ks. Grzegorz Ryś: Rekolekcje
"Rozwiążcie go!"
"Wyszedł zmarły, mając nogi i ręce powiązane opaskami, a twarz jego była
zawinięta chustą. Rzekł do nich Jezus: "Rozwiążcie go i pozwólcie mu
chodzić!"".
On, i tylko On (!) mógł wyprowadzić Łazarza z grobu. Teraz jednak otwiera się
(a ściślej mówiąc: On otwiera) pole dla działania wspólnoty/Kościoła:
"rozwiążcie go!". On go wskrzesił; teraz powierza go opiece ludzi. I tak
jest zawsze: wiara jest - to prawda - najgłębszą tajemnicą spotkania
między Bogiem a ludźmi, ale jej rozwój dokonuje się w Kościele. Tak było z
Szawłem/Pawłem: najpierw Chrystus sam zrzucił go z konia pod Damaszkiem i
pokazał mu jego ślepotę; jednak niemal w następnym zdaniu odesłał go do
wspólnoty chrześcijan: "Wstań i wejdź do miasta, tam ci powiedzą, co masz
czynić" (Dz 9, 6). Tak było z paralitykiem, któremu Jezus odpuścił grzechy,
widząc wiarę tych, którzy go przynieśli (por. Mk 2, 5).
Rzecz jasna, wiara jest osobistym doświadczeniem; nie znaczy jednak, że jest
rzeczą prywatną. "Spodobało się Bogu - to ponownie Sobór Watykański II
- uświęcić i zbawiać ludzi nie pojedynczo, z wykluczeniem wszelkiej
wzajemnej między nimi więzi, lecz uczynić z nich lud, który by Go poznawał w
prawdzie i zbożnie Mu służył" (KK 9). Rozumowanie typu: "Bóg - tak;
Kościół - nie" może zapewne opisywać czyjąś relację do Boga; nie jest to
jednak na pewno Bóg Chrześcijan i Żydów. Idzie ono dokładnie pod prąd całej
dokonywanej przezeń historii zbawienia. Św. Cyprian, biskup Kartaginy (III w.)
i męczennik, zamknął tę prawdę w prostym, acz stanowczym sformułowaniu: Unus
christianus, nullus christianus ("jeden chrześcijanin - żaden
chrześcijanin"). I dlatego w Dziejach Apostolskich na próżno byłoby szukać
"pojedynczych" uczniów. Nawet wędrujący z miejsca na miejsce misjonarze
(jak Apollos) są sobie wręcz przekazywani przez poszczególne wspólnoty, jakby
"z rąk do rąk".
"Rozwiążcie go i pozwólcie mu chodzić!" "Wiązanie i rozwiązywanie"
Kościół zawsze rozumiał najpierw w kategoriach władzy sakramentalnej.
"Wszystko, co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie
na ziemi, będzie rozwiązane w niebie" (Mt 18, 18). I tu natychmiast pojawia
się problem: nasze życie sakramentalne niemal całkowicie się
"sprywatyzowało". Komunia św.? Mówimy: "przyjmuję Pana Jezusa do
swojego serca". Jest aktem osobistej pobożności, niemal "dobrym
uczynkiem". W niewielkim stopniu przemawiają do nas wprowadzane przez
Kościół postawy, podkreślające wspólnotowy wymiar Eucharystii - na przykład
procesja komunijna. Małżeństwo? Rozgrywa się między dwiema skrajnościami: albo
tysiące zaproszonych i niesłychana pompa, albo - zgodnie z logiką wahadła
- możliwie "prywatna" uroczystość, młodzi, świadkowie, zredukowana do
minimum najbliższa rodzina. Pierwszy przypadek nie ma nic ze zrozumienia
wspólnoty (nie chodzi przecież o Kościół, ale o siebie); drugi - widzi
pośrednictwo Kościoła, ale nie widzi małżeństwa w kategoriach powołania w
Kościele.
Oczywiście, najbardziej "sprywatyzowanym" sakramentem jest pokuta.
