
E book Debbie Macomber Dom z marzeń
Debbie Macomber The First Man You Meet
dzwonki
dzwonkowski przeciwko polsce

więcej podobnych podstron