Historia o małych, ale naprawdę denerwujących piekielnościach uczelnianych.
Na pewno każdy doświadczył traktowania "dziekanat czegoś od ciebie chce - powinieneś to załatwić na wczoraj" oraz "ty czegoś od dziekanatu chcesz - czekaj cierpliwie na swój szczęśliwy dzień".
Jest to jednak bardzo irytujące.
Historia z początku wakacji.
Po powrocie z Erasmusa wybrałam się do biura oddać wszystkie dokumenty związane z wyjazdem. Mając na uwadze fakt, że znów opuszczę kraj na kilka miesięcy, zapytałam, czy jest coś jeszcze, co muszę zdać/podpisać itp.
Odpowiedź:
"Nie, jest pani na czysto, dziękuję, miłych wakacji".
No nic, jak na czysto, to na czysto. Po tygodniu pobytu w kraju tulipanów dostaję zbiorowego maila.
"[...] jeszcze jedna sprawa dot. rozliczenia z wyjazdu.
W załączniku przesyłam podanie o zaliczenie sem na podstawie ocen zdobytych na uczelni partnerskiej.
Pismo musi być podpisane odręcznie [...]"
Piszę maila, wyjaśniam. W odpowiedzi informują mnie, że potrzebują dokument na już, zaraz i mam wysłać priorytetem.
Drukuję dokument. Podpisuję. Lecę na pocztę, wysyłam.
Czekam na nowe oceny na platformie, bo póki co same dwóje:)
I tak czekam... miesiąc, półtora.
Piszę kolejnego maila. Dowiaduję się, że:
Przez remont budynku sprawy wiązane z erasmusowymi ocenami zostaną załatwione na początku września.
Ostatecznie zostały załatwione - w zeszłym tygodniu. Mała piekielność, ale po co popędzać studentów, jakby się waliło i paliło, choć sprawa nie była nagląca (informacja o remoncie nie była dla władz uczelni zaskoczeniem i wiedzieli o nadchodzących utrudnieniach)?