Przystępujemy do niej w najbardziej "sekretnych" miejscach świątyni,
wyznając w tajemnicy swoje grzechy, a następnie podejmujemy równie niewidoczne
dla innych zadośćuczynienie (najczęściej w formie jakiejś modlitwy). Tymczasem
Kościół starożytny znał pokutę publiczną; a zachowanie tzw. tajemnicy
spowiedzi, choć zawsze traktowane w kategoriach poważnych, zostało
usankcjonowane prawem dopiero na soborze laterańskim IV (1215). Zgodnie
natomiast z postanowieniami pierwszego soboru powszechnego w Nicei (325),
podejmujący pokutę grzesznicy stanowili grupę wyraźnie wydzieloną ze wspólnoty
i łatwo rozpoznawalną, choćby w trakcie sprawowania niedzielnej Eucharystii.
Nie chodzi wszakże o to, by teraz dyskutować, które prawo było lepsze. Pierwsze
pokolenia chrześcijan nie traktowały pokuty jako sprawy prywatnej, gdyż przede
wszystkim nie pojmowały grzechu jako sprawy prywatnej. To prawda, że wina jest
czymś bardzo osobistym i nieprzekazywalnym; ale odnosi się ona -
podkreślaliśmy to już tyle razy - nie do jakiegoś bezosobowego kodeksu
moralności. Zawsze rani drugą osobę; owszem, jeśli tylko wierzymy, że w
Chrystusie tworzymy jedno ciało (por. Rz 12, 4-8; 1 Kor 12, 12-30), to
rozumiemy, że nasz grzech (nawet najbardziej "ukryty" i dokonany w
absolutnej samotności) czyni niepełnosprawnym cały Kościół. Skoro zaś grzech
- każdy (!) - "bije" nie tylko w Boga, ale także w Kościół, to i
odpuszczenie grzechu należy tak do Boga, jak do Kościoła; a siedzący w
konfesjonale kapłan jest nie tylko, jak mówimy, "przedstawicielem
Chrystusa", ale także przedstawicielem Wspólnoty, którą skrzywdziliśmy.
Powiedzmy przecież wyraźnie: tu nie chodzi o to, by i tak trudną pokutę uczynić
jeszcze cięższą. Dokładnie odwrotnie: chodzi o to, by nie zostawić grzesznika
samego z problemem jego grzechu. By dać mu czytelny sygnał: na całym świecie
jest przynajmniej jedna taka wspólnota, która Cię akceptuje w twojej słabości;
którą obchodzisz wtedy, kiedy zawiodłeś. Nie bój się! Nie jesteś sam! Jeden z
największych starożytnych rygorystów, Tertulian, zawarł tę duchowość
"publicznej" pokuty we wspaniałym zdaniu: "Pokutujący niech upadnie do
stóp prezbiterów i uklęknie przed tymi, którzy są blisko Boga, aby wszyscy
bracia stali się jego orędownikami przed Bogiem". Tylko w takiej wspólnocie
jest sens niekrycia się z własnym grzechem czy słabością. W odpowiedzi bowiem
zyskuje się nie naśmiewców, tylko "orędowników przed Bogiem".
To zresztą wcale nie jest obdarowywanie w jedną stronę. Wspólnota, przed którą
jeden z jej członków objawia się jako grzesznik, ma szansę odkryć prawdę o
sobie! Może zobaczyć samą siebie jako wspólnotę grzeszników - wspólnotę
ludzi, którzy grzeszą przeciw sobie. Uświadamianie sobie tego faktu (bo tu nie
chodzi o czynność jednorazową) jest Kościołowi absolutnie konieczne! Tak jak
potrzebna mu jest wiara w jego świętość, która - jako dar - przychodzi
doń od Boga.
Rzecz jasna, "rozwiązywanie" człowieka przez wspólnotę ma także swój
wymiar naturalny. Wspólnota może działać na człowieka mobilizująco, wręcz
wyzwalająco; może przełamać w człowieku strach albo paraliżujące go poczucie,
że jest nic niewart i nic nie potrafi; może mu pomóc w odkryciu jego talentów
(podobnie zresztą jak słabości i wad), nauczyć odpowiedzialności. Oczywiście,
jeśli jest prawdziwą wspólnotą, a nie tylko grupą, która go zdominuje i stłamsi.
Tu nie chodzi o sentymenty czy o emocjonalne więzi; chodzi o rzeczywiste - i
dlatego dające siłę - przeżycie jedności. W czasie sławnego procesu
duchownych z Kurii krakowskiej (1953) właściwie jedynym, który się nie załamał
w więzieniu i w czasie przesłuchań, był ks. Czesław Skowron. W wielu wywiadach,
jakie przeprowadzono z nim w ostatnim czasie (z racji 50. rocznicy tamtych
wydarzeń), podkreśla z pokorą, że cała jego siła brała się stąd, że siedział w
celi z kilkoma AK-owcami: "Kiedy wszedłem pierwszy raz do celi, rozpłakałem
się. Miałem jednak niebywałe szczęście, bo moi towarzysze okazali współczucie i
otoczyli mnie życzliwością (...). Nikogo nie można winić za to, że ulega
brutalnej przemocy. Czy ja - gdybym nie został wsparty przez akowców z celi
- miałbym więcej siły niż nieszczęśni współbracia z kurii? (...) Śpiewałem z
kompanami wesołe piosenki, zapraszałem do wspólnej modlitwy, rozmawiałem ze
złodziejami z celi (...). Przeniesiony do naszej celi Mietek Steczko i student
prawa, obserwując nasze zachowanie, zauważyli, że zachowujemy się, jakbyśmy nie
byli w więzieniu" ("Tygodnik Powszechny" 4:2003).
Prawdą jednak jest także i to, że taka wspólnota może pomóc jedynie
człowiekowi, który się z nią naprawdę utożsamia. Najboleśniej przedstawia to
opisany w Dziejach Apostolskich epizod z Ananiaszem i Safirą. Widząc, jak
wszyscy, którzy posiadali pola czy domy, sprzedają je i pozyskane w ten sposób
pieniądze przynoszą Apostołom, także i oni postanowili sprzedać swoją
posiadłość. Apostołom przekazali jednak tylko część zapłaty, ukrywając drugą.
Bóg ukarał ich śmiercią (zob. Dz 5, 1-11). Żyli wśród ludzi o heroicznej
wierze i miłości, nie zmieniło to jednak ich świata wartości. Ich czyn był
jedynie małpim konformizmem. Wspólnota wyzwala; konformizm - zabija!
I tak jest zawsze. Także z naszą przynależnością do Kościoła. By nas
"wyzwalała", nie może mieć charakteru jedynie zewnętrznych więzów (prawa,
administracji itd.); w Kościół trzeba wrosnąć - tak głęboko, jak tylko jest
to możliwe: jak tkanka w Ciało, jak winna latorośl w Krzew; jak płód w łono
Matki. Tę ostatnią analogię często wykorzystywali w swym nauczaniu Ojcowie (św.
Ireneusz, św. Cyprian, Metody z Olimpu), wydobywając z niej jednocześnie to, co
może w nas łatwo budzić opór. Otóż, o ile w przypadku naturalnego macierzyństwa
dojrzałość zaczyna się po opuszczeniu łona matki, o tyle w relacji
chrześcijan-Kościół/Matka dojrzałość bierze się z coraz głębszego wrastania
w jej łono. Ten, kto je opuści - umiera! "Trzeba szukać schronienia w
Kościele, i w jego łonie wzrastać i karmić się słowami Pism Pańskich"
(Ireneusz, Adversus haereses). My zaś - czy nie zbyt łatwo? - daliśmy
sobie wmówić, że nie ma dojrzałości bez "przecięcia pępowiny"; że
dojrzały jest jedynie ten, kto stanął na własnych nogach (dom, praca,
pieniądze), jest niezależny i potrafi sam zadbać o siebie. Tymczasem Chrystus
widział dojrzałość chyba jednak w innej perspektywie: nie jako niezależność,
ale - wręcz przeciwnie - jako umiejętność życia w świecie rozmaitych
zależności: relacji w domu, w rodzinie (mniejszej, większej), w pracy,
sąsiedztwie, społeczności lokalnej, w państwie itd. Prawda, że dojrzałość
zakłada umiejętność np. odejścia z domu ("opuści człowiek ojca i matkę").
Ale nie posiadł tej umiejętności człowiek, który owo "odejście" traktuje
jak zwolnienie z troski o starzejących się rodziców. Chyba że ktoś chce mylić
dojrzałość z egoizmem...
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
11 (311)ZADANIE (11)Psychologia 27 11 2012359 11 (2)11PJU zagadnienia III WLS 10 11Wybrane przepisy IAAF 10 1106 11 09 (28)info Gios PDF Splitter And Merger 1 11więcej podobnych podstron